Przyszło nam spędzić kilka wakacyjnych dni na Mazurach. Bazę "założyliśmy" nad Jeziorem Buwełno nieopodal Cierzpięt, aczkolwiek formalnie (administracyjnie) zamieszkaliśmy w Ubliku. Nasza wynajęta miejscówka wygląda tak:
Tradycyjnym skautowym obyczajem po przybyciu na miejsce i rozlokowaniu się w domku, udaliśmy się na tzw. zwiad terenowy aby poznać najbliższą okolicę. Popularność roweru wśród najbliższych wzrosła, więc na przejażdżce towarzyszyli mi K. i J. na swoich rowerach. Okolica urocza - ale nie tak, jak na poniższej mapie. W naturze jeszcze ładniej.
Podstawowym celem zwiadu był dawny pałac rodu von Kullack-Ublick. Teraz pensjonat, mocno przebudowany po latach używania jako peerelowski ośrodek wczasowy. Kiedyś było inaczej ... Za Prusów rósł tu święty las Winse. Później przybyli Krzyżacy. Potem - jak podaje Orłowicz - dobra należały do Bęglewskich, a następnie Konarskich. Od 1680 aż do 1945 władali nimi von Kullak (Kułak?), którzy dodali do nazwiska drugi człon: Ublik. Fryderyk Wilhelm von Kullack-Ublick na przełomie XIX i XX w. był nawet posłem do Reichstagu, a w pałacu kwitło życie towarzyskie. Podobno - jak pisze Darski - gościł tu na polowaniach carski gubernator z nieodległej Łomży. Miejsce mocno chwalił wspomniany przez mnie i nieoceniony Orłowicz, wskazując że okolica to dla miejscowych był Aryser Schweiz (Orzyska Szwajcaria), ulubione miejsce mieszkańców Giżycka i Orzysza. Po 1939 r. nie było już tak kolorowo ...
Pałac przejęło na swój pensjonat SS, a zła sława pensjonariuszy przeszła na to miejsce. Stało się ono Kaltenbornem upiornym esesmańskim zamczyskiem z "Króla olch" Michela Tourniera, więzionego jako jeniec w Prusach Wschodnich. Czasy wilkołaków, miejmy nadzieję, minęły a my zatrzymujemy się na cmentarzyku dawnych właścicieli. Miejsce odnowione, łącznie z neogotycką bramą i figurami Jezusa, św. św. Piotra i Pawła. Podobno sowieccy sołdaci strzelali do nich gdy się tylko tu pojawili.
Groby na
cmentarzu proste, ziemne. Krzyże "z epoki" - żeliwne, obecnie mocno
przerdzewiałe. Kto pod nimi spoczywa można jednak bez trudu odczytać - żeliwny
odlew daje możliwość wyczucia palcami kształtu liter. Nie ma tu jednak grobów
tych Kullak-Ublicków, którym poświęcono tablicę na bramie: in
Memoriam / Kullak-Ublick / Friedrich Anton Robert 1883-1948/ Emma geb. von
Below/1889-1931/Margarethe geb. Tiedtke/ 1898-1972/Fritz 1918-1939/ Gerd
1920-1941.
Można zgadywać, a może domyśleć się, że Fryderyk Antoni był ostatnim
właścicielem. Pierwsza żona - Emma odumarła go w 1931 r., a następna -
Małgorzata przeżyła o 24 lata. Jeszcze synowie (?) Fryderyka i Emmy: Fritz i
Gerd. Gdzie i w jakich okolicznościach mógł umrzeć (zginąć) młody Niemiec w
wieku poborowym w 1939 r., a zwłaszcza w 1941 r.? Po tej refleksji, zadumie,
wędrówce po wspomnieniach, czas wrócić do żywych i "do bazy".
Żwirówką wracamy na południe. Wiejska mazurska droga – raj dla graweli. Nasze zwykłe, też dawały radę.
Po krótkim choć pracowitym dniu w Toruniu przyszła pora odpoczynku przed powrotem koleją do Warszawy. Spokojnie jadę przez most "do miasta". Tak się zawsze mówiło. Dla Toruńczyków (a więc dobrze temu, kto jest Toruńczykiem), miasto to obszar dawnego Starego i Nowego Miasta, a więc średniowiecznych lokacji. Wszystko inne nazywało się nazwami Przedmieść bądź osiedli: Jakubskie, Bydgoskie, Mokre, Bielany, Wrzosy, Rubinkowo. Podgórz wreszcie, który przecież do 1938 r. był samodzielnym miastem. Kierują się na Rynek, gdzie w cieniu Ratusza jem smakowity obiad, chłonąc gwar letniego popołudnia.
Później to już tylko na dworzec główny. Wyremontowany, odszykowany, aczkolwiek żal dużej hali kasowej, tak typowej dla pruskich dworców budowanych w 2. połowie XIX-wieku. Tym nie mniej modernizację całości dworca ocenić należy in plus. Cieszy zostawienie artefaktu w postaci małego szlabaniku, który, podnoszony i zamykany ręcznie przez dróżnika, rozdzielał kiedyś przejście z peronu 1. na 2.
Do Warszawy wracam wygodnym flirtem, chyba najlepiej obecnie przystosowanym do przewozu rowerów pociągiem. Gdzie obok wieszaków na rowery zajmujących ok. 1/2 wagonu są miejsca siedzące dla rowerzystów.
Nie zerwałem wszystkich nitek, jakie mnie łączyły z Toruniem. Miastem moich rodziców, mojego dzieciństwa i młodości. Od czasu do czasu wracam tam z nostalgią. Tegoroczny letni wyjazd połączyłem z wycieczką rowerową. Znowu hybrydowo: do Działdowa koleją, dalej na rowerze. Wsiadam do składu Kolei Mazowieckich na Dworcu Zachodnim (tzw. Peron 8). Przez wiele lat był to odrębny przystanek Warszawa Wola, ale PKP się wycwaniło i aby nie wypisywać podróżnym gratisowych biletów w pociągu (przystanek nie miał kasy), przemianowały go na Peron 8 Warszawy Zachodniej, choć do samego dworca będzie kilkaset metrów, a licząc przejście pod torami do głównej hali, może i kilometr. Pociąg niemiłosiernie zatłoczony - wakacje, początek weekendu. Dolny pokład w piętrowym wagonie wręcz zawalony rowerami. Mój przyciśnięty do ściany przez osakwione bicykle ledwo był widoczny. Z ulgą wydostaję się na peron w Działdowie. Dworzec jakby nowy. Nawet nie pamiętam jak wyglądał przed laty, choć to z niego zaczynałem kiedyś, w 1995 r. moją przygodę z wycieczkami rowerowymi. Wiaduktem przejeżdżam nad torami i za chwilę jestem już za miastem.
