Wpisy archiwalne w kategorii

Brevety

Dystans całkowity:1855.46 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:79:54
Średnia prędkość:23.22 km/h
Maksymalna prędkość:51.90 km/h
Suma podjazdów:4792 m
Maks. tętno maksymalne:179 (96 %)
Maks. tętno średnie:151 (81 %)
Suma kalorii:57459 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:371.09 km i 15h 58m
Więcej statystyk

Pod totemem ślimaka (Brevet 400)

Sobota, 14 maja 2016 · Komentarze(3)
Uczestnicy

Rozochocony niezłym, jak na mnie, przejazdem w Brevecie 200 km , postanowiłem zmierzyć się z dystansem dwukrotnie dłuższym. Na szczęście start wyznaczono na godzinę 8:00 rano i do Pomiechówka mogłem dojechać w sobotni poranek prosto z domu. Stawiłem się 20 min. przed startem. Czasu wystarczyło na tyle, aby się przebrać za kolarza, podpisać listę startową i wysłuchać jednym uchem fragmentów odprawy przedstartowej. Startujących tym razem znacznie mniej niż przed miesiącem na „dwusetce”. Początkowo wszyscy jedziemy razem. 
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400)
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400) © skaut

Witam się w peletonie z Keto i Wiechem. Trzymam się zasadniczej grupy „pierwszej prędkości” i z nią docieram do Nasielska. Tu na światłach wystarczył moment zawahania się oraz konieczność przepuszczenia samochodu zjeżdżającego na parking, abym pozostał sam. Na kolejnej zmianie świateł dojechał do mnie Jarek Grudzień, z którym od tego miejsca jedziemy razem. Po drodze doganiamy Tomka Rozy oraz jeszcze jednego kolegę i we czwórkę wspólnymi siłami dojeżdżamy do puntu kontrolnego (PK2) w Przasnyszu ulokowanego na 75 km trasy. Króciutki postój przeznaczony wyłącznie na podbicie kart brevetowych i pobranie kanapek z bagażnika samochodu organizatora, który w tzw. międzyczasie nadjechał na ten punkt.
Okolice Przasnysza (Brevet 400) © skaut
Pogoda zdecydowanie się pogorszyła. O ile od startu czuć było w powietrzu narastająca wilgotność powietrza, o tyle za Nasielskiem zaczęło już regularnie padać. Intensywność opadu raz malała raz rosła, ale padało nieustannie. Dla okularnika, którym jestem – sytuacja bardzo niekomfortowa, zwłaszcza, że trzymana w zanadrzu ściereczka do okularów nabrała wilgotności takiej, iż zamiast osuszać zostawiała na szkłach bury rozmaz. Zmagając się z wodą lejącą się z nieba i wiatrem, który nie pomagał ciągniemy dalej. W pewnym momencie na drogę przed nami wbiega bażant i daje podpowiedź, jak oszczędzać energię w taką pogodę. Żadnego tam latania, tylko leciutko drobiąc (truchcikiem) należy pokonywać dalszą odległość brzegiem szosy. W tym stylu, przy nasilającym się deszczu, dojechaliśmy do punktu w Rozogach (PK3 -145,9 km). Po drodze wyprzedziliśmy jeszcze Marcina Nalazka, który przez moment próbował się z nami trzymać, ale narzekając na mizerny tegoroczny kilometraż przejechany na rowerze (300 km) i chroniczne niewyspanie, został za nami.
Nie wiem, czy zaraziłem się od Marcina, czy to wpływ ubiegłotygodniowego zmęczenia, ale na stacji BP w Rozogach ogarnęła mnie taka senność, że funduję sobie wielki kubek czarnej kawy i rozsiadam się na bardzo wygodnej kanapce w stacyjnym bistro. Kolegom, którzy zostali na zewnątrz mówię, żeby nie czekali na mnie, bo muszę „odtajać”. W tym momencie spłynęła na mnie świadomość, że dobrego czasu to dziś nie wykręcę. Po prostu nie i już.
Mój totem na dziś:

Koledzy pojechali, a za moment zaczęli zjeżdżać inni startujący. M. in. wyprzedzony wcześniej Marcin, a także Wojtek Leś, i cała „żółta grupka” (to od koloru jednakowych kurteczek) z jedyną startującą dziś dziewczyną – Agnieszką. Zebrałem się w sobie, przywdziałem teoretycznie przeciwdeszczowe ochraniacze na buty i ruszyłem w dalszą drogę. Samotnie. Chyba tego potrzebowałem w tym momencie.
Gdyby nie deszcz i zimno, byłaby okazja do inhalacji żywicznym aromatem starego boru sosnowego. A tak, potężne, masztowe sosny Puszczy Piskiej błyszczały mokrymi pniami i ociekały kroplami zimnej wody. Wody było tyle, że nawet jachty zaczęły mnie wyprzedzać:

Jachty mnie wyprzedzają! (Brevet 400) © skaut
Do Wojnowa dojeżdżam w towarzystwie Wojtka Lesia i jeszcze dwóch innych kolegów, z którymi zjechaliśmy się w okolicach Karwicy Mazurskiej. Zostałem na wymianę baterii w garminie, koledzy pojechali dalej. Za chwilę nadjechał Marcin, który nie zastanawiając się ułożył się na przystanku i zapadł w sen. Ruszyłem dalej, rezygnując z okazji wstąpienia do kościoła w Ukcie i rzucenia okiem na bezcenny obraz Girolamo Muziano „Złożenie do grobu” wywieszony w prezbiterium tej poewangelickiej świątyni. Musiało mi wystarczyć ubiegłoroczne wspomnienie tego arcydzieła cinquecento, kiedy to z córką kajakowaliśmy po Krutyni, a w kościele słuchaliśmy Mszy Św.
Przepiękny odcinek DW 609 do Mikołajek stracił trochę na urodzie ze względu na aurę przeszkadzającą w kontemplacji. Mniej więcej 10 km przed Mikołajkami spotykam randonnera z uszkodzonym rowerem. Uszkodzona („zmielona”) przerzutka i zerwane szprychy uniemożliwiają mu dalszą jazdę. Mówi mi, że wezwał już na pomoc teścia, który rusza samochodem z Warszawy, aby go zwieźć z trasy. Przejazd przez Mikołajki z rzutem oka na marinę. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości. Jadę dalej, cały czas samotnie. Wyprzedza mnie jeszcze dwóch startujących. Ten odcinek mało przyjemny. Wprawdzie „krajówka” (DK 16) nie jest dziś mocno zatłoczona samochodami, ale jazda wśród pól, w deszczu i przy porywistym wietrze wiejącym z „korytarza” Wielkich Jezior Mazurskich wyciąga ze mnie ostatnie siły.

