Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2015

Dystans całkowity:1456.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:115:45
Średnia prędkość:12.58 km/h
Maksymalna prędkość:64.70 km/h
Suma podjazdów:17715 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:142 (76 %)
Suma kalorii:13203 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:112.00 km i 8h 54m
Więcej statystyk

Świeradów Zdrój - Szklarska Poręba

Czwartek, 27 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Spacerowy powrót z mety Góry MRDP'14 na stację kolejową w Szklarskiej Porębie (Górnej). Miłe towarzystwo toruńczyków Ola i Siudka. Rozstajemy się na Zakręcie Śmierci. Panowie zjechali do Jeleniej Góry, a ja na stację oczekiwać na pociąg wieczorny do Warszawy.
Zakręt Śmierci © skaut

W bistro na stacji zjadłem obiad, wypiłem kawę, colę, zjadłem lody. Zadziwiły mnie sztućce w tym lokalu  "srebra" wykonane z drewna. Bardzo intrygujący pomysł w kontekście minimalizacji wagi bagażu na rower.

Niezbędnik UL (100% biodegradowalny) © skaut

Góry MRDP (5)

Środa, 26 sierpnia 2015 · Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
Środowy poranek
Sen trwał prawie 5 godzin. Na tyle nabrałem już wprawy przy porannej krzątaninie, że po śniadaniu (Dzięki Oleńko!) jeszcze przed siódmą moszczę się na siodełku i rozpoczynam żmudny podjazd pod Przełęcz Lisią. Na szczęście Droga Stu Zakrętów budowana była przez nielada fachowców i trzyma stałe nachylenie na całej swej długości. Nie pozostaje nic, tylko pracowicie w jednym rytmie jechać w górę podziwiając fantastyczne wychodnie skalne Gór Stołowych. W Karłowie zatrzymuję się na moment, aby przyodziać się w ocieplacze przed zjazdem. Chwilę rozmawiam z obywatelem Radkowa, który jedzie na wysłużonym zielonym ATB, w przeciwną stronę, do pracy w kudowskim sanatorium. Zjazd byłby może cudowny, gdyby nie trzeba było wyhamowywać na wcale licznych serpentynach, ale cóż nie bez kozery jest to Droga Stu Zakrętów.
W Radkowie nie zatrzymuję się, zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach. Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej. We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach. W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy, że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:

Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)

Odpowiedź może być tylko jedna:
Głuszyca. Do mety (10:45)

W Głuszycy spotykam (który to już raz?) Henia i Wacka, którzy wypytują mnie o dalszą drogę. To, co mówili o przejechanym odcinku przez Sokolicę nie nadaje się do druku. W mocno swobodnym tłumaczeniu mniej więcej chodzi o to, że była to bardzo zła droga i trasę maratonu puścił nią bardzo niedobry człowiek i oni bardzo chętnie by z nim na ten temat porozmawiali przedstawiając bardzo silne argumenty, że wybór tej drogi był niewłaściwy. Im (oczywiście) wystarczyły dwa rzeczowniki, jeden czasownik (w różnych formach) i jeden przymiotnik.

Pikniki

Przed jedenastą (10:49) melduję zaliczenie przedostatniego punktu kontrolnego. Zatrzymuję się na drugie śniadanie przed marketem Dino. Mają dobre gazetki, które świetnie nadają się na obrus, izolację termiczną i papier śniadaniowy. Dostaję SMS od koleżanek z pracy:

Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)

Jadę wzdłuż linii kolejowej. O dziwo zegar na stacji w Głuszycy wskazuje dobrą godzinę. Droga przez Grzmiąca i Rybnicę Leśną bardzo „klimatyczna”. Ciemny las, droga na zboczu i nieliczne zabudowania przywodzące na myśl „Gazdę z Diabelnej”. W Unisławiu Śląskim obok zrujnowanego kościoła skręcam na południe i niezłą drogą jadę do Mieroszowa. Jest ciepło, wręcz upalnie. Wspinam się przez Łączną w kierunku Chełmska Śląskiego i na wysokości 686 m otwiera się wspaniały widok na Kotlinę Kamiennogórską.
Kotlina Kamiennogórska © skaut

W Chełmsku Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i zjeżdżam do Lubawki.
Chełmsko Śląskie. Domy tkaczy © skaut

O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16. Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:

Dawaj Krzysztof dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53)
A potem meta, laba i powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)