Cisza i spokój towarzyszą mi w zasadzie aż do Torunia. Pomiędzy Działdowem a Lidzbarkiem więcej pól niż lasów, ale za Lidzbarkiem proporcje się odwracają. Lasy Lidzbarsko-Górzeńskiego Parku Krajobrazowego dają wytchnienie. Krajobraz mocno pofalowany, liczne jary, jeziorka, oczka wodne oraz strumienie dają złudzenie jakiejś czarodziejskiej krainy. Mijam Gutowo z reliktem dawnej stacji kolejowej (Gutowo Pomorskie).
Żal patrzeć na zarastające perony. I pomyśleć, że jeszcze za mojej pamięci jeździły tędy pociągi do Chojnic (!). Aż szkoda takiego łącznika, dzięki któremu wcale sprawnie można się było przedostać z Warszawy w Bory Tucholskie. Podobno linia ma być reaktywowana, ale sądząc po stanie infrastruktury, odcinek Brodnica - Działdowo przywrócony zostanie do ruchu na samiuśkim końcu. O ile w ogóle.
Za Bartniczką obieram kierunek na południe. Tam ostatnie kilometry Parku Krajobrazowego wprowadzają mnie do Górzna. Położone na skraju Mazowsza, Kujaw i Pomorza urzeka swoim urokiem. Zdaje się być takim Szczyrkiem albo Wisłą w miniaturze, przeniesionymi o kilkaset kilometrów na północ.
Za jasności dojeżdżam jeszcze do Świedziebni, a dalej przy zapadającym zmierzchu jadę wśród rolniczego krajobrazu na zachód i południowy zachód. Omijam Rypin i na zachód od tego miasta wjeżdżam na stosunkowo ruchliwą DW 534. Zwiększony ruch samochodowy rekompensuje mi znakomity asfalt i porządne oznakowanie poziome, w tym "kocie oczy" w osi jezdni, które sprawiają, że droga się nie nudzi. Jest ciepła letnia noc, gdy wjeżdżam do Golubia - Dobrzynia, a w zasadzie tylko do Dobrzynia, gdyż Drwęcy nie przekraczam. Dawna granica na tej rzece (pomiędzy Państwem Zakonu Krzyżackiego a Królestwem Polskim, Królestwem Prus i Cesarstwem Rosyjskim) utrzymała się w podziale administracji kościelnej. Północny Golub należy do diecezji toruńskiej, a południowy Golub do diecezji płockiej. Do niej należy też parafia św. Katarzyny Aleksandryjskiej, której klasycystyczny kościół mijam w drodze na południe w kierunku Lipna. Droga znana z brevetów i nieukończonego Maratonu Północ - Południe w 2017 r. Teraz na szczęście nie leje.
Bocznymi drogami docieram do Dobrzejewic, gdzie nolens volens muszę skorzystać z "krajówki". Na szczęście około północy ruch na DK 10 jest niewielki, a wygodne szerokie pobocze daje jako taki azyl przed wyprzedzającymi samochodami. Wreszcie witam Toruń. Jazda już nie jest taka łatwa, z uwagi na liczne drogi dla rowerów, światła i inne miejskie przeszkody. Dopiero od nowego Mostu im. gen. E. Zawackiej odzyskuje płynność jazdy i sensownie pociągniętymi, asfaltowymi (!) DDR-ami dojeżdżam na Stawki, gdzie przyjdzie mi przenocować.
W okolicach Augustowa jeździłem na rowerze już cztery razy. Po raz pierwszy w 2012, gdy kończyłem Rajd Dookoła Polski, a po raz ostatni z końcem czerwca bieżącego roku podczas Pierścienia Tysiąca Jezior. Tak się jednak złożyło, że w czasie tych wycieczek pominąłem gminę Nowinka, która świeciła białą plamką na mapce wśród zieleni zaliczonych gmin Suwalszczyzny. Nadarzyła się jednak okazja, której nie mogłem przepuścić. Weekendowy wyjazd do Augustowa. Wprawdzie nie rowerowy, ale od czego jest bagażnik w samochodzie i składany rowerek? W niedzielny poranek, nieopodal restauracji "Albatros", tak tej od Beaty wsiadłem na składaczka i po bruku ulicy Mostowej przejechałem na drugi brzeg Netty. A dalej już "starą ósemką", czyli obecną DW 662. Aż do rogatek miasta jadę w miarę wygodną drogą dla rowerów. Mijam dawny kompleks koszarowy, w którym przed wojną stacjonował 1 Pułk Ułanów Krechowieckich im. płk Bolesława Mościckiego i d. kościół garnizonowy (obecnie pw. MB Częstochowskiej). Za Augustowem drogę wytyczono carską manierą "od linijki", tak więc trzeba było przejechać długą prostą wśród lasów oraz nielicznych łąk i pól. Pozostałością dawnej krajówki są szerokie pobocza, którymi zasadniczo jechałem tam i z powrotem. Prosty przebieg drogi, wcale nie oznacza płaskiej wycieczki. Wprawdzie podjazdy były długie i łagodne, ale wyraźnie sygnalizowały zbliżanie się do bardziej pofalowanej okolicy Suwałk. A Nowinka? Nowinka jak Nowinka. Wieś po prostu. Dojechałem pod Urząd Gminy, utrwaliłem jego widok na fotografii i ruszyłem w drogę powrotną. Sama Nowinka nie jest przedmiotem jakichś szczególnych opracowań. Przynajmniej ja ich nie znalazłem. W przewodniku K. i T. Krzywickich, Suwalszczyzna i Zaniemenie, wyd. Agencja TDBiałystok 2001 znalazła się następująca wzmianka: "Duża wieś. Stacja benzynowa, restauracja, ośrodek zdrowia, apteka." Więcej informacji zawiera niszowy przewodnik Ireny i Wojciecha Baturów, Po ziemi augustowskiej, wyd. Hańcza Suwałki 1997: Powstała ona przed 1731 rokiem jako przedmieście zakładanej wówczas Szczebry. Karierę administracyjną zapewniło jej środkowe położenie pomiędzy ośrodkiem królewskim Szczebra a prywatną Olszanką. Od reformy uwłaszczeniowej w 1864 roku była więc siedziba gminy Szczebra-Olszanka (do 1954 r.) potem gromady. Powołana w 1974 r. gmina przyjęła nazwę wsi. Władze urzędują w specjalnie wybudowanym na ten cel w okresie międzywojennym dworku. Nowymi inwestycjami są budynek pocztowy i szkoła.