Resztką tych sił dojechałem do kolejnego PK w Orzyszu, gdzie instynktownie mój organizm wymusza na mnie dłuższy postój, pomimo tego, że do kolejnego PK „tylko” 30 km. Zamawiam herbatę i zapiekankę. Od kasjerki dostaję świeżutkie reklamówki, które posłużą mi później za dodatkową ochronę stóp przed wilgocią.
Tu dopada mnie „grupa żółta” powiększona o Kazia Kruczka i Franciszka Majewskiego debiutującego w brevetach i to w dodatku na typowym trekkingu (bagażnik, pełne błotniki, dynamo w piaście, nóżka!). Tym składem po przeszło godzinie dojeżdżamy do dużego PK ulokowanego w dawnej leśniczówce nad Jeziorem Nidzkim. A tam regularny piknik, nie mający nic wspólnego z tzw. dyscypliną postojową. Wystarczy napisać, że przyjechaliśmy za jasności, wyjeżdżaliśmy już po zmroku. Dla miłośników Ernsta Wiecherta a zwłaszcza „Dzieci Jerominów” miejsce szczególne. Dokładnie po drugiej stronie jeziora (Nidzkiego) leży Sowiróg. Ciarki przechodzą po plecach, gdy się pomyśli, że to TU się działo!
W leśniczówce miło, ciepło, sucho. Podgrzany w mikrofalówce dwudaniowy obiad (pycha!), kawa i herbata do woli. Na tyle, na ile mogę - zmieniam odzież to znaczy zakładam dodatkowo suchą koszulkę termiczną i zmieniam skarpetki na suche. Tylko tyle zabrałem do podsiodłówki, dlatego z pewnym zaskoczeniem widzę, że na innych czekają „przepaki” i mogą w całości zmienić kompletne stroje kolarskie na suche. Szkoda, że informacja o takiej możliwości nie dotarła do wszystkich.

Natalia – z wolontariatu Randonneurs Polska, sprawnymi dłońmi fizjoterapeutki próbuje rozmasować mój zesztywniały kark. Po przykrych wspomnieniach BBT’14 staram się nie dopuścić do bolesności w tym miejscu, ale zimno i niezależny od woli skurcz mięśni zrobiły swoje. Masaż pomaga i mogę ruszać dalej. Kilku uczestników podejmuje decyzje o wycofaniu. Z leśniczówki wyjeżdżamy we trójkę, tzn. Marcin, Franciszek i ja, ale po kilkunastu kilometrach rozdzielamy się na dobre. Franciszek mający niezłą parę w nogach pomknął w noc na tym swoim trekkingu, Marcin postanowił ospać przyjemny, drewniany przystanek typu góralska chatka, a ja swoim tempem kulałem się do mety. Kolejny PK na stacji Orlen w Kadzidle. Bardzo przyjemna obsługa stacji z wyrozumiałością patrzyła na ściekające ze mnie błoto i wodę, dała możliwość rozłożenia się na podłodze na zapleczu, a nawet przechowania roweru pod dachem. Dojechałem na punkt w momencie, w którym Franciszek właśnie ruszał, a Kaziu Kruczek i Piotr Łabudziński zbierali się do drogi. Ja zamówiłem gorącą herbatę i siorbiąc ją doczekałem się przyjazdu Wojtka Lesia będącego w stanie ewidentnej hipotermii. Dla niego w tym miejscu jazda się skończyła. Został podjęty z punktu przez obsługę brevetu godzinę po moim odjeździe. Było dobrze po pierwszej w nocy gdy ruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście przestało padać, za to temperatura obniżyła się o dodatkowe kilka stopni. Starałem się jechać w miarę żwawo, aby nie szczękać zębami i z tych 53 km do Makowa Mazowieckiego niewiele zapamiętałem, może poza ślicznymi głosami budzących się ptaków. Tak ok 3 w nocy zaczął się ich regularny koncert.

