Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2019

Dystans całkowity:947.44 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:47:20
Średnia prędkość:20.02 km/h
Maksymalna prędkość:52.80 km/h
Suma podjazdów:5283 m
Maks. tętno maksymalne:176 (95 %)
Maks. tętno średnie:152 (82 %)
Suma kalorii:13338 kcal
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:236.86 km i 11h 50m
Więcej statystyk

Pierścień Tysiąca Jezior 2019

Sobota, 29 czerwca 2019 · Komentarze(0)
Kategoria Rajdy
Ubiegłoroczny debiut w Pierścieniu Tysiąca Jezior na tyle mi się spodobał, że w 2019 r. postanowiłem jeszcze raz się przejechać. Zwłaszcza, że ten Ultramaraton jest nad wyraz urokliwy. Tak więc piątkowym, późnym popołudniem znalazłem się w Świękitkach w posiadłości Roberta J., sprawcy tegoż Maratonu i słynniejszego: Bałtyk - Bieszczady Tour. Tym razem "recepcja" umieszczona jest tuż przy asfaltowej dróżce Lubomino - Miłakowo. Szybko i sprawnie pobieram pakiet startowy, parkuję samochód za stodółką i rozbijam namiocik nad stawkiem, w tym samym miejscu, co rok temu. Jem jeszcze lekką kolację i wsuwam się do śpiwora, aby sprawiedliwie przespać kolejne 7 godzin. Całkiem niezły wynik, jak na nerwówkę przedstartową, ale trzeba mieć na uwadze, że położyłem się o 22-ej, a obudziłem o 5-ej rano. To już nie jest wesołe, zważywszy na konieczność jazdy przez kilkadziesiąt godzin licząc od 10:05. Na tę godzinę wyznaczono start mojej grupy. Jadę oczywiście "solo".
Te 5 godzin do startu zleciało mi na spokojnym zjedzeniu śniadania, prysznicu, przygotowaniu roweru do drogi etc. Około 9:30 do bazy zjechał mój druh serdeczny - Wojtek, którego kiedyś zainspirowałem kolarstwem i dla którego dziś jest pierwszy start na ultra. Wojtek startuje o 9:55. Razem przejechaliśmy na start, gdzie - jak mi się wydaje - była jakaś obsuwa czasowa. Samo pobieranie lokalizatorów gps, bardzo długo trwało. Wreszcie moja grupka ustawia się na starcie, ja jeszcze zbieram reprymendę od sędziego (Wacka Żurakowskiego) za brak naklejki z numerem z przodu kasku i jedziemy.
Odcinek do Miłakowa to taka "rozbiegówka". Można jechać w grupie, gdyż w Miłakowie zorganizowano start nr 2. Już nie wiem, który był honorowy, który był ostry. Tak więc dojeżdżamy do Miłakowa, patrzymy na chyba 4 wcześniejsze grupy startowe, jak wyruszają na trasę. Do startu przygrywa duet gitarzystów, start ubarwia lokalne Kolo Gospodyń Wiejskich w ludowych strojach. Mincerz wybija dla chętnych pamiątkowe monety. Wreszcie startujemy naprawdę. Z rozjechaniem na wymagane odległości minimum 100 m nie było problemu. Najpierw byłem piąty, potem trzeci, a potem nawet pierwszy ze swojej grupy. Zresztą to nie ma znaczenia, bo tasowanie się podczas jazdy, zwłaszcza do połowy dystansu było wręcz notoryczne. Nie tylko uczestników mojej grupy startowej.
PTJ 2019. Miłakowo (start ostry) © skaut
W tym roku trasę wytyczono w przeciwnym kierunku niż w 2018 r. To znaczy, ze Świękitek na zachód przez Miłakowo, następnie w kierunku północnym i północno-zachodnim, aż do miejscowości Osetnik, gdzie trasa obierała kierunek wschodni aż do Rutki-Tartak, gdzie należało skierować się na południe, aby w Augustowie obrać kierunek zachodni. doszły do tego drobne niuanse polegające m. in. na ominięciu Ornety, czy wjeździe do centrum Giżycka. Korekta trasy obrodziła dla mnie sześcioma dodatkowymi gminami.
Ale wracając do jazdy - odcinek za Miłakowem bardzo przyjemny. Szczególnie urokliwa była boczna droga w którą odbiliśmy z wojewódzkiej 528 na 14 kilometrze. Niezły asfalt i klasyka Warmii i Mazur - aleja przydrożna. W Mingajnach, tych od ładnego gotyckiego kościoła wjazd na "starą trasę", tzn. DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego. Tam był ulokowany