Augustów budził się już do życia. Muszę dodać, że poza reprezentacyjnym "rynkiem", tzn. pl. Zygmunta Augusta, miasto tak jakby zaspało czas przemian. Widać, że coś zrobiono w l. 90-ych, po których został koszmarny "nautilus" informacji turystycznej na wspomnianym placu, ale poza tym biednie. Jak na popularną miejscowość wczasowo-turystyczną - nie sprawia takiego wrażenia.
Ubiegłoroczny debiut w Pierścieniu Tysiąca Jezior na tyle mi się spodobał, że w 2019 r. postanowiłem jeszcze raz się przejechać. Zwłaszcza, że ten Ultramaraton jest nad wyraz urokliwy. Tak więc piątkowym, późnym popołudniem znalazłem się w Świękitkach w posiadłości Roberta J., sprawcy tegoż Maratonu i słynniejszego: Bałtyk - Bieszczady Tour. Tym razem "recepcja" umieszczona jest tuż przy asfaltowej dróżce Lubomino - Miłakowo. Szybko i sprawnie pobieram pakiet startowy, parkuję samochód za stodółką i rozbijam namiocik nad stawkiem, w tym samym miejscu, co rok temu. Jem jeszcze lekką kolację i wsuwam się do śpiwora, aby sprawiedliwie przespać kolejne 7 godzin. Całkiem niezły wynik, jak na nerwówkę przedstartową, ale trzeba mieć na uwadze, że położyłem się o 22-ej, a obudziłem o 5-ej rano. To już nie jest wesołe, zważywszy na konieczność jazdy przez kilkadziesiąt godzin licząc od 10:05. Na tę godzinę wyznaczono start mojej grupy. Jadę oczywiście "solo". Te 5 godzin do startu zleciało mi na spokojnym zjedzeniu śniadania, prysznicu, przygotowaniu roweru do drogi etc. Około 9:30 do bazy zjechał mój druh serdeczny - Wojtek, którego kiedyś zainspirowałem kolarstwem i dla którego dziś jest pierwszy start na ultra. Wojtek startuje o 9:55. Razem przejechaliśmy na start, gdzie - jak mi się wydaje - była jakaś obsuwa czasowa. Samo pobieranie lokalizatorów gps, bardzo długo trwało. Wreszcie moja grupka ustawia się na starcie, ja jeszcze zbieram reprymendę od sędziego (Wacka Żurakowskiego) za brak naklejki z numerem z przodu kasku i jedziemy. Odcinek do Miłakowa to taka "rozbiegówka". Można jechać w grupie, gdyż w Miłakowie zorganizowano start nr 2. Już nie wiem, który był honorowy, który był ostry. Tak więc dojeżdżamy do Miłakowa, patrzymy na chyba 4 wcześniejsze grupy startowe, jak wyruszają na trasę. Do startu przygrywa duet gitarzystów, start ubarwia lokalne Kolo Gospodyń Wiejskich w ludowych strojach. Mincerz wybija dla chętnych pamiątkowe monety. Wreszcie startujemy naprawdę. Z rozjechaniem na wymagane odległości minimum 100 m nie było problemu. Najpierw byłem piąty, potem trzeci, a potem nawet pierwszy ze swojej grupy. Zresztą to nie ma znaczenia, bo tasowanie się podczas jazdy, zwłaszcza do połowy dystansu było wręcz notoryczne. Nie tylko uczestników mojej grupy startowej.
W tym roku trasę wytyczono w przeciwnym kierunku niż w 2018 r. To znaczy, ze Świękitek na zachód przez Miłakowo, następnie w kierunku północnym i północno-zachodnim, aż do miejscowości Osetnik, gdzie trasa obierała kierunek wschodni aż do Rutki-Tartak, gdzie należało skierować się na południe, aby w Augustowie obrać kierunek zachodni. doszły do tego drobne niuanse polegające m. in. na ominięciu Ornety, czy wjeździe do centrum Giżycka. Korekta trasy obrodziła dla mnie sześcioma dodatkowymi gminami.
Ale wracając do jazdy - odcinek za Miłakowem bardzo przyjemny. Szczególnie urokliwa była boczna droga w którą odbiliśmy z wojewódzkiej 528 na 14 kilometrze. Niezły asfalt i klasyka Warmii i Mazur - aleja przydrożna. W Mingajnach, tych od ładnego gotyckiego kościoła wjazd na "starą trasę", tzn. DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego. Tam był ulokowany
Pierwszy Punkt Kontrolny (I PK) na 81 km.