Mazury Ponure (Brevet 400) © skaut
W Makowie kolejne, nieprzyjemne, zaskoczenie. Stacja Orlen na której jest PK przestawiona na „tryb nocny”, tzn. obsługa przez okienko jak w aptece, nie można skorzystać z toalety, ogrzać się, pobuszować wśród półek ze słodyczami. Smuteczek. Na punkcie dopada mnie „grupa żółta”, tzn. Agnieszka, Andrzej, Piotr, Tomasz i Krystian. Andrzej nienachalnie pyta, czy pojadę z nimi, na co się godzę, a w zasadzie nawet cieszę z towarzystwa na końcówkę tegoż przejazdu. Po drodze jeszcze krótki postój na czynnej stacji Lotosu, przerwa na kawę, toaletę i coś słodkiego, a dalej to już „na oparach” do mety. Jako, że staram się śledzić nawigację, co chwilę słyszę zza pleców: Daleko jeszcze? Końcowe 15 km z Nasielska już żywszym tempem i kwadrans po siódmej wpadamy do bazy brevetu. Na koniec tego wszystkiego jeszcze formalności, podpisy, skanowanie kart brevetowych, co też trochę trwa i można zjeść coś ciepłego. Z ulgą odklejam od siebie kompletnie mokre ubrania. Stopy mam tak rozmoczone jak topielec wyciągnięty z Wisły. Biorę prysznic i wbijam się w śpiwór na 4-godzinny sen. 
Podsumowując muszę powtórzyć przeczytaną gdzieś myśl, że najgorszy start jest zarazem najlepszym treningiem. Ambitne plany poprawienia (przynajmniej) wyniku z ubiegłorocznej czterechsetki legły wprawdzie w gruzach mniej więcej w 1/3 dystansu, ale (chyba) wiem więcej o sobie i możliwościach jazdy w takich warunkach. Podsiodłówka Ortlieba zdała znakomicie egzamin z wodoszczelności. Ponieważ jechałem samowystarczalnie, tzn. bez przepaku, zestaw na zmianę, tj. koszulka z długim rękawem i suche wełniane skarpetki oraz długie lekkie spodnie przeciwdeszczowe okazały się tym, czego było trzeba najbardziej. Dla lepszego komfortu przydałaby się może trochę grubsza kurtka, bo kolarski ortalion jest dobry na krótsze dystanse, a nie na nocną jazdę po kilkunastogodzinnym wychłodzeniu deszczem i temperaturę na zewnątrz rzędu 5-7 st. C. Ale wtedy trzeba by wziąć większą podsiodłówkę, która przydałaby się też na dodatkowe jedzenie. Taką mam chyba przemianę materii, że w zasadzie bez przerwy muszę coś podjadać w czasie jazdy. Jeżeli tego nie robię – mam wrażenie nadciągającego rychłego „odcinania”. Zobaczymy czy nauczka, którą dała mi Zimna Zośka przyda się na coś w przyszłości? Generalnie – mam satysfakcję, że w takich warunkach cały i zdrowy dojechałem do mety. Nawet kataru później nie miałem, nie mówiąc już o innych dolegliwościach.
Oficjalny (wg ACP) czas brutto: 23:17


Prawie jak cyclocross (Brevet 400) © skaut

Mapka

Brevet-200 (Pomiechówek)

Sobota, 16 kwietnia 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Brevety
Brevetami wiosna się zaczyna. Chociaż swą zielonością nie rozlała się jeszcze po szarych i burych polach Mazowsza, to widać, jak swą witalnością zachęca wszystkich i wszystko do życia. Zachęta w moim przypadku zaciągnęła mnie na start, pierwszego w tym roku, brevetu organizowanego przez Randonneurs Polska. Tak jak w ubiegłym roku, organizatorzy opierają się o bazę ulokowaną w ładnej szkole w Pomiechówku k. Nowego Dworu Mazowieckiego.
Brevet 200. Pomiechówek 16.04.2016 © skaut

Dojazd samochodem spod domu zajmuje mi nie więcej niż godzinę. Pod bazą pierwsze zaskoczenie: na szkolnym parkingu tyle samochodów, że trudno znaleźć miejsce. Wszyscy szykują rowery do jazdy na 200 km. W większości szosówki, ale takie cuda też:
Poziomka brevetowa (Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Oczekujących do rejestracji sporo, więc w pierwszej kolejności przebieram się za kolarza, przypinam do roweru licznik i gps-a oraz małą podsiodłówkę z zapasową dętką, narzędziami, mini-apteczką i kurtką przeciwdeszczową. Później szybkie formalności, podpis na liście, deklaracja pobrania pakietu żywnościowego na punkcie kontrolnym, a nie na starcie i można ruszać. Jeszcze tylko Naczelny Randonneur Polski (z racji piastowanej funkcji), czyli Piotr Bolek wygłosił 3-minutową mowę i otwarcie sezonu brevetowego stało się faktem.
Otwarcie sezonu! (Brevet 200. Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Ruszam spokojnie, szukam wzrokiem znajomych twarzy, wymieniam uprzejmości z tymi, którzy jadą obok. Już po wyjeździe z lasów otaczających Pomiechówek uformowała się 8 osobowa grupka, z którą – jak się okaże – przejadę do mety. Znam z poprzedniego roku i jeszcze wcześniej z BBT'14 Darka, Wojtka, Piotrka. Pozostali koledzy, których wcześniej nie znałem, są równie sympatyczni. Pierwsze 50 km jedziemy tempem raczej relaksacyjnym. Wiaterek pomaga, sypią się żarciki, Darek opowiada trochę o ubiegłorocznym Paryż-Brest-Paryż, ja rewanżuję się wspominkami z GMRDP’15, Wojtek prezentuje nowy reflektor na dynamo, choć prądnicy jeszcze nie ma założonej. Widocznie chce się psychicznie przygotować do tego czegoś na widelcu swojej szosówki.
Wojtek i Darek na trasie (Brevet 200, Pomiechówek) © skaut

Przed dojazdem do Pułtuska dopada nas i wyprzedza karny oddział kolarzy startujących w jednolitych czarno-białych, teamowych strojach z napisem „Pętla Kopernika”. Bardzo ładnie wyglądają, ładnie jadą, mogą w tym szyku dumnie wjechać na okładkę „Tour’u”, czy innego specjalistycznego żurnala.
My, tzn. nasza spontaniczna grupka wyglądamy przy nich jak cygański tabor. Poubierani na pstrokato, jeden kolega w fajoskiej koszulce sponsora: Spomasz Zamość, inny kolega - na poziomce (żartobliwe nazywany przez mnie Złomkiem) tak grzechocze i brzęczy tym sprzętem, jakby do kuferka zbierał po drodze podkowy, gwoździe i całe żelaziwo zalegające pobocza mazowieckich dróg. Jak tłumaczy: kaseta mu się poluzowała.
Czoło "wesołej kompanii" (Brevet 200. Pomiechówek) © skaut