Pierwszy Punkt Kontrolny (I PK) na 81 km.
Melduję się o 13:20. Punkt skromniutki. Formalnie 10 min. później kończył działalność. Na szczęście była woda, ostatnie drożdżówki i jakieś batoniki. Uzupełniam bidony i po nie więcej niż 5 minutach przerwy ruszam dalej. Do kolejnego punktu trzeba przejechać prawie 100 km. Odcinek słabej nawierzchniowo DW 513 w tym roku przejechałem bez złych emocji, które towarzyszyły mi na tej drodze przed rokiem. Rok temu jechało się już na dużym zmęczeniu, po 500 km trasy. Teraz - spokój. Za Bisztynkiem wytyczono trasę w kierunku północnym, a następnie wschodnim i południowo-wschodnim. Gdzieś tu zjeżdżam się z Wojtkiem. widzieliśmy się wprawdzie na I PK, ale wystartował ciut szybciej niż ja. Chwilę gadamy jadąc obok siebie. Na tyle krótko, aby zrobić sobie wspólną fotkę i rozjechać się zgodnie z regułami solo. Na dojeździe do Kętrzyna kilka nieprzyjemnych sytuacji. Samochody na rosyjskich numerach wyprzedzają nie na grubość gazety, ale raczej bibułki do papierosów. Słabo to wygląda zwłaszcza z tyłu, gdy widzi się przed sobą kolegów prawie ocieranych przez szybkie samochody. Całe szczęście, że "prawie". Na tym też odcinku złamałem narzuconą sobie zasadę niezatrzymywania się nigdzie poza punktami kontrolnymi. Zabrakło mi wody i niestety trzeba było zjechać do przydrożnego sklepu. W podjęciu decyzji pomógł mi widok innych zawodników posilających się w cieniu pudełkowatego geesu. Ketrzyn przejechałem nie zwracając szczególnej uwagi na widoczki. Po prostu aby mieć to duże miasto za sobą. Na szczęście w Starej Różance (+/- 164 km) zjazd na "boczne" drogi w kierunku Sztynortu. Tęsknym wzrokiem spoglądam w kierunku baru, w którym przed rokiem był PK z pysznymi naleśnikami (dawali repetę).
II PK Sztynort - 179 km - 17:26
Niestety tym razem punkt nieco dalej, nad jez. Dargiń i obstawiany własnymi siłami przez organizatora. Dostaję pierogi wyciągnięte z torby termicznej, wodę, banana (1 szt.) i kawalątko arbuza. Skromniej niż przed rokiem. Niektórzy wspomagają się kawą w pobliskiej restauracji. Inni zrzucają buty i moczą nogi w jeziorze. Ja chwilę rozmawiam z Wojtkiem. Trochę zregenerowany po moim pierwszym tegorocznym dystansie większym niż 150 km ruszam dalej. 
PTJ 2019. PK Sztynort © skaut
Jest późne, spokojne popołudnie. Odcinek do Bań Mazurskich urokliwy, aczkolwiek asfalty mogłyby być lepsze. Słabe drogi to też znak firmowy tego maratonu. Dalej z Bań, tradycyjnym śladem do Kętrzyna (DW 650). Jedzie mi się nad wyraz dobrze, tzn. spokojnie sobie kręcę w tempie ok 25 km/h. Nie wiem tylko dlaczego nabieram smaku na colę. Jest to na tyle silne, że w Gołdapi zamiast jechać prosto na punkt, zatrzymuję się przy Orlenie, aby nabyć czerwoną puszeczkę tego napoju.
III PK Gołdap 246 km - 20:51
Punkt jest na rynku. W zasadzie się zwija. Oferują tylko wodę i owoce ( w tym pomidory!). No nie posiliłem się za bardzo. Szczęśliwym trafem obok jest bistro pod chmurką, gdzie serwują kawę i co najważniejsze: kartacze. Nie namyślając się długo zamawiam ten lokalny przysmak i popijając kawą opycham się ciastem ziemniaczanym faszerowanym mielonym mięskiem. Warto było, bo o ile znam siebie, na owockach nie dociągnąłbym do Rutki-Tartak. Nadmienię tylko, że przed rokiem w Gołdapi był rosół z makaronem. Ale to było przed rokiem, a teraz jest wieczór 29 czerwca 2019 r. i trzeba jechać dalej. A byłem w tej Gołdapi ze 40 minut.