Melduję się o 13:20. Punkt skromniutki. Formalnie 10 min. później kończył działalność. Na szczęście była woda, ostatnie drożdżówki i jakieś batoniki. Uzupełniam bidony i po nie więcej niż 5 minutach przerwy ruszam dalej. Do kolejnego punktu trzeba przejechać prawie 100 km. Odcinek słabej nawierzchniowo DW 513 w tym roku przejechałem bez złych emocji, które towarzyszyły mi na tej drodze przed rokiem. Rok temu jechało się już na dużym zmęczeniu, po 500 km trasy. Teraz - spokój. Za Bisztynkiem wytyczono trasę w kierunku północnym, a następnie wschodnim i południowo-wschodnim. Gdzieś tu zjeżdżam się z Wojtkiem. widzieliśmy się wprawdzie na I PK, ale wystartował ciut szybciej niż ja. Chwilę gadamy jadąc obok siebie. Na tyle krótko, aby zrobić sobie wspólną fotkę i rozjechać się zgodnie z regułami solo. Na dojeździe do Kętrzyna kilka nieprzyjemnych sytuacji. Samochody na rosyjskich numerach wyprzedzają nie na grubość gazety, ale raczej bibułki do papierosów. Słabo to wygląda zwłaszcza z tyłu, gdy widzi się przed sobą kolegów prawie ocieranych przez szybkie samochody. Całe szczęście, że "prawie". Na tym też odcinku złamałem narzuconą sobie zasadę niezatrzymywania się nigdzie poza punktami kontrolnymi. Zabrakło mi wody i niestety trzeba było zjechać do przydrożnego sklepu. W podjęciu decyzji pomógł mi widok innych zawodników posilających się w cieniu pudełkowatego geesu. Ketrzyn przejechałem nie zwracając szczególnej uwagi na widoczki. Po prostu aby mieć to duże miasto za sobą. Na szczęście w Starej Różance (+/- 164 km) zjazd na "boczne" drogi w kierunku Sztynortu. Tęsknym wzrokiem spoglądam w kierunku baru, w którym przed rokiem był PK z pysznymi naleśnikami (dawali repetę). II PK Sztynort - 179 km - 17:26 Niestety tym razem punkt nieco dalej, nad jez. Dargiń i obstawiany własnymi siłami przez organizatora. Dostaję pierogi wyciągnięte z torby termicznej, wodę, banana (1 szt.) i kawalątko arbuza. Skromniej niż przed rokiem. Niektórzy wspomagają się kawą w pobliskiej restauracji. Inni zrzucają buty i moczą nogi w jeziorze. Ja chwilę rozmawiam z Wojtkiem. Trochę zregenerowany po moim pierwszym tegorocznym dystansie większym niż 150 km ruszam dalej.
Jest późne, spokojne popołudnie. Odcinek do Bań Mazurskich urokliwy, aczkolwiek asfalty mogłyby być lepsze. Słabe drogi to też znak firmowy tego maratonu. Dalej z Bań, tradycyjnym śladem do Kętrzyna (DW 650). Jedzie mi się nad wyraz dobrze, tzn. spokojnie sobie kręcę w tempie ok 25 km/h. Nie wiem tylko dlaczego nabieram smaku na colę. Jest to na tyle silne, że w Gołdapi zamiast jechać prosto na punkt, zatrzymuję się przy Orlenie, aby nabyć czerwoną puszeczkę tego napoju. III PK Gołdap 246 km - 20:51 Punkt jest na rynku. W zasadzie się zwija. Oferują tylko wodę i owoce ( w tym pomidory!). No nie posiliłem się za bardzo. Szczęśliwym trafem obok jest bistro pod chmurką, gdzie serwują kawę i co najważniejsze: kartacze. Nie namyślając się długo zamawiam ten lokalny przysmak i popijając kawą opycham się ciastem ziemniaczanym faszerowanym mielonym mięskiem. Warto było, bo o ile znam siebie, na owockach nie dociągnąłbym do Rutki-Tartak. Nadmienię tylko, że przed rokiem w Gołdapi był rosół z makaronem. Ale to było przed rokiem, a teraz jest wieczór 29 czerwca 2019 r. i trzeba jechać dalej. A byłem w tej Gołdapi ze 40 minut.
To dalej bardzo lubię. Trasa przez Pluszkiejmy, Dubeninki, Żytkiejmy i Wiżajny to według mnie najlepszy odcinek tego maratonu. Jedzie się przez stare lasy, w tym przez Puszczę Romincką. Cisza i spokój. Od Gołdapi jadę już z włączonymi lampkami. Wjazd na Rowelską Górę długi ale bez przesady. W tę stronę wprawdzie na nią nigdy nie wjeżdżałem, ale moim zdaniem różni się tylko tym, że jedzie się prosto, a nie serpentynami jak od Roweli. Na gorze wypijam colę i puszczam się w dół. Super zjazd. Do Rutki dokulałem się jeszcze przed północą. IV PK Rutka-Tartak 299 km - 23:45 Na punkcie w obroty bierze mnie Wacek Żurakowski. Szybkie formalności, podpisy, podbicie karty. Wacek komenderuje kelnerem, który sprawnie podaje mi zupę i drugie danie. Chwilę gadamy "o życiu". Wacek chwali się nadchodzącymi złotymi godami, więc mam okazję na złożenie życzeń dostojnym jubilatom. Znowu widzimy się z Wojtkiem, który parenaście minut po moim przyjeździe, ubrany już "na długo" rusza dalej. A ja się trochę zasiedziałem. Spać mi się jeszcze nie chciało. Zresztą nie było ku temu warunków bo za ściana waliła muzyka na jakimś weselu. Było chyba po pierwszej w nocy, gdy ruszyłem dalej. Odziałem się dodatkowo w rękawki, nogawki i kamizelkę z przepaku i pojechałem w noc. Ale co to za noc. Na wschodnim widnokręgu fioletowił się już przedświt. Strasznie mnie zaczęło mulić na tym odcinku. W końcu miałem już za sobą połowę dystansu. Na dłuższą chwilę wstrzymał mnie ruch TIR-ów w Szypliszkach. W środku nocy przesmykiem suwalskim ciągną ku Litwie i w druga stronę sznury ciężarówek. Do Sejn dojeżdżam po drugiej w nocy.