„Rozłazimy” się po tych drogach niemożebnie. Żadnego porządku, ani dyscypliny w tej naszej jeździe nie ma. Jedziemy, a to w parach, a to trójkami. Luzik. Ale jak to Cyganie, postanowiliśmy skorzystać z czyjejś pracy i pociągnęliśmy za „Pętlą …”, aż do punktu na Lotosie w Pułtusku. Na punkcie, zgodnie z zasadą: jedź wolno stój szybko pobraliśmy tylko pieczątki do kart brevetowych i jedziemy dalej. A koledzy z „Pętli …” zostali… .
Pogoda sprzyja jeździe. Słonecznie, nie za gorąco. Wiatr na razie sprzyja, choć na nawrocie w kierunku zachodnim zapewne zacznie nas hamować. Pachnie ziemią, wczesną wiosną. Ruch na lokalnych drogach minimalny, trafiają się przygodni towarzysze spośród lokalnej ludności, można podpatrzyć nowinki zwiększające bezpieczeństwo, np. lusterko rowerowe - model samochodowy:
Uczestnik może jechać dowolnym rowerem (Z "Regulaminu" brevetów ACP) © skaut

Koledzy z "Pętli" doganiają nas, na 90 kilometrze, czyli znowu przed kolejnym punktem kontrolnym. Szacunek! Naprawdę poważna ekipa. Aż miło patrzeć jak pięknie ze sobą współpracują. Ponieważ trasa wiedzie po najmniej przyjemnym odcinku, czyli DK 62 tworzymy z nimi (a raczej za nimi) mini-peleton. Jedziemy tak parami aż do samego Łochowa. O dziwo taki szyk wcale nie przeszkadza szoferom licznych na tej drodze TIR-ów, którzy potrafią wstrzymać się z wyprzedzaniem do bezpiecznego momentu. Przeszkadza to, jak sądzę po klaksonach, niektórym kierowcom osobówek. Jeden, w szarym nissanie z tablicą WX …, demonstracyjnie okracza kołami linię rozdzielającą pasy ruchu i próbuje nas „skomasować” bliżej pobocza, a nawet na nim. Jak widać miasto przyjechało na wieś. A może nigdy jej nie opuściło?
Na Orlenie w Łochowie drugi punkt kontrolny. Trzeba podpisać się na liście obecności, pobrać pieczątkę do karty i jedzenie. Jedną kanapkę zjadam na miejscu, druga wędruje do kieszonki,  jeszcze tylko banan i baton na drogę, uzupełnienie bidonów i hajda trojka na mienia … .
Teraz już nie jest tak przyjemnie, a to za przyczyną wiatru silnie wiejącego w twarz, a to centralnie, a to z lekko z lewego lub prawego boczku. No nie pomaga to jednym słowem. Nawet ciągnę tę naszą bandę tak przez ok. 5 km, aż któryś z kolegów daje zmianę, nie pozwalając abym się ujechał do końca. Każdy jakby się zamknął w sobie, ucichł gwar rozmów, jedziemy. Z przodu zmiany, z góry słoneczko świeci coraz mocniej. Przejeżdżamy przez ciekawy ryneczek w Jadowie. Dojeżdżamy w okolice Zalewu Zegrzyńskiego. Zmienia się charakter zabudowy, zanikają zabudowania gospodarcze, coraz więcej zabudowy letniskowej, domów wczasowych. Z prawej strony miga mi za drzewami port jachtowy. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości.
Zalew Zegrzyński © skaut

Przed Nieporętem znowu (który to już raz?), dogania nas „Pętla Kopernika”. Punkt kontrolny na Orlenie w Nieporęcie osiągamy wspólnie. Taktyka jazdy – jak widać zgoła odmienna – my pieczątka i w drogę, team zabawia troszkę dłużej na postoju, ale później nieźle grzeje. W Wieliszewie zapowiadany na odprawie przedstartowej zakaz jazdy rowerem i DDR/DDPiR ułożona z kostki po lewej stronie w głębokim parowie, poniżej grobli, którą biegnie DW 631. Część z nas, w tym niżej podpisany, łamie się i zjeżdża z drogi na ten karny odcinek polbruku. W zasadzie należałoby się zatrzymać na poboczu, przeprowadzić rower po pasach i dopiero dalej ujeżdżać DDR. Jak się przegapi ten punkt styczny jezdni z DDR-em to dalej można tylko co najwyżej tylko stoczyć się ze skarpy, przecinając wcześniej przeciwległy pas ruchu i blachę bariery energochłonnej. Inżynierowi ruchu, który postawił znak B-9 w powiązaniu ze stojącym "w krzakach" znakiem C-13 należą się wyrazy ... (zachęcające do głębszej refleksji).
Do mety jednak już niedaleko. W Dębem przejeżdżamy po zaporze na Narwi. Od turbin elektrowni bucha odczuwalnym gorącem. Później tylko zjazd na Nunę i Piotrek zarządza szybsze pedałowanie. Jak dzida, to dzida. Na poszarpanym asfalcie coś mi odpada z roweru, ale ponieważ nic nie szwankuje – stwierdzam, że to była widocznie nieistotna część i jadę dalej (Później, tzn. w bazie  sprawdziłem - był to fragment koszyka na bidon). Darkowi rozwiązuje się sznurowadło od bucików rowerowych (ma ten styl!), ale dogania nas i daje, jak to określa: „#dobrązmianę”. Do mety w Pomiechówku już naszej wesołej kompaniji nikt nie wyprzedził. Oddajemy karty brevetowe i to już wszystko.
Podpisywanie kart brevetowych na mecie (Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Tak oto zakończyłem udział w imprezie, która zgodnie z regulaminem „nie jest wyścigiem”, a rajdem szosowym, w którym „liczy się wyłącznie fakt ukończenia przejazdu w określonym limicie”.
Czas brutto tej dwusetki to 7 h 15 min. – prawie godzinę lepszy niż przed rokiem na takim samym dystansie. Czystej jazdy (netto) jeszcze lepszy bo 06:54:29, co dało średnią 29 km/h. Niepedagogicznie muszę się przyznać, że była to moja pierwsza w tym roku, wycieczka na dystansach: 50+, 100+ i 200+. Wiem, że tak nie powinno się robić, ale z przyczyn zawodowych nie miałem w marcu i wcześniej czasu na ujeżdżanie szosówki. Jeździłem tylko (czasami) po ok 40 km dziennie, ale na trekkingu i w stylu: Pan Krzysio jedzie z teczką do roboty. Czego się jednak nie robi dla przedniego towarzystwa. Jak powiedział Wojtek, wszak brevety to przede wszystkim impreza towarzyska. Organizatorzy, którym kłaniam się w pas, tworzą tak miłą, ciepłą i nienachalną atmosferę, że już nie mogę doczekać się 400-ki. W połowie maja jedziemy nad Śniardwy!
Mapka mojego dzisiejszego przejazdu:

Brevet 600 km (Pomiechówek)

Sobota, 6 czerwca 2015 · Komentarze(1)
Długie trasy przemierzane "na jeden raz" podobają mi się coraz bardziej. Po brevetach na dystansach 200 km400 km , z których ukończenia byłem bardzo zadowolony, postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie w imprezie organizowanej przez   Randonneurs Polska. Do Pomiechówka będącego punktem startowym, bazą i metą brevetu pojechałem w piątkowy wieczór, aby uniknąć przedwczesnego zrywania się na nogi, pospiechu i ryzyka spóźnienia na start. Nocleg w sali do fitnessu tym razem kiepski.
Start
Po porannej krzątaninie, rejestracji o 6:00 stajemy na starcie i ruszamy.
Początek podobny jak na krótszych dystansach - do ronda przed Twierdzą Modlin. Dalej już inaczej. Przez mosty na Narwi i Wiśle, a następnie kombinacją dróg wojewódzkich: 579, 899 i 575 lewym brzegiem Wisły w kierunku Płocka. Długość dystansu rzutuje też na inną taktykę startujących. Grupa "pierwszej prędkości" znika nam z oczu nie w Modlinie, ale dopiero w okolicach Kazunia. Trzymam się całkiem sporej liczebnie grupy "drugiej prędkości", której siłą i godnością osobistą przewodzi Janek z Białegostoku i równie mocni zawodnicy. Na dzień startu zapowiadano upały, więc pomimo rześkiego poranka wystartowałem "na krótko"- co już ok 7:30 wyszło na dobre, gdy słońce rozgrzało temperaturę powietrza powyżej 25 stopni. Jazda kilkunastoosobowego peletonu idzie całkiem sprawnie, prędkość oscyluje około 30 km/h, co powoduje, że kilkanaście minut po 9 rano jesteśmy na pierwszym (oficjalnie 2.) punkcie kontrolnym na Orlenie w Płocku ulokowanym na 95 kilometrze trasy. Pobieram pieczątkę do karty brevetowej i uzupełniam zapasy wody. Na szczęście jest samochód organizatorów i można pobrać prowiant oraz picie w ramach wpisowego. W grupie, z którą jechałem zapanowało lekkie rozprężenie, postanawiam więc nie tracić czasu na zbędny postój i ruszam za kilkoma osobami, gotowymi wcześniej do dalszej drogi. Jest nas czworo, a po kilku kilometrach pięcioro, w tym Danka - jedyna dziewczyna startująca w dzisiejszej imprezie.
Tempo
Do Włocławka jedziemy całkiem sprawnie, chociaż zaczyna robić się coraz bardziej upalnie, a przy odsłoniętej drodze nad Zalewem Włocławskim dodatkowo jazdę utrudnia wiejący z zachodu wiatr. Od Soczewki do ronda przy tamie we Włocławku trasa pokrywa się z marszrutą ultramaratonu Bałtyk - Bieszczady Tour, tyle że prowadzi w przeciwnym kierunku. Nb. przed startem ubiegłorocznej edycji BBT poznałem właśnie Dankę, z którą mam zaszczyt jechać teraz na tym odcinku. We Włocławku przejazd przez tamę po asfalcie w fatalnym stanie, a dalej "wspinaczka" do Szpetala Górnego. Tu z kolei wracają wspomnienia z ubiegłorocznego maratonu na trasie Włocławek - Stegna - Włocławek. Wtedy nocą i w potężnej ulewie udało się łyknąć ten podjazd w sposób prawie nieodczuwalny. Dzisiaj dokucza przede wszystkim upał. Po wdrapaniu się na wysoki, prawy brzeg Wisły już nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wprawdzie nie są to góry, ale morenowe pofalowanie Ziemi Dobrzyńskiej daje się odczuć podczas jazdy. Za Fabiankami na DK 67 dogania, połyka i zostawia nas z tyłu peleton, od którego oddzieliliśmy się w Płocku. W Lipnie długaśny korek samochodów w obie strony. Przeciskamy się pomiędzy nimi. Grupa "drugiej prędkości", która przed chwila nas wyprzedziła zatrzymuje się na stacji BP, a my teraz we czwórkę wskakujemy na DK 10 i jedziemy w kierunku Torunia. Niestety nie jedziemy do Torunia, ukochanego miasta mojego dzieciństwa i młodości, gdzie dla mnie "wszystko się zaczęło", ale w Kikole obok kościółka na wzgórzu skręcamy na Golub-Dobrzyń. Droga faluje góra - dół a pomiędzy drzewami prześwitują jeziorka. Na jednym z podjazdów wypada mi z kieszonki karta brevetowa, co zauważył jadący za mną kolega. Oznacza to jednak, że  muszę kilkaset metrów wracać i podnieść zgubę. Wreszcie, kilkadziesiąt minut  po 12-ej dojeżdżamy na kolejny punkt kontrolny na stacji Orlen w Golubiu - Dobrzyniu. Na szczęście załapujemy się znowu na samochód organizatorów i możemy uzupełnić zapasy. Przy okazji dowiaduję się, że Danka pochodzi z Brodnicy, gdzie - na kolejnym punkcie kontrolnym  - ma czekać jej mama z termosem kawy. Jedziemy. Przejazd przez miasto z ładnym widokiem na zamek i wspinaczka do góry z dna doliny Drwęcy, w której położone są: Golub (Krzyżacy) i Dobrzyń (Bose Antki). Za Golubiem trasa brevetu ostatecznie oddziela się od trasy maratonu WTR i skręca na wschód. Wjeżdżamy na ruchliwą krajówkę (DK 15). Mimo soboty ruch TIR-ów znaczny.
Kryzys dopada znienacka
Właśnie na tym kawałku trasy, kilkanaście kilometrów przed Brodnicą "umarłem" po raz pierwszy i ostatni na dzisiejszym brevecie. Nie tyle mnie "odcięło", ale tak zwyczajnie straciłem ochotę do dalszej jazdy. Upał, niewyspanie i za szybkie, jak się teraz okazało, tempo na pierwszych kilometrach zrobiło swoje. Koleżeństwo pojechało dalej, a ja zatrzymałem się na pierwszym lepszym, zacienionym przystanku. Kilkanaście minut relaksu, woda i kanapka wystarczyło, aby moc dalej pedałować. W międzyczasie minęło mnie kilku startujących. Jeden z nich, na oko starszy ode mnie jegomość, nawet zwolnił i zapytał, czy potrzebuję pomocy. Ci Panowie w wieku 50+ startujący w maratonach i brevetach budzą u mnie niezmiennie podziw i szacunek. Niesamowita kondycja powiązana z wysoką kulturą osobistą - no po prostu klasa sama dla siebie.