PTJ 2019. PK Gołdap © skaut
To dalej bardzo lubię. Trasa przez Pluszkiejmy, Dubeninki, Żytkiejmy i Wiżajny to według mnie najlepszy odcinek tego maratonu. Jedzie się przez stare lasy, w tym przez Puszczę Romincką. Cisza i spokój. Od Gołdapi jadę już z włączonymi lampkami. Wjazd na Rowelską Górę długi ale bez przesady. W tę stronę wprawdzie na nią nigdy nie wjeżdżałem, ale moim zdaniem różni się tylko tym, że jedzie się prosto, a nie serpentynami jak od Roweli. Na gorze wypijam colę i puszczam się w dół. Super zjazd. Do Rutki dokulałem się jeszcze przed północą.
IV PK Rutka-Tartak 299 km - 23:45
Na punkcie w obroty bierze mnie Wacek Żurakowski. Szybkie formalności, podpisy, podbicie karty. Wacek komenderuje kelnerem, który sprawnie podaje mi zupę i drugie danie. Chwilę gadamy "o życiu". Wacek chwali się nadchodzącymi złotymi godami, więc mam okazję na złożenie życzeń dostojnym jubilatom. Znowu widzimy się z Wojtkiem, który parenaście minut po moim przyjeździe, ubrany już "na długo" rusza dalej. A ja się trochę zasiedziałem. Spać mi się jeszcze nie chciało. Zresztą nie było ku temu warunków bo za ściana waliła muzyka na jakimś weselu. Było chyba po pierwszej w nocy, gdy ruszyłem dalej. Odziałem się dodatkowo w rękawki, nogawki i kamizelkę z przepaku i pojechałem w noc. Ale co to za noc. Na wschodnim widnokręgu fioletowił się już przedświt. Strasznie mnie zaczęło mulić na tym odcinku. W końcu miałem już za sobą połowę dystansu. Na dłuższą chwilę wstrzymał mnie ruch TIR-ów w Szypliszkach. W środku nocy przesmykiem suwalskim ciągną ku Litwie i w druga stronę sznury ciężarówek. Do Sejn dojeżdżam po drugiej w nocy.
V PK Sejny 337 km - 02:26
Sejny. Bazylika © skaut
Punkt w Sejnach obstawiają miejscowe dziewczyny. Niezmiernie życzliwe i uczynne. Serwują kawę, herbatę, barszczyk. Na punkcie jest cola, izotoniki, batony. Część zawodników drzemie na ławkach. Idę za ich przykładem i ucinam sobie drzemkę. Budzik nastawiam na za 20 min. owijam się w folie NRC i odpływam. Trochę zdziwiony, że to już, budzę się i widzę że na dworze prawie jasno. Na punkcie nie ma już innych zawodników. Ruszam więc w dalsza trasę. Prosta i przez to nudna DK16 do Augustowa. Na szczęście ruch samochodowy niewielki. Oj nie chciało mi się jechać tego kawałka, nie chciało. Dla urozmaicenia korzystam z wygodnej drogi dla rowerów przed Augustowem. W samym Augustowie za to niewygodne bruki na ul. Mostowej i na Rynku Zygmunta Augusta. Niespiesznie kręcąc dojeżdżam po 6-ej do Dowspudy.
VI PK Kordegarda 401 km - 06:30
Przed rokiem chwaliłem ten punkt. Teraz jest nieco słabiej. W eleganckiej restauracji podają tylko drugie danie, bo zupę już inni zjedli (!). Trochę nie pasuję taki już lekko złachany do tego otoczenia. Pytam o możliwość drzemki, na co obsługa wskazuje mi kameralną salkę, gdzie po prostu ściągam buty i zalegam aż na 15 minut. Obok mnie robi tak też inny zawodnik. To była druga i ostatnia drzemka na trasie.
Słoneczko zaczyna przygrzewać choć to dopiero poranek, rozdziewam więc ocieplacze i upycham je do podsiodłówki. 