W Lubawce robię przerwę na posiłek. Przy wylotówce na Kamienna Górę zatrzymuję się w piekarni, gdzie dostaję pyszną „pizzę”, a sprzedawczyni z własnej inicjatywy robi mi kawę z prywatnych zasobów. Gawędzimy trochę, wspólnie użalając się nad tutejszą biedą i przeraźliwym bezrobociem. Ona też „nietutejsza”, od niedawna osiadła na Dolnym Śląsku. Przyjemnie się rozmawia , ale mi czas w drogę, zwłaszcza, że do mety rzeczywiście niedaleko. Bezstresowo wjeżdżam na Szczepanowski Grzbiet (639 m). Od razu widać, że droga biegnie w sposób nienaturalny. Dawniej w Bukówce trakt wiódł w prawo w dolinę rzeki, ale zapora i jezioro wymusiły wytyczenie drogi „na krechę” przez górę. Przejeżdżam przez Miszkowice. Dawna Karczma Książęca posadowiona na fundamencie średniowiecznego zamku w coraz większej ruinie. Karl von Stein i Karl August von Hardenberg, to nie "nasza" historia przecież. Nie ma też dawnego kościoła ewangelickiego o jego (podobno) przepięknym wyposażeniu nie wspominając. Stał tu vis a vis świątyni katolickiej i jakby z nią rozmawiał. W Jarkowicach z dawnego browaru zamkowego nie zostało już nic. W ubiegłym roku były jeszcze budynki. Teraz ruiny, a raczej „kamieni kupa”.
Do mety!
O trzeciej po południu jestem na Rozdrożu Kowarskim. Gdy przed zjazdem zakładam na poboczu drogi kamizelkę i czapkę wyprzedza mnie Wiciu mknący do mety. Zjeżdżam i ja na dno Kotliny Jeleniogórskiej. Po kolei przejeżdżam Kowary, Ścięgny, Sosnówkę i Piechowice. Liczne grupy szosowców mnie wymijają, ale na moje pozdrowienia patrzą obojętnym, a może nawet wzgardliwym wzrokiem. Na tym obłoconym giancie z dużą podsiodłówką, lampkami, innym szpejem a jeszcze w przepoconych, złachanych ciuchach mogę wyglądać jak dziad jakiś. Na dodatek stwierdzam, że przednia przerzutka odmówiła współpracy. Zatrzymuję się w Podgórzynie, ale nie ma co kombinować bo do mety już naprawdę niedaleko. Na szczęście łańcuch został na środkowej tarczy. W Szklarskiej Porębie ostatni podjazd. Ale jaki! Gdy powolutku wjeżdżam na górę, kątem oka widzę zjeżdżającego w przeciwnym kierunku Wilka.
Nowe życie wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę. Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey.
Była godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Tego dnia czekał mnie jeszcze spacer z kolegami i przezacną Panią Keto’wą po Świeradowie w poszukiwaniu kolacji. Nazajutrz było wręczenie medali i powrót na „kołach” w towarzystwie Ola i Siudka do Szklarskiej Poręby. Panowie zjechali do Jeleniej, a ja w sympatycznym bistro na dworcu przeczekałem do nadejścia pociągu. Znowu wagon rowerowy (Turysta naprawdę ma duże wpływy na kolei). W Jeleniej dosiadł się jeszcze Darek Janeczek wysiadający w Sosnowcu. Z Warszawy do Józefowa znowu na rowerze, a w domu gorące powitanie żony, dzieci. Wieczorem zaś tort.
Słodka nagroda (w domu) - Góry MRDP'14 © skaut
***
Podsumowanie:
Przejechałem w sumie 1139,6 km, czyli "nakazany" dystans maratonu 1121,8 km powiększony o "zjazdy techniczne" z trasy w Nowym Żmigrodzie, Zakopanem, Raciborzu i Lubawce oraz omyłkę nawigacyjną za Międzylesiem. Czas oficjalny (brutto): 102 h 22 min. stawia mnie raczej w ariergardzie peletonu. Czysty czas przejazdu nieco szokuje: 55 h 58 min, co uzmysławia ile tego czasu "wytopiłem" nie jadąc. Dało to średnią (z jazdy) 20,36 km/h.
Wrażenia niezapomniane. Organizacja - znakomita, przy swym minimalizmie, którego zresztą oczekiwałem. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że najlepiej mi idzie jazda w samotności. Chyba tak wolę.


Góry MRDP (4)

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Śląsk Opolski
Wychodzący Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim.
Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo, moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km) jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie (kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku.
W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia. Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na żywo”, zżynając ze Staffa:

O blachę przystanku deszcz bębni, Deszcz bębni jesienny. (2015.08.25 - 08:40)

W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54 melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd, a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych od soku jeżyn.

Jeżyny za Głuchołazami © skaut
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło.
Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu. Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do niej dojadę, a tym samym zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h).
Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Przedgórze Sudeckie (Góry MRDP'14) © skaut
Ziemia Kłodzka
Deszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną.
Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już sylwetkę Wojtka Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju.
Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam. Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim, gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej.
W Stroniu Śląskim (871,5 km) melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa. Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda. Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym, długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Wilkanów - Ruiny pałacu © skaut

Odbieram SMS od żony, która „załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach w Kudowie:
Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich. Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)

Jest godzina 19:00, gdy docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute, tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Kotlina Kłodzka (Góry MRDP'14) © skaut

Trochę mi się zakręciło w głowie od tej dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak. Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu. Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:

– Kto jedzie?
– „Dwudziestka”! A ty kto?
– „Trzydzieści siedem”
– Cześć.
– Cześć
– Którędy dalej?
– Tam
– Nie wiesz, czy dobra droga?
– Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.

Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa.
Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5 minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej, chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską, kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32.
Telefonicznie ustalam ze szwagierką miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen „fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.

Góry MRDP (3)

Poniedziałek, 24 sierpnia 2015 · Komentarze(2)
Kategoria Ultramaratony
Rześki poranek
„Odbudowałem się”, chociaż spaliśmy tylko 4 godziny. Solidne śniadanie i o 05:30 znowu w trasę. Jest przepięknie, chociaż pieruńsko zimno. Przed Witowem wyprzedza nas dwóch zawodników, ale ponieważ po odpoczynku wróciła moc, nie puszczam koła i ciągniemy z nimi (40 km/h), aż do Jabłonki. Na światłach w Czarnym Dunajcu sympatyczna pogawędka we czwórkę i wspólne narzekanie na zimno. Jest 4,5 st. C, a uczucie zimna potęgują mgły snujące się nad pustaciami Piekielnika i tutejszych torfowisk. Panowie zatrzymali się na Orlenie w Jabłonce, a my pociągnęliśmy przez Zubrzycę na Krowiarki. Paweł swoim tempem, ja swoim. Byłem na górze chwilę po nim, a zegar wskazywał 08:00, gdy zamawialiśmy w budce BPN gorącą herbatę z dużą ilością cukru. Wdaję się z panią z budki w dywagacje na temat przebiegu granic gmin: Zawoja, Jabłonka i Lipnica Wielka na Krowiarkach, a wcześniej szokuję Pawła objeżdżając całą polanę kolarzówką.