Powoli ruszam z przymusowego postoju i powoli dojeżdżam do kolejnego punktu kontrolnego na stacji benzynowej w Brodnicy. Nie jestem pewien czy to właściwe miejsce, bo tuż przed startem zasygnalizowano korektę trasy przez Brodnicę, a w konsekwencji zmianę lokalizacji punktu kontrolnego. Na szczęście miła pani kasjerka potwierdza, że dobrze trafiłem. Dostaję pieczątkę do książeczki, wodę muszę niestety już kupić. Trochę zwlekam z wyruszeniem w dalsza trasę. No cóż, samorzutnie  jadę od kilkunastu kilometrów jako "solo" więc nie mam motywatorów w postaci kolegów z trasy.
W Brodnicy trochę przez nieuwagę, a trochę z rozpędu pomijam właściwą (skorygowaną) drogę i próbuję się wbić w pierwotnie przewidywana trasę. Niestety, nieprzejezdny nawet dla rowerów  remont mostu niedaleko zamku krzyżackiego zmusza mnie do odwrotu. Obok McDonald'sa widzę parę sakwiarzy jadąca w stronę Torunia, a ja ścieżką rowerową wzdłuż "obwodnicy" wyjeżdżam z miasta. Słońce w zenicie sprawia, że termometr na liczniku wskazuje temperaturę 34,4 st. Celsjusza.
Spokojnym tempem, przez lasy jadę DW 560 w kierunku kolejnego punktu kontrolnego w Sierpcu. Ruch drogowy w zaniku. Czasami wyprzedzają mnie harleyowcy pędzący skądś dokądś. W Sierpcu zatrzymałem się na chwilę i w momencie, gdy na schodkach sklepu spożywałem napoje chłodzące, minął mnie Kurier, jadący spacerowym (jak na niego) tempem. To i tak za szybko dla mnie, więc po wymianie kilku zdań odpuszczam i kontynuuję jazdę solo.
Impreza
Wreszcie Sierpc. Punkt kontrolny nr 5 (licząc ze startem) ulokowany w "Gościńcu Marysieńka". Istny cyrk. Właściciel lokalu, taki typowy polski self-made man, podniecony sytuacją, w której punkt kontrolny TAKIEJ imprezy ulokowano w JEGO gościńcu, własnym sumptem wynajął grajka-klawiszowca, który każdego nadjeżdżającego brevetowca wita skocznymi przyśpiewkami. I mnie tak przywitano. Na stole butelka szampana i kieliszki (chyba też oddolna inicjatywa właściciela), ale mnie bardziej interesuje wielki talerz rosołu z makaronem, który kelnerka błyskawicznie stawia przede mną. Powoli odtajam przy talerzu z drugim daniem (schabowy z ziemniakami i surówką). W międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy naszego "rajdu".
Na szczęście na punkcie są też dziewczyny ze znakomitej obsługi brevetu. Jedna z nich jest tak miła, że użycza mi swojego żelu pod prysznic, a ja korzystając z okazji i możliwości sprawiam sobie ożywczy, kilkunastominutowy tusz. Niestety później trzeba się wbić w te same, przepocone ciuchy. W międzyczasie dojechali kolejni koledzy, w tym Darek, z którym kończyłem "dwusetkę" w kwietniu, Piotrek i poznany na "czterysetce" Hubert. Taki trochę wyzuty z motywacji po ostatnim, solowym odcinku z wdzięcznością przyjąłem propozycje Darka dalszej, wspólnej jazdy. Po dłuższej raczej niż krótszej chwili ruszamy w czterech, a w zasadzie w pięciu w dalszą drogę. Piąty był kolega Darka i Piotra - nie biorący udziału w brevecie, który kawałek postanowił nam towarzyszyć.
Ruszamy razem, co powoduje że osłabła czujność nawigacyjna i wyjechaliśmy z Sierpca nie tą drogą co trzeba i dopiero zanik asfaltu uświadomił nam, że to jednak nie tędy.
Pijaczkowie
Znowu na Mazowszu - jest bardziej płasko, ale też mniej lasów. Na szczęście po południu upał trochę odpuszcza. Tempo nie nadzwyczajne, takie pozwalające na swobodną rozmowę w naszej grupce. Piotrek z Darkiem przerzucają się żarcikami i tak sobie jedziemy. W Raciążu odłącza się piąty kolega i dalej już do Strzegowa jedziemy we czwórkę.
W Strzegowie pod sklepem przy stacji paliw, na której był kolejny (nr 6) punkt kontrolny natrafiamy na pijanych lokalsów, z ożywieniem komentujących naszą jazdę. Z opowieści innych randonnerów dowiedzieliśmy się, że i pozostali mieli wątpliwą przyjemność dialogowania z owymi osobnikami. Początkowo neutralne pytania o czas jazdy i dystans przechodzą w coraz bardziej natarczywe dociekania o ceny rowerów, ich wagę i inne takie. Gdy zabierają się już prawie do obmacywania naszego sprzętu (kolarskiego) oddalamy się z tego dziwnego miejsca.
Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale i chłodniej. Gadulstwo w grupce ustępuje długotrwałemu milczeniu. Odstępy miedzy nami raz robią się większe, raz mniejsze. W momencie takiego oddalenia widzę, że Darek z Hubertem wyrywają do przodu, a Piotrek jadący za mną wrzeszczy, że nie tędy droga i trzeba było skręcić. Siłą rozpędu jadę za prowadzącą dwójką i po przejechaniu kilkuset metrów , a może i kilometra okazuje się, że chyba Piotrek miał rację. Droga nam się skończyła, a my wjechaliśmy jakiemuś chłopu na gumno. Strasznie ta sytuacja zdenerwowała Huberta. Zaklął głośno i szpetnie, po czym mrucząc coś o fatalnej nawigacji odjechał. Dokądś.
My z Darkiem zawróciliśmy pomiędzy stodoła a oborą i po opanowaniu nieco bezwładnego gps-a zawróciliśmy ze złej drogi i jak nam się wydawało wjechaliśmy w tę właściwą. Tak to 4-osobowa grupa uległa redukcji o połowę, ale tylko na chwilę bo z wiaduktu w ciągu drogi wojewódzkiej 615 Darek dostrzegł, o dziwo za nami, światełka pozycyjne Piotra. Dogonił nas na najbliższym siku-stopie. We trzech spokojnym tempem, oscylującym ok. 25 km/h wjeżdżamy w lasy Puszczy Kurpiowskiej. Trochę zaczynam marudzić, bo nachodzi mnie senność. Koledzy patrzą na mnie z nieukrywaną wyższością, więc aby nie wyjść na mięczaka ciągnę się za nimi.