Dalsza droga spokojnymi drogami wojewódzkimi. Jeszcze za wcześnie na wzmożony ruch samochodowy, nawet w Olecku, przez środek którego trzeba tym razem przejechać. W Olecku łamię się po raz trzeci i na Orlenie zamawiam espresso. Dobre tam mają te kawusie. Na tym wspomaganiu kofeinowym dociągnąłem do Wydmin.
VII PK Wydminy 462 km - 10:35
Na punkcie cicho i spokojnie. Punktowym jest Cezary Dobrochowski. Bije od niego siła spokoju. Dostaję makaron z sosem, bo na pomidorówkę było to za gęste.Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Kątem oka dostrzegam, że za stołem na złączonych krzesłach drzemią jacyś zawodnicy. Mnie spanie całkowicie odeszło. Jedyna dolegliwość, jeżeli tak można nazwać fizyczne niedostatki po ponad 400 kilometrowej jeździe, są związane z gorącem. Moczę buffa zakładanego pod kask, piję dużo, wręcz zmuszam się do picia. Niestety zostawiłem w przepaku cienkie skarpetki, a ciepłe, założone na noc powodują, że trochę zaczynają mi puchnąć stopy. Trudno.
Odcinek do Giżycka wspominam źle, a to z powodu wzmożonego ruchu samochodowego na trasie. Nie tyle sam ruch był problemem, a raczej styl jazdy mazurskich kierowców. Wyprzedzanie na trzeciego, czwartego, jazda z zerowym odstępem, mocne gazowanie na podjazdach, po których zostawał kłąb czarnych dieslowskich spalin. Samo Giżycko obstawione zakazami jazdy rowerem i kostkowymi ciągami pieszo-rowerowymi. Legalistycznie jadę tamtędy, co zrobić? Jedna akcja była za to przednia. Most zwodzony nad kanałem łączącym giżyckie jeziora był zamknięty (otwarty?), znaczy się nieprzejezdny. Perspektywa otwarcia, wg tablicy to czekanie ok 40 min. Za dużo, nawet jak dla mnie. Przechodnie wskazują możliwość przedostania się na drugi brzeg mostem kolejowym (!). Tak też czynię. Schodkami w górę, później wydeptaną ścieżką wzdłuż torów, następnie trylinka przez park i już jestem na trasie maratonu.
W Kętrzynie jestem wczesnym popołudniem. Jakaś zmyłka nawigacyjna mi się trafiła, chyba na rondzie nie trafiłem we właściwy zjazd, ale koniec końców trafiam na ślad i jadę dalej. Na odcinku do Świętej Lipki gps (Edge 1030) mi się "znarowił". Po pierwsze odmówił pracy w trybie "oszczędzania energii" i cały czas wyświetlał trasę. No właśnie, czy trasę? Ślad zrobił się "kwadratowy" i zamiast ładnie wić się wzdłuż dróg, szedł na przełaj przez pola, lasy i łąki, wyrysowany jak od ekierki. Najgorsze, że w związku z tym co i rusz alertował zjazd z trasy i konieczność zawracania. Trochę to wkurzające było. Za Świętą Lipką wszystko wróciło do normy jeżeli idzie o ślad, natomiast wyświetlacz pozostał w trybie "rozrzutny" i za nic nie pomagało włączanie i wyłączanie opcji oszczędnościowej, ani nawet włączanie i wyłączanie odbiornika. Do Reszla dojeżdżam po trzeciej.
VIII PK Reszel 534 km - 15:08
Na punkcie dostaję restauracyjne pierogi i to wszystko. Nie ma wody, nie ma przekąsek, owoców. Kiepściutko. Za dzbanek wody w restauracji płacę 9 zł. Jestem w stanie zrozumieć brak frykasów, ale żeby wody nie było? Tuż przede mną i za mną są jacyś zawodnicy. Widzimy się w Kętrzynie, jesteśmy razem w Reszlu. Jakoś tak nie widać po nich, aby śrubowali rekord trasy. Po mnie zresztą tego też nie widać. Zwijam się z punktu. Przejazd po bruku wokół rynku i zjazd na łeb, na szyję ze wzgórza, na którym stoi to urocze