Punkt w Sejnach obstawiają miejscowe dziewczyny. Niezmiernie życzliwe i uczynne. Serwują kawę, herbatę, barszczyk. Na punkcie jest cola, izotoniki, batony. Część zawodników drzemie na ławkach. Idę za ich przykładem i ucinam sobie drzemkę. Budzik nastawiam na za 20 min. owijam się w folie NRC i odpływam. Trochę zdziwiony, że to już, budzę się i widzę że na dworze prawie jasno. Na punkcie nie ma już innych zawodników. Ruszam więc w dalsza trasę. Prosta i przez to nudna DK16 do Augustowa. Na szczęście ruch samochodowy niewielki. Oj nie chciało mi się jechać tego kawałka, nie chciało. Dla urozmaicenia korzystam z wygodnej drogi dla rowerów przed Augustowem. W samym Augustowie za to niewygodne bruki na ul. Mostowej i na Rynku Zygmunta Augusta. Niespiesznie kręcąc dojeżdżam po 6-ej do Dowspudy. VI PK Kordegarda 401 km - 06:30 Przed rokiem chwaliłem ten punkt. Teraz jest nieco słabiej. W eleganckiej restauracji podają tylko drugie danie, bo zupę już inni zjedli (!). Trochę nie pasuję taki już lekko złachany do tego otoczenia. Pytam o możliwość drzemki, na co obsługa wskazuje mi kameralną salkę, gdzie po prostu ściągam buty i zalegam aż na 15 minut. Obok mnie robi tak też inny zawodnik. To była druga i ostatnia drzemka na trasie. Słoneczko zaczyna przygrzewać choć to dopiero poranek, rozdziewam więc ocieplacze i upycham je do podsiodłówki. Dalsza droga spokojnymi drogami wojewódzkimi. Jeszcze za wcześnie na wzmożony ruch samochodowy, nawet w Olecku, przez środek którego trzeba tym razem przejechać. W Olecku łamię się po raz trzeci i na Orlenie zamawiam espresso. Dobre tam mają te kawusie. Na tym wspomaganiu kofeinowym dociągnąłem do Wydmin. VII PK Wydminy 462 km - 10:35 Na punkcie cicho i spokojnie. Punktowym jest Cezary Dobrochowski. Bije od niego siła spokoju. Dostaję makaron z sosem, bo na pomidorówkę było to za gęste.Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Kątem oka dostrzegam, że za stołem na złączonych krzesłach drzemią jacyś zawodnicy. Mnie spanie całkowicie odeszło. Jedyna dolegliwość, jeżeli tak można nazwać fizyczne niedostatki po ponad 400 kilometrowej jeździe, są związane z gorącem. Moczę buffa zakładanego pod kask, piję dużo, wręcz zmuszam się do picia. Niestety zostawiłem w przepaku cienkie skarpetki, a ciepłe, założone na noc powodują, że trochę zaczynają mi puchnąć stopy. Trudno. Odcinek do Giżycka wspominam źle, a to z powodu wzmożonego ruchu samochodowego na trasie. Nie tyle sam ruch był problemem, a raczej styl jazdy mazurskich kierowców. Wyprzedzanie na trzeciego, czwartego, jazda z zerowym odstępem, mocne gazowanie na podjazdach, po których zostawał kłąb czarnych dieslowskich spalin. Samo Giżycko obstawione zakazami jazdy rowerem i kostkowymi ciągami pieszo-rowerowymi. Legalistycznie jadę tamtędy, co zrobić? Jedna akcja była za to przednia. Most zwodzony nad kanałem łączącym giżyckie jeziora był zamknięty (otwarty?), znaczy się nieprzejezdny. Perspektywa otwarcia, wg tablicy to czekanie ok 40 min. Za dużo, nawet jak dla mnie. Przechodnie wskazują możliwość przedostania się na drugi brzeg mostem kolejowym (!). Tak też czynię. Schodkami w górę, później wydeptaną ścieżką wzdłuż torów, następnie trylinka przez park i już jestem na trasie maratonu. W Kętrzynie jestem wczesnym popołudniem. Jakaś zmyłka nawigacyjna mi się trafiła, chyba na rondzie nie trafiłem we właściwy zjazd, ale koniec końców trafiam na ślad i jadę dalej. Na odcinku do Świętej Lipki gps (Edge 1030) mi się "znarowił". Po pierwsze odmówił pracy w trybie "oszczędzania energii" i cały czas wyświetlał trasę. No właśnie, czy trasę? Ślad zrobił się "kwadratowy" i zamiast ładnie wić się wzdłuż dróg, szedł na przełaj przez pola, lasy i łąki, wyrysowany jak od ekierki. Najgorsze, że w związku z tym co i rusz alertował zjazd z trasy i konieczność zawracania. Trochę to wkurzające było. Za Świętą Lipką wszystko wróciło do normy jeżeli idzie o ślad, natomiast wyświetlacz pozostał w trybie "rozrzutny" i za nic nie pomagało włączanie i wyłączanie opcji oszczędnościowej, ani nawet włączanie i wyłączanie odbiornika. Do Reszla dojeżdżam po trzeciej. VIII PK Reszel 534 km - 15:08 Na punkcie dostaję restauracyjne pierogi i to wszystko. Nie ma wody, nie ma przekąsek, owoców. Kiepściutko. Za dzbanek wody w restauracji płacę 9 zł. Jestem w stanie zrozumieć brak frykasów, ale żeby wody nie było? Tuż przede mną i za mną są jacyś zawodnicy. Widzimy się w Kętrzynie, jesteśmy razem w Reszlu. Jakoś tak nie widać po nich, aby śrubowali rekord trasy. Po mnie zresztą tego też nie widać. Zwijam się z punktu. Przejazd po bruku wokół rynku i zjazd na łeb, na szyję ze wzgórza, na którym stoi to urocze miasto. Dalsza trasa po najgorszych asfaltach. Na to odczucie zapewne ma wpływ zmęczenie, ale obiektywnie rzecz ujmując, tak jest. Zostało tylko 100 km do mety. Już od Dowspudy wiem, że dojadę, pozostaje