Późna kolacja
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Chorzelach. Powinien być na stacji paliw Huzar, ale stacja zamknięta na głucho. Zgodnie ze starą zasadą: "nie było kaszanki, to wziąłem banany", podjechaliśmy na miejscowy Orlen. Darek wykonał jeszcze tylko "telefon do przyjaciela" tzn. do Pani Danuty Randonneursowej (voto Bolek) jako organizatora i uzyskał akceptację dla poświadczenia pobytu przez stację Orlen. Tu też zjedliśmy późną kolację. Trochę nam się przeciągnął pobyt, bo nocna obsługa klienta odbywała się przez pancerne okienko antynapadowe o wielkości kartki formatu A5. Przez tę dziurkę dawaliśmy swoje karty do podbicia, płaciliśmy i odbieraliśmy jadło (hot-dogi) i napoje (kawa, cola i woda). Miłą atmosferę kolacji spożytej pomiędzy śmietnikiem (nasi tu byli) a dystrybutorem bezołowiowej 95 przerwała uświadomiona konieczność dalszej jazdy. No to pojechaliśmy.
Za nami 400 km przed nami jeszcze połowa tego. W którymś momencie wyprzedziła nas znajoma sylwetka Huberta, nie nawiązawszy z nasza trójką kontaktu wzrokowo-dźwiękowego. No cóż, wszyscy byliśmy zmęczeni. Jeszcze przed kolejnym punktem w Łysych skomasowaliśmy się znowu do składu 4-osobowego, a Hubert przemówił.
Senność
Na punkt wjechaliśmy gdy już dobrze zaświtało. Standardowe postępowanie: karta, picie, małe zakupy zostało rozszerzone o opcję spanie (w wariancie drzemka). Hubert i Piotrek zalegli na fotelach, Darek pod ladą, a ja znalazłem na zewnątrz kusząco wyglądający trawnik ukryty przed widokiem spieszących do kościoła, wysokim murem składu węgla. Nie wiem czy drzemka trwała dłużej niż 5 minut. Nie wydaje mi się. Radosne i rześkie (?) pokrzykiwania współtowarzyszy zmusiły mnie do powrotu na siodełko i raźnym tempem ruszyliśmy dalej.
Śniadanko
Trasa w dużej części identyczna z brevetem 400 km. Ładne lasy, małe wioski i przysiółki i tak, aż do Ostrołęki. Przypomniałem sobie o McD na wjeździe do miasta postanowiłem więc zmontować koalicję na rzecz spożycia porządnego, obfitego w kalorie śniadania w tejże restauracji. Zacząłem od Darka, na co uzyskałem odpowiedź, że nie, że on to nie bardzo, że to niezdrowe, ale z tego co wie to Piotrek pewnie bardzo chętnie. Podjeżdżam do Piotra, ale u niego też nie znajduję zrozumienia. Odbiłem się też od Huberta i w ten sposób jako mniejszość pogrzebałem moje plany i pociągnąłem za młodszymi kolegami. Na głodzie dojechałem z kolegami do 9. punktu kontrolnego w Nowej Wsi. Odniosłem wrażenie, że panowie z obsługi stacji benzynowej/sklepu żelaznego ze złośliwą satysfakcją oznajmili nam, że jadłodajnia otwarta będzie dopiero od 8-ej rano, a było sporo przed ta godziną. Zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant, picie, lody i tak wyglądałoby nasze śniadanie, gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu. W tak zwanym międzyczasie dojechał kolejny brevetowiec odziany w elegancki kostium kolarski reprezentacji Polski. Jarek, bo to był ten zawodnik (na moment spotkaliśmy się z nim na wcześniejszym punkcie w Łysych) wykorzystał okazję, że wybiła właśnie ósma, zamówił w dopiero co otwartym barze jajecznicę. Na ten widok Piotrek odwołał start naszej grupki i zarządził drugie śniadanie. Mnie tam długo nie musiał przekonywać, podjąłem - akurat - to wyzwanie z entuzjazmem, Darek się przyłączył, ale dla Huberta było to już za wiele, dosiadł swojego rumaka i rączym kłusem popędził w stronę mety, do której nb. zostało coś ze 100 km.
Po nieplanowanym drugim śniadaniu (jajeczniczka, chlebuś, herbatka), spożytym natychmiast po pierwszym, posileni i ożywieni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jarek jeszcze został, a my we trzech popedałowaliśmy w stronę Makowa - na szczęście Mazowieckiego, a nie Podhalańskiego.
Do mety
Zrobiło się znowu ciepło, a niezadługo potem gorąco. Ruch drogowy uległ silnemu wzmożeniu, a my musieliśmy się jakoś w tym odnaleźć. W pewnym momencie Piotrowi nie przypadła do gustu moja i Darka technika pokonywania podjazdów (jak nam wytłumaczył to później na mecie) i wystrzelił mocno do przodu wg strategii "znikający punkt". Dogoniliśmy go przed samym Nasielskiem i praktycznie ostatnim punktem kontrolnym. Tam to już szybko, bo za 16 km pachniało metą.
Przejazd przez Nasielsk po wspomnieniach dawnych asfaltów i wydostaliśmy się na ostatnia prostą (lepsza nawierzchnia) do Pomiechówka. Nogi zaczęły żwawiej kręcić i dwadzieścia minut po dwunastej kończymy naszą wycieczkę. Jeszcze wygłupy, tzn. obowiązkowy rytuał z podnoszeniem rowerów (Ciekawe, czy dżokej podniósłby konia?). Ostatnie formalności i już koniec. Chłopaki jadą w sierpniu do Paryża, więc podziękowałem za wspólna jazdę, złożyłem życzenia sukcesów na PBP i do zobaczenia kiedyś tam w drodze.
***
Dystans wpisałem rzeczywiście przejechany, wg wskazań gps-a, natomiast czas - oficjalny (brutto) wg pomiaru Randonneurs Polska (Homologacja ACP 83804)
Mapka:
Zdjęcia:
Brevet 600. Jeszcze wszyscy razem © skaut
Brevet 600. Nad Zalewem Włocławskim © skaut
Brevet 600. Golub-Dobrzyń © skaut
Brevet 600. Ciepło! © skaut
Brevet 600. Impreza w Sierpcu © skaut
Brevet 600. Autoportret przed śniadaniem © skaut
Brevet 600. Darek z lewego półprofilu © skaut
Brevet 600. Piotrek a rebours © skaut

