Zamiast wstępuPięć województw. Trasa licząca 1122 km wiodąca przez prawie wszystkie
polskie góry asfaltem, brukiem i po betonowych płytach. Ponad 14 tys. metrów
przewyższeń. Palące słońce i przenikliwy deszcz. Upały i rześkie poranki, gdy
słupek rtęci zaledwie osiągał 4 st. powyżej zera. Wszystko to w ciągu niespełna
5 sierpniowych dni Maratonu Góry MRDP.
Zaczęło się niewinnie od krótkiej wzmianki na stronie
internetowej Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP), na której śledziłem
epickie zmagania bohaterów ostatniej edycji tego wyścigu. Gdzie mi tam do nich?
Tak myślałem w 2013 r.
Ziarno zasiane kiedyś, niewiele później wykiełkowało. W
międzyczasie był BBT'14, kilka tegorocznych brevetów i TAKA jazda coraz
bardziej zaczęła mi się podobać. W rezultacie znalazłem się najpierw na liście
startowej, a w przeddzień startu w samym Przemyślu. Dotarliśmy tam przed
północą większą ekipą ekstra-wagonem rowerowym "załatwionym" przez
Turystę na doczepkę do rejsowego pociągu "Solina" relacji
Warszawa-Przemyśl. Hipki odłączyły się na nocleg w hotelu, a reszta trzódki,
tzn. Krzysztof Banach z Lublina, Marcin Nalazek i niżej podpisany została
przeciągnięta przez Turystę po śliskich brukach stromych uliczek przemyskiej starówki do
"bazy" maratonu. Baza mieściła się w szkole, gdzie zaoferowano nam
kilka metrów kwadratowych podłogi na legowisko. Spanie nie było długie. Dzwony,
dzwonki dzwoneczki i inne sygnaturki przemyskich świątyń rozmaitych wyznań,
wybijające kwadranse, półgodziny i pełne godziny, co i rusz wybijały też mnie.
Ze snu. W rezultacie wstałem o wpół do szóstej rano przeczuwając, że przyniesie
to niechybny kryzys na trasie. Ciekawe jak szybko? Nastrój "na dzień dobry" miałem chyba nienajgorszy, nucąc sobie pod nosem:Hej, w góry w góry, popatrz tam wstaje blady świt jeszcze tak nieporadnie chce ominąć szczyt.
Przedwczesna pobudka była nie tylko moim udziałem.
Niezadługo, a witałem się już z Olem, Keto i Siudkiem. Ostateczny cios śpiącym
jeszcze zawodnikom zadał jakiś ambitny maratończyk, nastawiwszy budzik na wpół
do siódmej, i którego dźwięk poderwał na nogi tych, co jeszcze nie wstali.
Poranną kawę, wypiłem w piekarni u wylotu
ul. Franciszkańskiej. Uliczka mogłaby się nazywać Baker Street lub swojsko
„Piekary”, takie jest na niej nagromadzenie piekarń i cukierni. Śniadanie
zjedzone w towarzystwie innych kolarzy w bistro na Rynku. Menu niewyszukane,
opisane skrótowo jako „to samo”, czyli podwójna jajecznica z pieczywem i
herbatą. Jeszcze udało mi się wysłuchać porannej mszy u św. Antoniego.
Wszystkie pozostałe czynności wykonywałem jakby w zwolnionym tempie:
rejestracja w biurze zawodów, pakowanie bagażu na rower i na metę, robienie
kanapek, przebieranie się w strój kolarski. Zwłaszcza z tym ostatnim się nie
spieszyłem wiedząc, że w obcisłych syntetykach przyjdzie mi spędzić kilka
najbliższych dni. Cieszę się jednak na tę jazdę niezmiernie.
Nim pierwsza seta zaszumi w głowie ...Nadchodzi wreszcie sobotnie południe
i po krótkiej przemowie Dyrektora Wigora ruszamy w asyście policji na południe.
Już po opuszczeniu bruków przemyskiej Starówki peleton rozciąga się na kilkaset
metrów, a może nawet na kilometr. Powoli, swoim tempem przesuwam się do jego
środka. Szybko przejeżdżamy pierwsze wioski rozsłonecznionego Pogórza
Przemyskiego. Najpierw jest Nehrybka, za nią Pikulice, Kniażyce i Fredropol.