Orawa (Góry MRDP'14) © skaut

Zjazd do Zawoi początkowo ryzykowny, po dziurach. Dalej już po ładnym asfalcie. Jeszcze tylko podjazd pod Przełęcz Przysłop (661 m), później „z górki” do Stryszawy.
Punkt kontrolny nr 7 (547,7 km) zaliczony o 09:29. Wjeżdżamy na DW 946 i znów widzę kolej transwersalną. Robimy postój na przystanku. Trzeba zdjąć ciepłe ubrania. Zrobiło się naprawdę bardzo gorąco. W czasie przebieranki dojeżdża do nas niewidziany od dwóch dni Endriu68. Puszcza się w dalszą drogę, my kilka minut po nim.
Zakaz ruchu
W Kurowie na naszych oczach zamykają drogę, co wygląda w ten sposób, że stawiają znaki zakaz ruchu i tablice informujące o objazdach. Puszczam kokieteryjnego sms’a do „relacji na żywo:
Uwaga zawodnicy za nami ( są jeszcze tacy?). W Kurowie zakaz ruchu. Uszkodzony most. Dla pieszych i rowerzystów nowiusieńka kładka. Zignorować zakaz ruchu i objazd za Stryszawą (2015.08.24 - 11:19)

Mój towarzysz podróży  - Paweł z pytającym wzrokiem:
Kurów - Zakaz ruchu (Góry MRDP'14) © skaut


W Jeleśni nie jest nam dane dojechać do zabytkowej karczmy w „centrum”. Zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie energetyzuję się colą i lodami. Relacja na żywo ma swoje ciemne oblicze (totalnej inwigilacji), bo po chwili dostaję sms’a od koleżanki z pracy:

Cola i lody … no nie wiem, czy to dieta odpowiednia dla takiego sportowca. Powodzenia na dalszej drodze (12:43)

Beskidy

„Sportowiec” z kolegą Pawłem ruszają więc dalej. Jazda przez Sopotnię Małą uciążliwa ze względu na remont drogi – budowę wodociągu i kanalizacji. Krótki podjazd na Przełęcz U Potoka (613 m) za Sopotnią, a później raczej z górki do nomen omen Węgierskiej Górki. A tam wypadek, a jak wypadek to mamy przed sobą gigantyczny korek na drodze.
Wyglądało to tak, jakby samochód (osobówka) zjechał na przeciwległy pas, uderzył w latarnię, która złamawszy się spadła na dach sąsiedniego domostwa, łamiąc mu więźbę dachową. Korek długi na kilka kilometrów. Początkowo policjanci i strażacy nie chcą nas przepuścić, ale argument Pawła o udziale w wyścigu działa. Puszczają. Chwilowy postój na stacji Slovnaft. Picie. Dużo picia. Moczę bandankę w zimnej wodzie i taka „chłodnicę” zakładam pod kask. Podjazd przez Szare. Dopóki jest asfalt jadę. Płyty betonowe przechodzę. Kawałek kostki dalej też. Dojeżdżam do karczmy „Ochodzita”, gdzie z Pawłem spożywamy bardzo obfity obiad. Cena taka jak w Zakopanem, ale jest tego 5 razy więcej. Jest przed trzecią po południu, gdy ruszamy dalej. W Koniakowie dogania nas zawodnik nr 20 (Wiciu). Zjazd do Istebnej, gdzie o 15:39 melduję zaliczenie PK8 (612,8 km). Podjazd pod Kubalonkę idzie nieźle, a u góry dopada mnie SMS od Darka:

Z Istebnej pod górkę a potem już płyniesz do Wisły już ponad połowa dystansu. Leć … Do mety już blisko już z górki Pzdr (16:13)

Pyszny zjazd do Wisły. Jest poniedziałkowe popołudnie, na drodze ruch znikomy. Do Goleszowa jedziemy w zasadzie równym tempem. W Bażanowicach robimy zakupy. Długo to trwało, a mnie w dodatku dopadły sensacje żołądkowe. Nurkuję w krzaki nad pobliską rzeczką i zostawiam w nich obiad z Ochodzitej. Dalej staram się pilnować dyscypliny jazdy. Cieszyn przemykamy w miarę sprawnie, jak na stosunkowo duże miasto.

Górny Śląsk

Zatrzymujemy się dopiero na BP w Jastrzębiu Zdroju, ze względu na konieczność wymiany baterii w gps’ie. Mając w pamięci kryzysową niedzielę i dający o sobie znać żołądek postanawiam dociągnąć do Raciborza, aby tam zalec na jakiś sensowny odpoczynek. Przez telefon rezerwuję nocleg w przydrożnym motelu. Recepcjonistka trochę mityguje się, bo ma tylko pokój z podwójnym łóżkiem, ale ani mi, ani Pawłowi to nie przeszkadza. Paweł decyduje się bowiem zatrzymać razem ze mną. Do Raciborza wjeżdżamy już po zmroku. Trochę irytują ścieżki rowerowe i zakaz jazdy rowerem w Jastrzębiu oraz Wodzisławiu. Ktoś nas nawet otrąbił. Nie pamiętam już, czy jakoś nerwowo zareagowałem, czy też 600 km w nogach już mnie znieczuliło na takie zaczepki. Przed spaniem jeszcze kolacja w McD. „Małżeńskie” łóżko okazało się całkiem wygodne. Jest prysznic, ręczniki, ciepło. Żegnam się z Pawłem, który zamierza spać krócej ode mnie i ruszyć wcześniej w dalszą drogę. Ja muszę swoje odespać.