tylko kwestia w jakim czasie i w jakim stanie psychofizycznym. Jeżeli idzie o psyche - jest całkiem nieźle. Taki maraton doskonale mnie relaksuje. Z perspektywy siodełka "ból istnienia" jest czym innym niż trudy dnia codziennego w wielkim mieście. Fizycznie - poza bólem spuchniętych stóp, odczuwam tylko skutki gorąca - przesuszone gardło i sienny katar. No i stwierdzam, że materiał z którego uszyto stroje BBT to nie jest szczyt możliwości technologicznych współczesnego włókiennictwa/tkactwa. Mało przewiewna koszulka i taka "twarda". Dobra raczej na wczesną wiosnę, czy późną jesień. Koszulka z 2014 r. była chyba "lżejsza"? IX PK - Jeziorany 560 km - 17:17 Ostatni punkt kontrolny jest na plaży za Jezioranami. Fajne chłopaki go obsługują. Wody pod dostatkiem. Można dostać jabłko i chyba coś na ząb. Kilku zawodników idzie do jeziora pomoczyć nogi. Wzdragam się przed tym z obawy, że nie będę mógł założyć butów. A przede wszystkim trzeba jechać, a nie plażować. Więc jadę. Obsługa punktu zapowiadała jakiś mega podjazd po drodze. No były jakieś serpentyny, ale przejezdne. Był jeszcze "wolontariacki" punkt kontrolny w Dobrym Mieście z możliwością zaczerpnięcia wody i poczęstowania się arbuzem. W Dobrym Mieście popełniam omyłkę nawigacyjną chcąc jechać w kierunku Miłakowa (zeszłoroczną trasą). Nie ma tak dobrze, czeka mnie jeszcze ok. 30 km trasy przez Lubomino. DW 507 nieprzyjemna. Duży ruch, jak to w niedzielne popołudnie. Z ulga zjeżdżam w Lubominie z wojewódzkiej i fajniutkim asfaltem, wąską dróżka zmierzam do mety. Jeszcze jakąś parę zawodników wyprzedziłem! Przejazd szutrówką do bazy to już spacer, aczkolwiek trzeba uważać, aby się nie wykopyrtnąć na luźnym cokolwiek podłożu. Byłby obciach przewrócić się na oczach innych tuż przed metą. Obciachu nie ma. Są brawa od zwijających swoje namioty ścigantów i biesiadników spożywających pieczone prosię na mecie. Jeszcze tylko końcowa biurokracja w wykonaniu Oskara, tj. podpisy na liście, wpis do karty startowej, zdanie lokalizatora. Na szyi wieszają mi medal. Dostaję też papierowy "certyfikat".
Sportowo - słabo. Czas dłuższy niż przed rokiem. Sądząc po upływie lat, lepiej już chyba nie będzie. Ale nie dla sportu pojechałem. Chciałem odetchnąć od wielkiego miasta, pooglądać cudne manowce, pooddychać najczystszym powietrzem w Polsce - i to wszystko się udało. Przy okazji potwierdziła się ultramaratonowa prawda, że jedzie się głową. Mimo, że w tym roku mało jeździłem, zimą przeszedłem operację, teraz też zdrowotnie mogłoby być lepiej - dałem radę. Ani przez moment nie odczuwałem zniechęcenia, chęci wycofu. Po prostu cieszyłem się jazdą. Nie miałem licznika, nawet gps "wygasiłem", gdyby się nie zbiesił, to ze zredukowanymi do minimum cyferkami dojechałbym do mety. Generalnie - jak przed rokiem wracam z Warmii z dużym uśmiechem na twarzy.
Gminy: Bartoszyce ( 1082), Godkowo (1083), Korsze (1084), Miłakowo (1085), Wilczęta (1086) i miasto Giżycko (1087).
Niedzielna wycieczka, dla ukojenia ducha. Do Ciechanowa docieram koleją - wygodny dojazd "piętrusem" Kolei Mazowieckich. Nie zatrzymuję się na długo w stolicy ziemi ciechanowskiej, tylko - jak najprędzej - staram się wydostać z miasta. Planowanie wycieczki na komputerze sprawiło, że w realu fragment przejechałem żwirowanymi alejkami przez park. Z Ciechanowa wyjeżdżam formalnie zamkniętą, z uwagi na remont, ul. Kącką. Długa, prosta droga z nowym asfaltem prowadzi mnie przez Kąty do Opinogóry. Tu znowu park, ale jaki! Posiadłość Krasińskich. Niestety oglądam tylko z zewnątrz. Znać hojność samorządu Mazowsza. Wszystko eleganckie, zadbane.
Przez chwilę zatrzymuję się przy pomniku naszego Trzeciego Wieszcza. Jak się okazuje, jest to jedyny pomnik Zygmunta Krasińskiego w Polsce. Gdzie mu tam do Mickiewicza ("my wszyscy z Niego"), czy nawet Słowackiego. Ale pomnik, moim zdaniem zgrabny. Nie prowadzi nas za sobą, jak Adam z Krakowskiego Przedmieścia w płaszczu pielgrzyma. Nie wystawia piersi przeciw wrogom, jak Juliusz na Pl. Bankowym. Nie. hr. Zygmunt, siedzi. siedzi i myśli nad naszym losem.
Dalej, już w kierunku zachodnim, wyjątkowo ruchliwą DW 544 do Przasnysza. W mateczniku rowerów "Kross", chwila na rynku, poświęcona uwiecznieniu na zdjęciu XVIII-wiecznego ratusza.
Ładna pogoda i zamiar złapania albo wręcz odzyskania równowagi duchowej skłoniły mnie do wycieczki na północno-zachodni skraj województwa mazowieckiego. Jechać tam na rowerze spod domu wydało mi się bezsensowne, stąd pomysł na wycieczkę "hybrydową", tzn. przejazd pociągiem do Mławy, a następnie rowerowa pętla kończąca się w tym mieście. Pierwsza część hybrydy, to epizod jazdy SKM-ką do Warszawy Stadion, następnie przejazd rowerem do Warszawy ZOO i znowu pociągiem, tym razem Kolei Mazowieckich do Mławy. Poza wydłużonym czasem oczekiwania na pociąg do Mławy, na razie nic nie zakłócało mojego spokoju.