Gdybyż Fredrowie doszli do znaczenia i majętności ze trzysta lat wcześniej
mielibyśmy w tym miejscu miasto na miarę Zamościa. Zamiast niego dwie ulice na
krzyż w tym fredrowskim polis. Początkowo tempo maratonu nie jest zawrotne.
Poznaję w świecie rzeczywistym Wąskiego i Endriu68, gniewnie mruczącego, że
przerywa mu się południowe pacierze. W Aksamanicach znika policyjna eskorta, co oznacza, że
zaczął się już start ostry. W Huwnikach przejeżdżamy mostem przez rzekę Wiar, toczącą
swe wody na wschód, aby po kilkunastu kilometrach zawrócić na północ i za
Przemyślem ujść do Sanu.
Początek maratonu Góry MRDP'14 - Pogórze Przemyskie
© skaut
Peleton już mocno porozrywany, ale w zasięgu wzroku
ciągle są jacyś kolarze. Część mnie wyprzedza, cześć jest przeze mnie
wyprzedzana. Ku swemu zdziwieniu doganiam Ola. Gawędzimy, rzucamy jakimiś
żarcikami, ale przy podjeździe na stoku Suchego Obycza w okolicach Arłamowa, Olo
daje pokaz mocy i znika z mych oczu. W tym czasie dostaję SMS od Darka,
towarzysza wiosennych brevetów:
Krzysztofie dzidaaaa… (13:51)
No tak, za plecami
zostawiłem Arłamów, ale i ja nieoczekiwanie zostałem
sam na krętej drodze wśród lasów Pogórza Przemyskiego. To lubię. Cisza, spokój i
ukojenie nerwów. Urlop. Wśród celów maratonu za najważniejszy upatrzyłem sobie dwa
punkty: “poznanie najpiękniejszych zakątków Polski oraz popularyzacja
długodystansowego kolarstwa szosowego i turystyki rowerowej w Polsce i na
Świecie”.
Punkt mówiący o „wyłonieniu najlepszego zawodnika w
ultramaratonach szosowych” otrzymał na mojej prywatnej liście niższy priorytet. Korzystając z ostatnich dni urlopu jadę szlakiem wspomnień i na nowo
poznaję trasę, którą
kiedyś – co prawda w przeciwnym kierunku - przejechałem z sakwami,
ale też wracam do miejsc, które
w młodości schodziłem z plecakiem na grzbiecie. A teraz sobie jadę i samą swoją jazdą i obecnością tutaj
“popularyzuję” zgodnie z regulaminem maratonu.
Po zadziwiająco dobrych asfaltach przejeżdżam przez Makową,
Pustki, Kwaszeninę, Braniów - przed wojną ludne wioski, teraz raczej miejsca na
mapie z nielicznymi zabudowaniami. Wyprzedzam kilka osób, a gminna droga z
Kwaszeniny wywodzi mnie na wojewódzką [DW890] do Krościenka. Ciągle nie mam kontaktu
wzrokowego z innymi zawodnikami. Wyprzedza mnie tylko samochodowa ekipa Remka
Siudzińskiego robiąca zdjęcia i kręcąca film. Na mostku widzę stojącego Wigora,
zwolniwszy pytam co się stało, ale on macha tylko ręką, bym jechał dalej, a sam pompuje
koło. Zjeżdżając przez Liskowate widzę po lewej niebieską plamę płachty
okrywającej przecudnej urody cerkiew. Za mało czasu by się przyjrzeć
dokładniej. Nie wiem czy to pożądany od lat remont, czy tylko prowizoryczne
zabezpieczenie, by się tak szybko nie zapadła.
W Krościenku, po ok. 54 km jazdy przecinam tory zamarłej linii kolejowej -
dawnej CK Galicyjskiej
Kolei Transwersalnej. Dalej już na zachód, który od tej chwili będzie
zasadniczym kierunkiem mojej jazdy. Przejazd doliną Strwiąża, a w istocie krajówką [DK84] do Ustrzyk
Dolnych. Zabudowa nieciekawa, powojenna. Tylko nazwa wsi Brzegi Dolne obiecuje,
że już niedługo będą te prawdziwie, bieszczadzkie Brzegi Górne. Swoją drogą
ciekawe, że przedwojennej nazwy Berehy nie przywrócono. Swym dźwięcznym, ruskim
"h" nadawałyby klimat tym miejscom.