Góry MRDP (2)

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Ultramaratony
Dwadzieścia minut,
które Olemu wystarczyło, dla mnie było za mało. Chyba bardziej mentalnie, niż fizjologicznie ale za mało. Olo ruszył dalej, a my z Pawłem śpimy jeszcze godzinę. Ruszamy tuż przed siódmą.
Jedziemy zupełnie nową asfaltówką z Banicy do Czyrnej. Na dawnych mapach jej jeszcze nie było. Teraz to droga gminna o tajemniczym oznaczeniu: "K270912". Ma ten Wigor rozeznanie. Zjeżdżając przez Mochnaczkę Wyżnią do Tylicza napotykamy parę sportową: Wacka Żurakowskiego i Henia Huzara, którzy wyglądają jakby też przed chwila wstali ze snu. Jeżeli idzie o moje samopoczucie, już czuję, że będzie to

Dzień Zły

Jadę bez entuzjazmu, czując głód i niewyspanie. Deszcz od dawna nie pada, ale wcale mnie to nie cieszy. Doliną Muszynki, na której urodę pozostaję dziś obojętny dojeżdżamy do Muszyny. To Punkt Kontrolny nr 4 (320,7 km) na którym jestem o 07:46. Muszę „zebrać się w sobie”, ale mi się nie chce. Siedzę pod mostem, jem wysępioną od Pawła kanapkę i tępym wzrokiem gapię się to na rzekę, to na pustą o tej porze okolicę. Umawiamy się z Pawłem na postój i cokolwiek ciepłego w Piwnicznej. Droga na tę chandrę niezła, bo cały czas z górki, doliną Popradu. W Piwnicznej Zdrój w sumie trzy zatrzymania, które dla walczących o jak najlepszy czas przejazdu byłyby herezją. Najpierw niewypał ze stacją benzynową, gdzie nie ma nic ciepłego. Później zakupy w delikatesach, a na koniec śniadanio-obiad „na rynku”. Długo czekamy na ciepłe danie, ale makaron z grillowanym kurczakiem i brokułami jest naprawdę świeży, ciepły i jest go dużo. Bardzo dużo. Nastrój dzięki temu mam odrobinę lepszy, zwłaszcza, że i słonko zaczyna przygrzewać zziębnięte nocą kości.
Podrywam się do dalszej jazdy. Po 24 godzinach od startu lądujemy razem z Pawłem na rynku w Starym Sączu. To PK5 (366,1 km). Może nie jestem demonem prędkości, ale matematycznie wychodzi mi, że powinienem się zmieścić w regulaminowym limicie 120 h. Uzupełniam bidony i wyjeżdżamy z Sącza. W Gołkowicach Dolnych przez most na Dunajcu i dalej w górę rzeki, jej lewym (zachodnim brzegiem). Bardzo duży ruch samochodów. W okolicy Maszkowic pokazuje Pawłowi cygańskie „fawele”. Jakby dla zilustrowania mych słów naprzeciw nam wychodzi spora gromada śniadolicych Romów. Idą całą szerokości pasa i co dziwne samochody wcale na nich nie trąbią tylko potulnie wymijają. W Łącku moje lica krasi tylko słońce, a od Zabrzeża dodatkowo czołowy wiatr. Krzepy dzisiaj brak. Jest jak w tunelu aerodynamicznym, ze względu na różnicę poziomów doliny Dunajca i otaczających gór. Całą drogę do Krościenka jadę z przodu, a Paweł siedzi mi na kole … .

Pieniny

W Krościenku nad Dunajcem (402 km) jesteśmy o 14:05. Pijemy kawę na Orlenie, gdy dojeżdżają do nas Kot z Wąskim. Chwila odpoczynku trochę mi pomogła. Droga w kierunku Nowego Targu mocno zatłoczona samochodami. Dreszczyku emocji dodają szaleńczą jazdą flisacy wiozący tratwy do Kęt na początek spływu Dunajcem.
Pierwszy podjazd w Hałuszowej jeszcze mi wychodzi. Mając przed oczami Groń i Kozią Górkę przez samą wieś jeszcze udaje mi się podjechać, natomiast za zakrętem, po którym droga zmienia kierunek na zachodni wymiękam i końcówkę podjazdu do Przełęczy Osice (668 m) pokonuję pieszo. Na górze ładny widok, a później pyszny zjazd nad Jezioro Sromowieckie.

Przełęcz Osice (Góry MRDP'14) © skaut

Nie mam nastroju na robienie kolejnych zdjęć, choć widok na zamki w Niedzicy i Czorsztynie znakomity. W Łapszach Wyżnych robimy małe zakupy i zbieram sił do podjazdu pod Łapszankę. Końcówkę pokonuję (niestety) na piechotę.
Łapszanka (Góry MRDP'14) © skaut