W Mławie wysiadam na stosunkowo "młodej" stacji Mława Miasto. Wyjeżdżam z miasta się w kierunku południowo-wchodnim, aby nie uchybić gminom: Szydłowo i Stupsk. Mijam intrygującą wieżę radiową "Mława Szydłówek" i pod wiatr(!) jadę na południe. droga wojewódzka [615] ruchliwa, ale daję radę. Odbicie na zachód, w lokalne wiejskie drogi sprawia, że ruch drogowy prawie zanika. Za Wiśniewem niestety znowu kieruję się na południe. Niestety, gdyż dziś wiatr postanowił nieco mocniej powiać z południa i południowego wschodu. Na tym odcinku, za Bogurzynem niebezpieczna sytuacja. Jadąca z naprzeciwka osobówka, prowadzona przez kobietę, postanowiła wyprzedzać, nie zważając na mnie. Salwowałem się ucieczką na żwirowe, wąziuteńkie pobocze. Niewiele brakowało, a wylądowałbym w rowie. Mam wrażenie, że w ogóle mnie nie widziała - mimo żółtej koszulki i takiegoż kasku. Za Liberadzem droga odbija bardziej na zachód, stąd wiatr mam już lekko "pod łokieć". Jest już spokojniej. W małym sklepiku uzupełniam zapasy wody, która w gorący, czerwcowy dzień jakoś szybko znika z bidonów. Wjeżdżam do Szreńska. Chociażby dla tego miasteczka warto było wybrać się na wycieczkę. Urządzam sobie króciutki postój na rynku, z którego podziwiam przepiękny gotycki kościół św. Wojciecha. Zachodnia fasada budynku i sygnaturka na dachu - barokowe. Podobno w pobliżu znajduje się kamień, na którym odpoczywał św. Wojciech, co tłumaczyłoby wezwanie tej świątyni. Nie jest strzelista jak gotyckie kościoły Pomorza. Raczej przysadzista, ale zgrabnie proporcjonalna.
Dalsza droga, aż do Bieżunia w kierunku południowo-zachodnim, niestety pod wiatr i po słabym raczej asfalcie. W Bieżuniu krótki odpoczynek na rynku połączony z konsumpcją lodów i oglądaniem narożnego domu, w którym umieszczono Muzeum Małego Miasteczka. Muzeum zwiedzałem kiedyś "przy okazji" zwiedzania skansenu w Sierpcu (jest jego oddziałem). Z tego, co pamiętam ma ciekawą ekspozycję eksponatów farmaceutycznych i dużo lokalnych "ciekawostek". Muzeum ma ambicję być takim lokalnym ośrodkiem kulturotwórczym. Nie mnie przyjezdnemu to oceniać, ale panie kustoszki robiły na mnie wówczas bardzo dobre wrażenie.
Za Bieżuniem mam wreszcie wiatr w plecy. Odcinek zachodnim brzegiem Wkry, pustymi wiejskimi drogami, po całkiem gładkim asfalcie wspominam z przyjemnością. Mniej przyjemne były uderzające w nozdrza zapachy ferm drobiu. Okolice Mławy, to podobno ważniejsze skupisko nowoczesnej hodowli drobiu, której Polska jest europejskim potentatem. Za Żurominem jadę dalej na północ, aż do Lubowidza, gdzie następuje umowne odwrócenie kierunku jazdy w celu zamknięcia dzisiejszej pętli. Niestety znowu wiatr nie pomaga. Dodatkowo wcale nie jest tak płasko, jak w innych częściach Mazowsza. W Zielonej włączam się w DW 563. Przejeżdżam Kuczbork Osadę i Lipowiec Kościelny, ostanie już gminy powiatu mławskiego. W Lipowcu krótki postój na utrwalenie fotograficzne kościoła św. Mikołaja i dalej już przez lasy, boczną drogą do Mławy.
Bilet na pociąg do Małkini kosztował mnie 13,49 zł. Powrotny tyle samo. Cel miałem jeden: wydostać się z aglomeracji warszawskiej na wschód. Chciałem pojeździć po gminach wschodniego Mazowsza, a może już południowego Podlasia? Dworzec w Małkini w remoncie. Wyjeżdżam obok zabytkowej, drewnianej budki dróżnika na drogę wojewódzką DW 627 i jadę na południe. Droga w stanie idealnym wspina się na most przez piękny w porannym słońcu, szeroki Bug. Korzystam z drogi dla rowerów (kostka), a gdy ta się kończy ogarnia mnie zdziwienie. Piękna i pusta szosa opatrzona jest paskudnym znakiem zakazu B-9. Takim z czarnym rowerkiem na białym kole z czerwona obwódką. Zmusza mnie do jazdy równoległą, mocno dziurawą i popękaną drogą (czyżby stary ślad wojewódzkiej). raz ta "stara droga" oddala się od nowej, raz zbliża. Przejeżdżam obok Treblinki. Drogowskazy i betonowe napisy wskazują to złowrogie miejsce Zagłady. Specjalnie tam przyjadę innym razem. Teraz wjeżdżam do Kosowa Lackiego. Mając nadzieję na zanik zakazów nadkładam, niestety kilka kilometrów próbując się wbić na DW 627. Drogowcy byli, niestety, czujni i obstawili tymi znakami każde skrzyżowanie. Przejeżdżam obok wyniosłego kościoła, przejeżdżam przez placyk-ryneczek, wyprzedzam dwoje jeźdźców na koniach(!) i boczną drogą wyjeżdżam za miasto. do Łomnej jest dobrze, ale za tą wsią kończy się asfalt. Wjeżdżam w las i mam do wyboru dwie szutrówki. Na szczęście podłoże "pamięta" jeszcze niedawne, obfite opady deszczu, więc jest zwarte i szosówka śmiało mknie po żwirku. Gorzej jest wśród pól niż w lesie. Las trzyma wilgoć, na polu hula wiatr czyniąc podłoże bardziej sypkim. ale dało radę przejechać. Gdy wjeżdżam na asfalt postanawiam już z niego nie zjeżdżać. Pustymi drogami dojeżdżam do Jabłonny Lackiej i, można by powiedzieć, zawijam pętlę na powrót do Małkini. Ten zawrót daje się odczuć, bo już do końca będę miał wiatr w twarz. Wieje z północy i z północnego zachodu.