W Ustrzykach Dolnych policjant wstrzymuje ruch, abym
bezkolizyjne mógł wjechać na bieszczadzką obwodnicę. Znowu linia kolei transwersalnej
– tym razem na wiadukcie. Trasa znana już, a ostatnio przejechana na BBT’14. Nie wiem dlaczego podjazdy pod Żłobek
(na przełęcz 638 m) i kolejny pod Czarną Górną (723 m) dorobiły się, nomen omen,
czarnej legendy tamtego maratonu? Na Przełęczy nad Lutowiskami, a ściślej na
Kaczmarewce, gdzie jestem o 15:43 zatrzymuję się na kilka chwil. Wysyłam
meldunek w ramach relacji zawodników. W budce z pamiątkami dla zmotoryzowanych
turystów kupuję wodę
mineralną. Taką tradycyjną, w szklanej butelce, w której minerały zakwitły na
kapslu plamkami korozji. Wyprzedza mnie Wigor, klepie po ramieniu, po czym
pomyka w dół do Lutowisk. Wysączam butelkę, ale i niebo nade mną postanowiło
się wysączyć. Pada, mży, siąpi. Przez Smolnik i Procisne w górę Wołosatego do
Ustrzyk Górnych.
BieszczadyPierwszy punkt kontrolny (PK1) po 106 km osiągam o
16:52. Zatrzymuję się w „Zajeździe pod Caryńską” na coś ciepłego. Przede mna w kolejce pojawił
się Olo. Zamawiam tak jak i on , pomidorową z makaronem.
Chwilę później
nadciągnął Wąski, a za nim po kilku minutach Siudek. Olo najszybciej wciągnął zupę
i zaraz pomknął w dalszą drogę. Ja zabawiłem niewiele dłużej. Piękno Przełęczy
Wyżniańskiej i Wyżniej trudno mi było docenić ze względu na deszcz, który
nasilił się coraz bardziej. Chwilowe zatrzymanie się na obu przełęczach i
wzajemne lustrowanie się z turystami schodzącymi z Rawki i Caryńskiej. Kto tu
jest bardziej normalny w tej ulewie?
Obwodnica Bieszczadzka - Góry MRDP
© skaut
Tymczasem deszcz przybiera na sile. Wetlina, Smerek,
Kalnica. Przez Wetlinę zjeżdżam już kompletnie przemoczony, doganiając za
Smerkiem Ola. Jeszcze tylko Przełęcz Przysłup (681 m) i później długi zjazd do
Cisnej. Umawiam się z Olem, który szybciej się wspina i wolniej zjeżdża, że
spotkamy się pod sklepem w Cisnej.
Trochę dłuższa przerwa „techniczna”, obawiam się że
dalej wszystko może być już zamkniete. W sklepie kupuję pieczywo, wodę i
banany, ale i skarpetki, takie zwykle, bawełniane. Najważniejsza zaleta –
suche. Zmiana skarpetek, które dodatkowo owinąłem woreczkami foliowymi,
hydrofobowe nogawki i rękawki, które naciągnąłem oraz nieprzemakalna czapeczka
pod kaskiem, ale przede wszystkim towarzystwo Ola znakomicie poprawiło mi
samopoczucie w to dżdżyste popołudnie. Zapada zmierzch, w deszczowych górach dodatkowo bardziej
posępny, a my opowiadając sobie dykteryjki jedziemy dalej. Sprzyja temu
konsekwentnie niespieszne, ale bardzo regularne tempo nadawane przez Ola. Wyniesienie za Żubraczem na kolejną
dziś Przełęcz Przysłup (749 m) i już „spadamy” na zachodnią stronę
Działu. Na odcinku do Komańczy tasujemy się jeszcze z dwiema parami z kategorii
„sport”. Pierwsza para to Basia i Jerzy, druga – Wacek i Henio. Raz oni nas
wyprzedzają, raz my ich mijamy, gdy zatrzymują się przy swoich ekipach w
samochodach. Droga ku mojemu zdziwieniu nie taka najgorsza. Kilka razy
przecinamy tory wąskotorówki nieczynnej na odcinku od Maniowa (a w
zasadzie Banicy). Wspominam, że jeszcze w 1987 r. jechałem nią "normalnym",
rozkładowym kursem z Rzepedzi aż do Majdanu. Opustoszała też linia
normalnotorowa do Łupkowa, wtedy tętniąca życiem i sapaniem parowozów. W Woli
Michowej współczesny drewniany kościół postawiony w stylu „bieszczadzkim”, ze
stacjami drogi krzyżowej dłuta Jędrka Połoniny Wasilewskiego. Byłem tu na
pierwszym wyjeździe „sakwiarskim”, gdy we wrześniu 1995 r. zginął tragicznie
ten artysta-zakapior. Atmosfera w komańczańskim schronisku w noc po pogrzebie była
wtedy tak ciężka i przygnębiająca, że spać się nie dało. Za Smolnikiem widać z góry światła Łupkowa
– zda się
na wyciągnięcie ręki. Przestało padać. Zjazd z Nowego Łupkowa przez Radoszyce doliną Osławicy po
remontowanej drodze. Jedziemy autentycznie starożytnym traktem wiodącym od
Radoszyc doliną Osławicy i dalej Osławy. Jest równo, bo położyli nowy asfalt,
aczkolwiek w świetle lampek nawierzchnia wydaje się cokolwiek „luźna”.