Apogeum kryzysu (mentalnego)
Taki dzień. Wyraźnie mówię Pawłowi, że lepiej będzie, jak każdy z nas będzie jechał swoim tempem, Paweł decyduje się jednak czekać na mnie także przy kolejnym podjeździe (podejściu) w Brzegach. Tego podjazdu wcześniej nie znałem. Słaby asfalt. W czasie podchodu dobiega do mnie SMS od Bożeny, koleżanki z BBT i brevetów:
Dajesz Krzychu! Mapa się nie wczytuje więc nie wiem gdzie jesteś ale z każdym ruchem korby bliżej celu! Uważaj na siebie i never give up! (18:33)
Nie ma jak kobieca intuicja. Wiedziała dziewczyna, kiedy napisać.
A później było już lepiej. W zasadzie jednym ciągiem z chwilowym zatrzymaniem się na Zazadniej Polanie (PK6 – 453,8 km) o godz. 18:42 dojeżdżamy do Zakopanego. Ponieważ nie pałam entuzjazmem do dalszej jazdy, a Pawłowi nie chce się jechać samemu, zatrzymujemy się u znanej mu gaździny. Pobyt "z klimatem" i w stylizacji podhalańskiej - zgodnie z celem maratonu. Trwają bowiem Dni Zakopanego. Liczne dzieci naszej gaździny w strojach regionalnych. My śpimy w izdebce nad stajnią. W Zakopcu to dopiero „wytraciliśmy” czasu. Najpierw długotrwałe negocjacje cenowo-lokalowe, później zakupy (kilka kilometrów z buta), jeszcze ciepła kolacja w knajpie z góralską muzyką, gorący prysznic i możemy iść spać. Budzik nastawiam na 4 godziny.


Góry MRDP (1)

Sobota, 22 sierpnia 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Ultramaratony
Zamiast wstępu
Pięć województw. Trasa licząca 1122 km wiodąca przez prawie wszystkie polskie góry asfaltem, brukiem i po betonowych płytach. Ponad 14 tys. metrów przewyższeń. Palące słońce i przenikliwy deszcz. Upały i rześkie poranki, gdy słupek rtęci zaledwie osiągał 4 st. powyżej zera. Wszystko to w ciągu niespełna 5 sierpniowych dni Maratonu Góry MRDP.

Zaczęło się niewinnie od krótkiej wzmianki na stronie internetowej Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP), na której śledziłem epickie zmagania bohaterów ostatniej edycji tego wyścigu. Gdzie mi tam do nich? Tak myślałem w 2013 r.
Ziarno zasiane kiedyś, niewiele później wykiełkowało. W międzyczasie był BBT'14, kilka tegorocznych brevetów i TAKA jazda coraz bardziej zaczęła mi się podobać. W rezultacie znalazłem się najpierw na liście startowej, a w przeddzień startu w samym Przemyślu. Dotarliśmy tam przed północą większą ekipą ekstra-wagonem rowerowym "załatwionym" przez Turystę na doczepkę do rejsowego pociągu "Solina" relacji Warszawa-Przemyśl. Hipki odłączyły się na nocleg w hotelu, a reszta trzódki, tzn. Krzysztof Banach z Lublina, Marcin Nalazek i niżej podpisany została przeciągnięta przez Turystę po śliskich brukach stromych uliczek przemyskiej starówki do "bazy" maratonu. Baza mieściła się w szkole, gdzie zaoferowano nam kilka metrów kwadratowych podłogi na legowisko. Spanie nie było długie. Dzwony, dzwonki dzwoneczki i inne sygnaturki przemyskich świątyń rozmaitych wyznań, wybijające kwadranse, półgodziny i pełne godziny, co i rusz wybijały też mnie. Ze snu. W rezultacie wstałem o wpół do szóstej rano przeczuwając, że przyniesie to niechybny kryzys na trasie. Ciekawe jak szybko? Nastrój "na dzień dobry" miałem chyba nienajgorszy, nucąc sobie pod nosem:Hej, w góry w góry, popatrz tam wstaje blady świt jeszcze tak nieporadnie chce ominąć szczyt.
Przedwczesna pobudka była nie tylko moim udziałem. Niezadługo, a witałem się już z Olem, Keto i Siudkiem. Ostateczny cios śpiącym jeszcze zawodnikom zadał jakiś ambitny maratończyk, nastawiwszy budzik na wpół do siódmej, i którego dźwięk poderwał na nogi tych, co jeszcze nie wstali.
Poranną kawę, wypiłem w piekarni u wylotu ul. Franciszkańskiej. Uliczka mogłaby się nazywać Baker Street lub swojsko „Piekary”, takie jest na niej nagromadzenie piekarń i cukierni. Śniadanie zjedzone w towarzystwie innych kolarzy w bistro na Rynku. Menu niewyszukane, opisane skrótowo jako „to samo”, czyli podwójna jajecznica z pieczywem i herbatą. Jeszcze udało mi się wysłuchać porannej mszy u św. Antoniego. Wszystkie pozostałe czynności wykonywałem jakby w zwolnionym tempie: rejestracja w biurze zawodów, pakowanie bagażu na rower i na metę, robienie kanapek, przebieranie się w strój kolarski. Zwłaszcza z tym ostatnim się nie spieszyłem wiedząc, że w obcisłych syntetykach przyjdzie mi spędzić kilka najbliższych dni. Cieszę się jednak na tę jazdę niezmiernie.

Nim pierwsza seta zaszumi w głowie ...
Nadchodzi wreszcie sobotnie południe i po krótkiej przemowie Dyrektora Wigora ruszamy w asyście policji na południe. Już po opuszczeniu bruków przemyskiej Starówki peleton rozciąga się na kilkaset metrów, a może nawet na kilometr. Powoli, swoim tempem przesuwam się do jego środka. Szybko przejeżdżamy pierwsze wioski rozsłonecznionego Pogórza Przemyskiego. Najpierw jest Nehrybka, za nią Pikulice, Kniażyce i Fredropol. Gdybyż Fredrowie doszli do znaczenia i majętności ze trzysta lat wcześniej mielibyśmy w tym miejscu miasto na miarę Zamościa. Zamiast niego dwie ulice na krzyż w tym fredrowskim polis. Początkowo tempo maratonu nie jest zawrotne. Poznaję w świecie rzeczywistym Wąskiego i Endriu68, gniewnie mruczącego, że przerywa mu się południowe pacierze. W Aksamanicach znika policyjna eskorta, co oznacza, że zaczął się już start ostry. W Huwnikach przejeżdżamy mostem przez rzekę Wiar, toczącą swe wody na wschód, aby po kilkunastu kilometrach zawrócić na północ i za Przemyślem ujść do Sanu.