miasto. Dalsza trasa po najgorszych asfaltach. Na to odczucie zapewne ma wpływ zmęczenie, ale obiektywnie rzecz ujmując, tak jest. Zostało tylko 100 km do mety. Już od Dowspudy wiem, że dojadę, pozostaje tylko kwestia w jakim czasie i w jakim stanie psychofizycznym. Jeżeli idzie o psyche - jest całkiem nieźle. Taki maraton doskonale mnie relaksuje. Z perspektywy siodełka "ból istnienia" jest czym innym niż trudy dnia codziennego w wielkim mieście. Fizycznie - poza bólem spuchniętych stóp, odczuwam tylko skutki gorąca - przesuszone gardło i sienny katar. No i stwierdzam, że materiał z którego uszyto stroje BBT to nie jest szczyt możliwości technologicznych współczesnego włókiennictwa/tkactwa. Mało przewiewna koszulka i taka "twarda". Dobra raczej na wczesną wiosnę, czy późną jesień. Koszulka z 2014 r. była chyba "lżejsza"?
IX PK - Jeziorany 560 km - 17:17
Ostatni punkt kontrolny jest na plaży za Jezioranami. Fajne chłopaki go obsługują. Wody pod dostatkiem. Można dostać jabłko i chyba coś na ząb. Kilku zawodników idzie do jeziora pomoczyć nogi. Wzdragam się przed tym z obawy, że nie będę mógł założyć butów. A przede wszystkim trzeba jechać, a nie plażować. Więc jadę. Obsługa punktu zapowiadała jakiś mega podjazd po drodze. No były jakieś serpentyny, ale przejezdne. Był jeszcze "wolontariacki" punkt kontrolny w Dobrym Mieście z możliwością zaczerpnięcia wody i poczęstowania się arbuzem. W Dobrym Mieście popełniam omyłkę nawigacyjną chcąc jechać w kierunku Miłakowa (zeszłoroczną trasą). Nie ma tak dobrze, czeka mnie jeszcze ok. 30 km trasy przez Lubomino. DW 507 nieprzyjemna. Duży ruch, jak to w niedzielne popołudnie. Z ulga zjeżdżam w Lubominie z wojewódzkiej i fajniutkim asfaltem, wąską dróżka zmierzam do mety. Jeszcze jakąś parę zawodników wyprzedziłem! Przejazd szutrówką do bazy to już spacer, aczkolwiek trzeba uważać, aby się nie wykopyrtnąć na luźnym cokolwiek podłożu. Byłby obciach przewrócić się na oczach innych tuż przed metą. Obciachu nie ma. Są brawa od zwijających swoje namioty ścigantów i biesiadników spożywających pieczone prosię na mecie. Jeszcze tylko końcowa biurokracja w wykonaniu Oskara, tj. podpisy na liście, wpis do karty startowej, zdanie lokalizatora. Na szyi wieszają mi medal. Dostaję też  papierowy "certyfikat".
PTJ 2019. Na mecie. © skaut
Sportowo - słabo. Czas dłuższy niż przed rokiem. Sądząc po upływie lat, lepiej już chyba nie będzie. Ale nie dla sportu pojechałem. Chciałem odetchnąć od wielkiego miasta, pooglądać cudne manowce, pooddychać najczystszym powietrzem w Polsce - i to wszystko się udało. Przy okazji potwierdziła się ultramaratonowa prawda, że jedzie się głową. Mimo, że w tym roku mało jeździłem, zimą przeszedłem operację, teraz też zdrowotnie mogłoby być lepiej - dałem radę. Ani przez moment nie odczuwałem zniechęcenia, chęci wycofu. Po prostu cieszyłem się jazdą. Nie miałem licznika, nawet gps "wygasiłem", gdyby się nie zbiesił, to ze zredukowanymi do minimum cyferkami dojechałbym do mety. Generalnie - jak przed rokiem wracam z Warmii z dużym uśmiechem na twarzy.
Gminy: Bartoszyce ( 1082), Godkowo (1083), Korsze (1084), Miłakowo (1085), Wilczęta (1086) i miasto Giżycko (1087).