Beskid Niski
W Komańczy skręt na Duklę w ogóle bez oznakowania.
Dzięki wzajemnym pokrzykiwaniom, a skumulowało się nas w tym miejscu chyba z
sześcioro, udaje się wyhamować rozpęd i nakierować na Duklę. Niestety, skończył
się równy asfalt. Trzeba bardziej uważać na dziury i uskoki, co odgania nieco
senność. Aż do Daliowej wśród wiosek i pól, dalej już przez las, w którym szumi
Jasiołka. Na tym odcinku poznaję Mareckiego, który ma jednak własną strategię
jazdy i zatrzymuje się na którymś z przystanków. W Tylawie „na chwilę” wpadamy
na DK9, aby przez Mszanę skierować koła w stronę Doliny Śmierci. Tym sposobem
jadąc przez uśpione już Chyrową i Iwlę omijamy Duklę. Wyjeżdżamy na zachód od
tego miasteczka i kierujemy się wprost na Nowy Żmigród. To już (dopiero?) drugi PK2 osiągnięty przeze mnie o godz. 00:15. Można powiedzieć, że za mną już pół pierwszej doby.
Niestety powrócił deszcz Zatrzymujemy się z Olem na przystanku
z pleksiglasu. Atmosfera wewnątrz gęsta od dymu tytoniowego, którego kłęby
wypuszczają zasiedziali dwaj „lokatorzy”. Trochę kibicują, trochę doradzają, trochę ciekawi wieści ze świata. Sugerują,
że na wyjeździe w kierunku Jasła jest czynna stacja benzynowa, gdzie możemy coś
zjeść Trochę wbrew intencjom jedziemy tam, choć planowany postój miał być w
Gorlicach. Na stacji zjeżdżamy się z Endriu68 i Pawłem Mielczarkiem. Posiłek w postaci
hot-doga popitego kawą i już we czwórkę ruszamy dalej. Akurat przyszedł do mnie
SMS od Darka:
„Posilić się dobrze i
pedałować do przodu…! Powodzenia i nie spać tej nocy. Pzdr (00:53)”
Nowy Żmigród (Góry MRDP'14)
© skaut
Drogą do Gorlic budowaną w myśl starej CK tradycji
sztabowej „po linijce” w poprzek poziomic miejscowych wzgórzy falujemy to w
górę, to w dół. „Motywującej” nazwy wsi Samoklęski nie biorę do siebie. O
drugiej w nocy jesteśmy w Gorlicach. Trochę mnie przymula, próbuję „zajeść”
znużenie muffinkiem popijanym gorącą herbatą. Paweł nakłada opatrunek na
szlify, które zyskał na przejeździe kolejowym w Komańczy. Olo przynagla do dalszej
jazdy, zwłaszcza, że lokalsi jadący z imprezy na imprezę, robią się cokolwiek
zbyt nachalni.
W Ropie zjazd-agrafka nadająca na moment kierunek
wschodni naszemu maratonowi. Zaczyna mnie coraz bardziej morzyć senność, a po
twarzach moich aktualnych towarzyszy widzę, że i oni bystre wejrzenia i gorące
uśmiechy zostawili na inny czas. Pierwszy podjazd na Tanią Górę (576 m)
pokonuję jeszcze w miarę sprawnie, tuż za Pawłem, który wykorzystuje
niewątpliwe walory swojej piórkowej wagi w tej wspinaczce. Za Śnietnicą
dojeżdża do nas Olo informując, że Andrzej (Endriu68) zapadł po drodze w sen.
Na podjeździe pod Piorun zarządzamy z Olem spanie. Jest godzina 05:28.