Początek maratonu Góry MRDP'14 - Pogórze Przemyskie © skaut

Peleton już mocno porozrywany, ale w zasięgu wzroku ciągle są jacyś kolarze. Część mnie wyprzedza, cześć jest przeze mnie wyprzedzana. Ku swemu zdziwieniu doganiam Ola. Gawędzimy, rzucamy jakimiś żarcikami, ale przy podjeździe na stoku Suchego Obycza w okolicach Arłamowa, Olo daje pokaz mocy i znika z mych oczu. W tym czasie dostaję SMS od Darka, towarzysza wiosennych brevetów:

Krzysztofie dzidaaaa… (13:51)

No tak, za plecami zostawiłem Arłamów, ale i ja nieoczekiwanie zostałem sam na krętej drodze wśród lasów Pogórza Przemyskiego. To lubię. Cisza, spokój i ukojenie nerwów. Urlop. Wśród celów maratonu za najważniejszy upatrzyłem sobie dwa punkty: “poznanie najpiękniejszych zakątków Polski oraz popularyzacja długodystansowego kolarstwa szosowego i turystyki rowerowej w Polsce i na Świecie”.
Punkt mówiący o „wyłonieniu najlepszego zawodnika w ultramaratonach szosowych” otrzymał na mojej prywatnej liście niższy priorytet. Korzystając z ostatnich dni urlopu jadę szlakiem wspomnień i na nowo poznaję trasę, którą kiedyś – co prawda w przeciwnym kierunku - przejechałem z sakwami, ale też wracam do miejsc, które w młodości schodziłem z plecakiem na grzbiecie. A teraz sobie jadę i samą swoją jazdą i obecnością tutaj “popularyzuję” zgodnie z regulaminem maratonu.
Po zadziwiająco dobrych asfaltach przejeżdżam przez Makową, Pustki, Kwaszeninę, Braniów - przed wojną ludne wioski, teraz raczej miejsca na mapie z nielicznymi zabudowaniami. Wyprzedzam kilka osób, a gminna droga z Kwaszeniny wywodzi mnie na wojewódzką [DW890] do Krościenka. Ciągle nie mam kontaktu wzrokowego z innymi zawodnikami. Wyprzedza mnie tylko samochodowa ekipa Remka Siudzińskiego robiąca zdjęcia i kręcąca film. Na mostku widzę stojącego Wigora, zwolniwszy pytam co się stało, ale on macha tylko ręką, bym jechał dalej, a sam pompuje koło. Zjeżdżając przez Liskowate widzę po lewej niebieską plamę płachty okrywającej przecudnej urody cerkiew. Za mało czasu by się przyjrzeć dokładniej. Nie wiem czy to pożądany od lat remont, czy tylko prowizoryczne zabezpieczenie, by się tak szybko nie zapadła.
W Krościenku, po ok. 54 km jazdy przecinam tory zamarłej linii kolejowej - dawnej CK Galicyjskiej Kolei Transwersalnej. Dalej już na zachód, który od tej chwili będzie zasadniczym kierunkiem mojej jazdy. Przejazd doliną Strwiąża, a w istocie krajówką [DK84] do Ustrzyk Dolnych. Zabudowa nieciekawa, powojenna. Tylko nazwa wsi Brzegi Dolne obiecuje, że już niedługo będą te prawdziwie, bieszczadzkie Brzegi Górne. Swoją drogą ciekawe, że przedwojennej nazwy Berehy nie przywrócono. Swym dźwięcznym, ruskim "h" nadawałyby klimat tym miejscom.
W Ustrzykach Dolnych policjant wstrzymuje ruch, abym bezkolizyjne mógł wjechać na bieszczadzką obwodnicę. Znowu linia kolei transwersalnej – tym razem na wiadukcie. Trasa znana już, a ostatnio przejechana na BBT’14. Nie wiem dlaczego podjazdy pod Żłobek (na przełęcz 638 m) i kolejny pod Czarną Górną (723 m) dorobiły się, nomen omen, czarnej legendy tamtego maratonu? Na Przełęczy nad Lutowiskami, a ściślej na Kaczmarewce, gdzie jestem o 15:43 zatrzymuję się na kilka chwil. Wysyłam meldunek w ramach relacji zawodników. W budce z pamiątkami dla zmotoryzowanych turystów kupuję wodę mineralną. Taką tradycyjną, w szklanej butelce, w której minerały zakwitły na kapslu plamkami korozji. Wyprzedza mnie Wigor, klepie po ramieniu, po czym pomyka w dół do Lutowisk. Wysączam butelkę, ale i niebo nade mną postanowiło się wysączyć. Pada, mży, siąpi. Przez Smolnik i Procisne w górę Wołosatego do Ustrzyk Górnych.

Bieszczady

Pierwszy punkt kontrolny (PK1) po 106 km osiągam o 16:52. Zatrzymuję się w „Zajeździe pod Caryńską” na coś ciepłego. Przede mna w kolejce pojawił się Olo. Zamawiam tak jak i on , pomidorową z makaronem. Chwilę później nadciągnął Wąski, a za nim po kilku minutach Siudek. Olo najszybciej wciągnął zupę i zaraz pomknął w dalszą drogę. Ja zabawiłem niewiele dłużej. Piękno Przełęczy Wyżniańskiej i Wyżniej trudno mi było docenić ze względu na deszcz, który nasilił się coraz bardziej. Chwilowe zatrzymanie się na obu przełęczach i wzajemne lustrowanie się z turystami schodzącymi z Rawki i Caryńskiej. Kto tu jest bardziej normalny w tej ulewie?