W Sterdyniu robię mały zakup - uzupełniam wodę i jadę dalej przez Ceranów do m. Nur. Znowu Bug. Odbijam nieco na wschód, aby zaliczyć gminę o zagadkowej nazwie Boguty Pianki i teraz to już naprawdę wracam. Znowu Nur, przecinam DK63 i wjeżdżam do Zuzeli, nad którą góruje duży, neogotycki kościół. Jestem w miejscu urodzenia Kard. Stefana Wyszyńskiego. W cieniu kościoła skrywa się drewniany budynek dawnej szkoły - obecnie muzeum Prymasa. Jadę dalej ku Małkini, jest coraz goręcej. Wiatr nie pomaga, a i ukształtowanie terenu takie niemazowieckie. Po drodze parę fałdek się trafiło. Na stację w Małkini docieram 10 min. przed odjazdem pociągu. Akurat na tyle starczyło czasu, aby jeszcze kupić bilet i załadować się do EN57 w kierunku Warszawy Wileńskiej.
Wycieczka uspokajająca na pograniczu Mazowsza i Mazur. W zasadzie to Mazowsze można nazwać Mazurami Południowymi, a Mazury - Mazowszem Północnym. A może jednak nie? wszak niektórzy Mazurami nazywają tereny zamieszkałe przez Mazurów, tj. polskojęzycznych mieszkańców Prus, wyznania ewangelickiego. Ale w takim wypadku, czy mamy jeszcze Mazury? Na te rozważania czas przyjdzie później. Zwłaszcza, że trasa wycieczki biegła po miejscowościach "katolickich", a przynajmniej kościelnych z nazwy: Wieczfnia i Janowiec. Za Mławą najpierw były lasy. Później pola. Dużo pól. zdarzały się też łąki, na zmianę z polami. Krajobraz mocno rolniczy, ale już nie tak płaski. Im dłużej jechałem na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej fałdzisty. Żadne tam góry, ale już było na czym oko zawiesić w przestrzeni. Janowo ma nawet charakter miasteczka. W drodze powrotnej skusiłem się na malutką, lokalna piekarnię. Było warto. Za niewielkie pieniądze kupiłem pyszne bułki i drożdżówkę z makiem. Pani piekarzowa sprzedaje w małym sklepiku na parterze domu jednorodzinnego wypieki, a w sąsiednim pomieszczeni widać cały warsztat piekarski, dzieże, mieszadła.
Fascynująca wieś Róg. W różnych punktach postawiono plansze z przedwojennymi zdjęciami uwieczniającymi te konkretnie miejsca kilkadziesiąt lat temu. Przed szkołą, przed wjazdem od strony Nidzicy, Wielbarka.
No własnie. Za rogiem jadąc przez las, przecinam nieczynna linię kolejową Nidzica - Wielbark, aby dostać się na DW 604 łączącą te miasta. Dojeżdżam do DOL (drogowego odcinka lotniskowego) i na pierwszym MPS-ie od strony Nidzicy zawracam. DOL utworzyli pewnie w związku z funkcjonowaniem tu w czasach PRL poligonu wojskowego "Muszaki".
Co do samej linii kolejowej 225 (Nidzica - Wielbark), to jest nieczynna dla ruchu osobowego od 20 lat (!), a ponoć wcześniej w okresie letnim jeździł nią nawet Ekpress "Mazury" z Warszawy do Rucianego- Nida. Z całą pewnością ruch był spory. Niemiecki rozkład jazdy z 1942 r. przewidywał 5 par pociągów na dobę, na tej trasie, później przez lata jeździły nią trzy pary pociągów na dobę. Tak przynajmniej wynika z rozkładów jazdy na 1955 r. i 1987 r. Co ważne, pociągi do Wielbarka były skomunikowane z pociągami do Szczytna, tak więc można było sprawnie przemieścić się prawie w środek Mazur. Ale to było przed ostrym cięciem połączeń kolejowych, dokonanym na progu naszej transformacji. Tym nie mniej leżące jeszcze tory, a zwłaszcza ślicznie odremontowana stacja Puchałowo ( w prywatnych rękach) budzą nadzieję, że jeszcze na tej linii zawitają pociągi. Wracam do Mławy tą samą drogą, którą przyjechałem. W Mławie dobre wrażenie robi rynek, ze sporym kościołem i trochę (no więcej niż trochę) mniejszym ratuszem.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Po sobotnich atrakcjach na zlocie i takiej sobie, przekropnej pogodzie nastał niedzielny poranek. Niektórzy jeszcze chrapią, niektórzy zwijają się wcześniej niż ja. Chce zdążyć na okołopołudniowy pociąg z Gdyni, do której planuję dostać się via Wejherowo, przy okazji zaliczając samo miasto, jako brakującą gminę. Niedziela jest nadzwyczaj leniwa. W przejeżdżanych miejscowościach prawie żywego ducha nie widać. Pogoda trochę lepsza, ale nie nadzwyczajna.
W Tadzinie korzystam z otwartej myjni i obmywam "Grubcia", tzn. rower z błota zgarniętego na sobotniej zlotowej wycieczce. Nie wiem, jaki to ma związek, ale ilekroć umyję samochód, rower albo okna w domu - zaraz pada deszcz. Teraz też tak było. Dojeżdżam do Wejherowa w siąpiącej mżawce. Jest to też argument, aby nie cisnąc dalej do Gdyni rowerem, tylko skorzystać z trójmiejskiej SKM-ki. W pociągu spotykam jeszcze Marka i Zbyszka wracających ze zlotu, a w Gdyni Kawernę i jeszcze parę innych zlotowiczów, których nicków nie spamiętałem. Pociąg TLK do Warszawy mocno przepełniony. Pasażerowie jadą także na stojąco. Widok dawno nie widziany w pociągu dalekobieżnym.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)