Muzeum Romantyzmu

Niedziela, 23 czerwca 2019 · Komentarze(3)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Ciechanów - Kąty - Opinogóra Górna - Długołęka - Zielona - Żbiki - Bogate - Płoniawy Bramura - Chodkowo Kuchny - Karwacz - Przasnysz - Golany - Turowo - Kołaki Budzyno - Przedwojewo - Ciechanów
Niedzielna wycieczka, dla ukojenia ducha. Do Ciechanowa docieram koleją - wygodny dojazd "piętrusem" Kolei Mazowieckich. Nie zatrzymuję się na długo w stolicy ziemi ciechanowskiej, tylko - jak najprędzej - staram się wydostać z miasta. Planowanie wycieczki na komputerze sprawiło, że w realu fragment przejechałem żwirowanymi alejkami przez park. Z Ciechanowa wyjeżdżam formalnie zamkniętą, z uwagi na remont, ul. Kącką. Długa, prosta droga z nowym asfaltem prowadzi mnie przez Kąty do Opinogóry. Tu znowu park, ale jaki! Posiadłość Krasińskich. Niestety oglądam tylko z zewnątrz. Znać hojność samorządu Mazowsza. Wszystko eleganckie, zadbane.
Opinogóra. Muzeum Romantyzmu © skaut
Przez chwilę zatrzymuję się przy pomniku naszego Trzeciego Wieszcza. Jak się okazuje, jest to jedyny pomnik Zygmunta Krasińskiego w Polsce. Gdzie mu tam do Mickiewicza ("my wszyscy z Niego"), czy nawet Słowackiego. Ale pomnik, moim zdaniem zgrabny. Nie prowadzi nas za sobą, jak Adam z Krakowskiego Przedmieścia w płaszczu pielgrzyma. Nie wystawia piersi przeciw wrogom, jak Juliusz na Pl. Bankowym. Nie. hr. Zygmunt, siedzi. siedzi i myśli nad naszym losem.
Opinogóra. Hr. Zygmunt Krasiński w Parku © skaut
Rzucam jeszcze okiem na śliczny, klasycystyczny kościół, położony obok parku. W krypcie pochowano Krasińskich, w tym Zygmunta. Nie doczekał Wawelu.
Opinogóra. Kościół © skaut
Dalsza droga przez urokliwe, mazowieckie wioseczki, pola i lasy. Nawrót trasy, w kierunku Ciechanowa przypada już w gminie Krasnosielc.
Gmina Krasnosielc © skaut
Dalej, już w kierunku zachodnim, wyjątkowo ruchliwą DW 544 do Przasnysza. W mateczniku rowerów "Kross", chwila na rynku, poświęcona uwiecznieniu na zdjęciu XVIII-wiecznego ratusza.

Przasnysz. Ratusz © skaut
Ostatni odcinek, ruchliwymi drogami wojewódzkimi: DW 617 i DW 616 do Ciechanowa. Na peron wbiegam, stukając spd-ami niedługo przed odjazdem pociągu.

Gminy: Opinogóra Górna (1078), Płoniawy Bramura (1079), Krasnosielc (1080) i Czernice Borowe (1081).

Na zachód od Mławy

Wtorek, 11 czerwca 2019 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Mława - Trzcianka - Wola Szydłowska - Wyszyny Kościelne - Wiśniewo - Podkrajewo - Bogurzyn - Liberadz - Szreńsk - Ługi - Sadłowo Parcele - Bieżuń -  Skrzeszewo - Swojęcin - Poniatowo - Żuromin - Lubowidz - Osówka - Zielona - Kuczbork Osada - Lipowiec Kościelny - Borowo - Łomia - Mława

Ładna pogoda i zamiar złapania albo wręcz odzyskania równowagi duchowej skłoniły mnie do wycieczki na północno-zachodni skraj województwa mazowieckiego. Jechać tam na rowerze spod domu wydało mi się bezsensowne, stąd pomysł na wycieczkę "hybrydową", tzn. przejazd pociągiem do Mławy, a następnie rowerowa pętla kończąca się w tym mieście. Pierwsza część hybrydy, to epizod jazdy SKM-ką do Warszawy Stadion, następnie przejazd rowerem do Warszawy ZOO i znowu pociągiem, tym razem Kolei Mazowieckich do Mławy. Poza wydłużonym czasem oczekiwania na pociąg do Mławy, na razie nic nie zakłócało mojego spokoju.