Obwodnica Bieszczadzka - Góry MRDP © skaut
Tymczasem deszcz przybiera na sile. Wetlina, Smerek, Kalnica. Przez Wetlinę zjeżdżam już kompletnie przemoczony, doganiając za Smerkiem Ola. Jeszcze tylko Przełęcz Przysłup (681 m) i później długi zjazd do Cisnej. Umawiam się z Olem, który szybciej się wspina i wolniej zjeżdża, że spotkamy się pod sklepem w Cisnej.
Trochę dłuższa przerwa „techniczna”, obawiam się że dalej wszystko może być już zamkniete. W sklepie kupuję pieczywo, wodę i banany, ale i skarpetki, takie zwykle, bawełniane. Najważniejsza zaleta – suche. Zmiana skarpetek, które dodatkowo owinąłem woreczkami foliowymi, hydrofobowe nogawki i rękawki, które naciągnąłem oraz nieprzemakalna czapeczka pod kaskiem, ale przede wszystkim towarzystwo Ola znakomicie poprawiło mi samopoczucie w to dżdżyste popołudnie. Zapada zmierzch, w deszczowych górach dodatkowo bardziej posępny, a my opowiadając sobie dykteryjki jedziemy dalej. Sprzyja temu konsekwentnie niespieszne, ale bardzo regularne tempo nadawane przez Ola. Wyniesienie za Żubraczem na kolejną dziś Przełęcz Przysłup (749 m) i już „spadamy” na zachodnią stronę Działu. Na odcinku do Komańczy tasujemy się jeszcze z dwiema parami z kategorii „sport”. Pierwsza para to Basia i Jerzy, druga – Wacek i Henio. Raz oni nas wyprzedzają, raz my ich mijamy, gdy zatrzymują się przy swoich ekipach w samochodach. Droga ku mojemu zdziwieniu nie taka najgorsza. Kilka razy przecinamy tory wąskotorówki nieczynnej na odcinku od Maniowa (a w zasadzie Banicy). Wspominam, że jeszcze w 1987 r. jechałem nią "normalnym", rozkładowym kursem z Rzepedzi aż do Majdanu. Opustoszała też linia normalnotorowa do Łupkowa, wtedy tętniąca życiem i sapaniem parowozów. W Woli Michowej współczesny drewniany kościół postawiony w stylu „bieszczadzkim”, ze stacjami drogi krzyżowej dłuta Jędrka Połoniny Wasilewskiego. Byłem tu na pierwszym wyjeździe „sakwiarskim”, gdy we wrześniu 1995 r. zginął tragicznie ten artysta-zakapior. Atmosfera w komańczańskim schronisku w noc po pogrzebie była wtedy tak ciężka i przygnębiająca, że spać się nie dało. Za Smolnikiem widać z góry światła Łupkowa – zda się na wyciągnięcie ręki. Przestało padać. Zjazd z Nowego Łupkowa przez Radoszyce doliną Osławicy po remontowanej drodze. Jedziemy autentycznie starożytnym traktem wiodącym od Radoszyc doliną Osławicy i dalej Osławy. Jest równo, bo położyli nowy asfalt, aczkolwiek w świetle lampek nawierzchnia wydaje się cokolwiek „luźna”.
Beskid Niski
W Komańczy skręt na Duklę w ogóle bez oznakowania. Dzięki wzajemnym pokrzykiwaniom, a skumulowało się nas w tym miejscu chyba z sześcioro, udaje się wyhamować rozpęd i nakierować na Duklę. Niestety, skończył się równy asfalt. Trzeba bardziej uważać na dziury i uskoki, co odgania nieco senność. Aż do Daliowej wśród wiosek i pól, dalej już przez las, w którym szumi Jasiołka. Na tym odcinku poznaję Mareckiego, który ma jednak własną strategię jazdy i zatrzymuje się na którymś z przystanków. W Tylawie „na chwilę” wpadamy na DK9, aby przez Mszanę skierować koła w stronę Doliny Śmierci. Tym sposobem jadąc przez uśpione już Chyrową i Iwlę omijamy Duklę. Wyjeżdżamy na zachód od tego miasteczka i kierujemy się wprost na Nowy Żmigród. To już (dopiero?) drugi PK2 osiągnięty przeze mnie o godz. 00:15. Można powiedzieć, że za mną już pół pierwszej doby.
Niestety powrócił deszcz Zatrzymujemy się z Olem na przystanku z pleksiglasu. Atmosfera wewnątrz gęsta od dymu tytoniowego, którego kłęby wypuszczają zasiedziali dwaj „lokatorzy”. Trochę kibicują, trochę doradzają, trochę ciekawi wieści ze świata. Sugerują, że na wyjeździe w kierunku Jasła jest czynna stacja benzynowa, gdzie możemy coś zjeść Trochę wbrew intencjom jedziemy tam, choć planowany postój miał być w Gorlicach. Na stacji zjeżdżamy się z Endriu68 i Pawłem Mielczarkiem. Posiłek w postaci hot-doga popitego kawą i już we czwórkę ruszamy dalej. Akurat przyszedł do mnie SMS od Darka:
„Posilić się dobrze i pedałować do przodu…! Powodzenia i nie spać tej nocy. Pzdr (00:53)”

Nowy Żmigród (Góry MRDP'14) © skaut


Drogą do Gorlic budowaną w myśl starej CK tradycji sztabowej „po linijce” w poprzek poziomic miejscowych wzgórzy falujemy to w górę, to w dół. „Motywującej” nazwy wsi Samoklęski nie biorę do siebie. O drugiej w nocy jesteśmy w Gorlicach. Trochę mnie przymula, próbuję „zajeść” znużenie muffinkiem popijanym gorącą herbatą. Paweł nakłada opatrunek na szlify, które zyskał na przejeździe kolejowym w Komańczy. Olo przynagla do dalszej jazdy, zwłaszcza, że lokalsi jadący z imprezy na imprezę, robią się cokolwiek zbyt nachalni.
W Ropie zjazd-agrafka nadająca na moment kierunek wschodni naszemu maratonowi. Zaczyna mnie coraz bardziej morzyć senność, a po twarzach moich aktualnych towarzyszy widzę, że i oni bystre wejrzenia i gorące uśmiechy zostawili na inny czas. Pierwszy podjazd na Tanią Górę (576 m) pokonuję jeszcze w miarę sprawnie, tuż za Pawłem, który wykorzystuje niewątpliwe walory swojej piórkowej wagi w tej wspinaczce. Za Śnietnicą dojeżdża do nas Olo informując, że Andrzej (Endriu68) zapadł po drodze w sen. Na podjeździe pod Piorun zarządzamy z Olem spanie. Jest godzina 05:28.


Zacler

Piątek, 14 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Ostatnia, pożegnalna wycieczka. Tym razem na czeską stronę. Wygodna droga do Bobru i Zaclera. Tablice informacyjne z opisami. Zacler to taka Lubawka, tyle, że po czeskiej stronie. Czas tu się zatrzymał.
Niedamirów. Droga ku granicy © skaut

Bobr (CZ). Gospoda © skaut
Zacler (CZ). Stacja kolejowa © skaut




Świebodzice

Wtorek, 11 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Dolny Śląsk ze względu na długą historię osadnictwa cieszy się nie tylko dużą liczbą miast i miasteczek, ale także bogatą siecią dróg. Dziś wypróbowałem jedna z nich. Początek "tradycyjny" Miszkowice - Kamienna Góra. Za Kamienną Górą odbijam w kierunku na Świebodzice. W Jaczkowie przecinam linię kolejową (mam wrażenie, że czynną). Trochę podjazdów, po których zjeżdżam do Bogaczowic. Najpierw Nowych, później Starych (siedziba gminy). Nazwa jak rzadko adekwatna do wyglądu. Domy częściowo nadgryzione zębem czasu, ale jakie! Wszystkie piętrowe, stające w równym rzędzie po obu stronach rzeki Strzegomki. Trzeba dodać, że po obu stronach rzeki, ocembrowanej jak Wełtawa w Pradze biegnie też droga. Nie wiem tylko dlaczego pokrywy od kanalizacji mają odlany napis: "Stołeczne Królewskie Miasto Kraków" i stosowny herb? Za Bogaczowicami wspinam się na wzniesienie w m. Cisów, skąd doskonale widać stojący, na wyciągnięcie ręki, zamek w Książu. W Świebodzicach wjeżdżam na "krajówkę" (34) i jadę do Dobromierza. Ruch umiarkowanie intensywny. W Dobromierzu przez chwile podziwiam mocno zniszczone zabudowania folwarczne z dworem i zdobionymi bramami. Wszystko mocno zdewastowane. Jeszcze podjazd pod górkę na "rynek" (to też siedziba gminy), a potem już lasami i wśród pól do Chwaliszowa, skąd powrót do bazy tą samą drogą.



Dobromierz. Fragment zrujnowanej bramy pałacowej © skaut

Chełmsko Śląskie

Poniedziałek, 10 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Krótka, rekreacyjna wycieczka. Tym razem do Chełmska Śląskiego. Początek zwyczajny, z Miszkowic do Kamiennej Góry. W Kamiennej stoję posłusznie na wszystkich trzech skrzyżowaniach z sygnalizacją świetlną. Drogę do Krzeszowa znam z 2010 r., kiedy to na trekkingu (Operatorze) z sakwami pokonywałem zachodnio-południowy odcinek rajdu dookoła Polski. W Krzeszowie pod bazyliką, która nieustannie mnie fascynuje, chwila na refleksję, zadumę i modlitwę. Dalsza droga już nie tak gładka jak dotychczasowa. Im dalej od Krzeszowa, tym bardziej dziurawa. W Chełmsku Śl. zatrzymuje się przed starą, ale ciekawą kamienicą. Dalej wąską, ale ładnie obsadzoną drzewami drogą jadę do Lubawki. Miasteczko to, już przed wojna wyciągnęło swoją mackę w postaci dzielnicy willowej - właśnie w stronę Chełmska. Jest nawet skocznia narciarska. Przejeżdżam przez Lubawkę, dalej wjazd na Szczepanowski Grzbiet i szybki zjazd do Miszkowic.


Chełmsko Śląskie. Stara kamienica
Chełmsko Śląskie. Stara kamienica © skaut

Szczawno Zdrój

Sobota, 8 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Krótka wycieczka tam i z powrotem do Szczawna Zdroju, mająca na celu zaliczenie tej gminy. W samym Szczawnie byłem już dwukrotnie, ale były to wizyty samochodowe. Zebrałem się trochę później niż zwykle i ok. wpół do ósmej wsiadłem na rower. Przejazd przez Kamienną Górę dalej przez Borówno i Czarny Bór. Po pokonaniu podjazdu za Czarnym Borem odbijam w kierunku Szczawna. Ciekawa droga przez Jabłów i Lubomin. zasadniczo cały czas pod górę. Na rondzie zawracam i tą samą drogą wracam do rodziny. Upał niemiłosierny, pomimo tego, że wycieczka poranna.