Poranek na Dworcu ZOO (Warszawa ZOO) © skaut
W Mławie wysiadam na stosunkowo "młodej" stacji Mława Miasto. Wyjeżdżam z miasta się w kierunku południowo-wchodnim, aby nie uchybić gminom: Szydłowo i Stupsk. Mijam intrygującą wieżę radiową "Mława Szydłówek" i pod wiatr(!) jadę na południe. droga wojewódzka [615] ruchliwa, ale daję radę. Odbicie na zachód, w lokalne wiejskie drogi sprawia, że ruch drogowy prawie zanika.
Za Wiśniewem niestety znowu kieruję się na południe. Niestety, gdyż dziś wiatr postanowił nieco mocniej powiać z południa i południowego wschodu. Na tym odcinku, za Bogurzynem niebezpieczna sytuacja. Jadąca z naprzeciwka osobówka, prowadzona przez kobietę, postanowiła wyprzedzać, nie zważając na mnie. Salwowałem się ucieczką na żwirowe, wąziuteńkie pobocze. Niewiele brakowało, a wylądowałbym w rowie. Mam wrażenie, że w ogóle mnie nie widziała - mimo żółtej koszulki i takiegoż kasku. Za Liberadzem droga odbija bardziej na zachód, stąd wiatr mam już lekko "pod łokieć". Jest już spokojniej. W małym sklepiku uzupełniam zapasy wody, która w gorący, czerwcowy dzień jakoś szybko znika z bidonów.
Wjeżdżam do Szreńska. Chociażby dla tego miasteczka warto było wybrać się na wycieczkę. 
Urządzam sobie króciutki postój na rynku, z którego podziwiam przepiękny gotycki kościół św. Wojciecha. Zachodnia fasada budynku i sygnaturka na dachu - barokowe. Podobno w pobliżu znajduje się kamień, na którym odpoczywał św. Wojciech, co tłumaczyłoby wezwanie tej świątyni. Nie jest strzelista jak gotyckie kościoły Pomorza. Raczej przysadzista, ale zgrabnie proporcjonalna.
Szreńsk. Kościół św. Wojciecha © skaut
Dalsza droga, aż do Bieżunia w kierunku południowo-zachodnim, niestety pod wiatr i po słabym raczej asfalcie. W Bieżuniu krótki odpoczynek na rynku połączony z konsumpcją lodów i oglądaniem narożnego domu, w którym umieszczono Muzeum Małego Miasteczka. Muzeum zwiedzałem kiedyś "przy okazji" zwiedzania skansenu w Sierpcu (jest jego oddziałem). Z tego, co pamiętam ma ciekawą ekspozycję eksponatów farmaceutycznych i dużo lokalnych "ciekawostek". Muzeum ma ambicję być takim lokalnym ośrodkiem kulturotwórczym. Nie mnie przyjezdnemu to oceniać, ale panie kustoszki robiły na mnie wówczas bardzo dobre wrażenie.
Bieżuń. Muzeum Małego Miasta © skaut
Za Bieżuniem mam wreszcie wiatr w plecy. Odcinek zachodnim brzegiem Wkry, pustymi wiejskimi drogami, po całkiem gładkim asfalcie wspominam z przyjemnością. Mniej przyjemne były uderzające w nozdrza zapachy ferm drobiu. Okolice Mławy, to podobno ważniejsze skupisko nowoczesnej hodowli drobiu, której Polska jest europejskim potentatem.
Za Żurominem jadę dalej na północ, aż do Lubowidza, gdzie następuje umowne odwrócenie kierunku jazdy w celu zamknięcia dzisiejszej pętli. Niestety znowu wiatr nie pomaga. Dodatkowo wcale nie jest tak płasko, jak w innych częściach Mazowsza. W Zielonej włączam się w DW 563. Przejeżdżam Kuczbork Osadę i Lipowiec Kościelny, ostanie już gminy powiatu mławskiego. W Lipowcu krótki postój na utrwalenie fotograficzne kościoła św. Mikołaja i dalej już przez lasy, boczną drogą do Mławy. 
Lipowiec Kościelny. Kościół św. Mikołaja © skaut

Gminy: Szydłowo (1069), Stupsk (1070), Wiśniewo(1071), Szreńsk (1072), Bieżuń (1073), Żuromin (1074), Lubowidz (1075), Kuczbork-Osada (1076), Lipowiec Kościelny (1077).

Na wschód od Małkini

Niedziela, 9 czerwca 2019 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Małkinia Górna - Treblinka - Kosów Lacki - Łomna - Nowy Ratyniec - Buczyn Szlachecki - Hołowienki - Sabnie - Stasin - Jabłonna Lacka - Sterdyń - Ceranów - Nur - Tymianki Moderki - Nur - Zuzela - Rostki Wielkie - Małkinia Górna
Bug. Widok z mostu w Małkini Górnej © skaut
Bilet na pociąg do Małkini kosztował mnie 13,49 zł. Powrotny tyle samo. Cel miałem jeden: wydostać się z aglomeracji warszawskiej na wschód. Chciałem pojeździć po gminach wschodniego Mazowsza, a może już południowego Podlasia? Dworzec w Małkini w remoncie. Wyjeżdżam obok zabytkowej, drewnianej budki dróżnika na drogę wojewódzką DW 627 i jadę na południe. Droga w stanie idealnym wspina się na most przez piękny w porannym słońcu, szeroki Bug. Korzystam z drogi dla rowerów (kostka), a gdy ta się kończy ogarnia mnie zdziwienie. Piękna i pusta szosa opatrzona jest paskudnym znakiem zakazu B-9. Takim z czarnym rowerkiem na białym kole z czerwona obwódką. Zmusza mnie do jazdy równoległą, mocno dziurawą i popękaną drogą (czyżby stary ślad wojewódzkiej). raz ta "stara droga" oddala się od nowej, raz zbliża. Przejeżdżam obok Treblinki. Drogowskazy i betonowe napisy wskazują to złowrogie miejsce Zagłady. Specjalnie tam przyjadę innym razem. Teraz wjeżdżam do Kosowa Lackiego. Mając nadzieję na zanik zakazów nadkładam, niestety kilka kilometrów próbując się wbić na DW 627. Drogowcy byli, niestety, czujni i obstawili tymi znakami każde skrzyżowanie. Przejeżdżam obok wyniosłego kościoła, przejeżdżam przez placyk-ryneczek, wyprzedzam dwoje jeźdźców na koniach(!) i boczną drogą wyjeżdżam za miasto. do Łomnej jest dobrze, ale za tą wsią kończy się asfalt. Wjeżdżam w las i mam do wyboru dwie szutrówki. Na szczęście podłoże "pamięta" jeszcze niedawne, obfite opady deszczu, więc jest zwarte i szosówka śmiało mknie po żwirku. Gorzej jest wśród pól niż w lesie. Las trzyma wilgoć, na polu hula wiatr czyniąc podłoże bardziej sypkim. ale dało radę przejechać. Gdy wjeżdżam na asfalt postanawiam już z niego nie zjeżdżać. Pustymi drogami dojeżdżam do Jabłonny Lackiej i, można by powiedzieć, zawijam pętlę na powrót do Małkini. Ten zawrót daje się odczuć, bo już do końca będę miał wiatr w twarz. Wieje z północy i z północnego zachodu.
W Sterdyniu robię mały zakup - uzupełniam wodę i jadę dalej przez Ceranów do m. Nur. Znowu Bug. Odbijam nieco na wschód, aby zaliczyć gminę o zagadkowej nazwie Boguty Pianki i teraz to już naprawdę wracam. Znowu Nur, przecinam DK63 i wjeżdżam do Zuzeli, nad którą góruje duży, neogotycki kościół. Jestem w miejscu urodzenia Kard. Stefana Wyszyńskiego. W cieniu kościoła skrywa się drewniany budynek dawnej szkoły - obecnie muzeum Prymasa.
Jadę dalej ku Małkini, jest coraz goręcej. Wiatr nie pomaga, a i ukształtowanie terenu takie niemazowieckie. Po drodze parę fałdek się trafiło. Na stację w Małkini docieram 10 min. przed odjazdem pociągu. Akurat na tyle starczyło czasu, aby jeszcze kupić bilet i załadować się do EN57 w kierunku Warszawy Wileńskiej.


Galeria zdjęć

Gminy: Małkinia Górna (1060), Kosów Lacki (1061), Sterdyń (1062), Sabnie (1063), Jabłonna Lacka (1064), Ceranów (1065), Nur (1066), Boguty-Pianki (1067) i Poręby Kościelne (1068).