Brevet 400 km

Sobota, 16 maja 2015 · Komentarze(0)
Rozkręcam się. Po kwietniowym Brevecie 200 km postanowiłem wystartować na dystansie dwukrotnie dłuższym. Dystans pośredni, 300 km, rozgrywany nocą 25 kwietnia br. musiałem opuścić ze względu na wcześniejsze plany towarzysko-rodzinne.
Skojarzenia
Brevet na dystansie 400 km zorganizowany w sobotę, 16 maja 2014 r. przez Fundację Randonneurs Polska będzie mi się od tego dnia kojarzył z zapachami bzów i konwalii, a nade wszystko oszałamiającym, słodko miodowym zapachem kwitnącego rzepaku. Po części także z silnym, zachodnim i południowo zachodnim wiatrem, rześkim porankiem i nocnymi trelami słowików, które nie pozwalały zasnąć na samej końcówce za Nowym Dworem Mazowieckim.
Pasja
Do Pomiechówka dojechałem późnym, piątkowym wieczorem, aby zaoszczędzić sobie zarywania nocy i wstawania przed czwartą, aby zdążyć na start, który tym razem wyznaczono na 6:00 rano. Mimo wszystko, to nie jest zupełnie normalne, aby po całym tygodniu pracy, pakować rower do samochodu, jechać w noc po to tylko, aby o świcie następnego dnia stanąć na starcie 400 kilometrowego przejazdu rowerem przez mazowieckie pipidówki. Uspokoił mnie nieco widok "krótkiej" toyoty auris, którą nocą wyprzedziłem w tunelu Wisłostrady, a która wypełniona chłopami na schwał, wiozła dumnie na dachu trzy kajaki (sic!). Ci to dopiero mają pasję!
Komnata krasnoludków
Pod halę sportową, będącą bazą brevetu dotarłem po 11-ej w nocy. Przywitała mnie Pani Danuta, oficjalnie jedna ze współorganizatorów, prywatnie żona Piotra Bolka, czyli prezesa Fundacji Randonneurs. Pokazała nam miejsce do spania w sali do fitnessu i życzyła dobrej nocy. Piszę nam, bo równocześnie ze mną przyjechał Siergiej z Odessy, którego wcześniej nie znałem i który, jak na słowiańską duszę przystało od razu ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Ja wyciągnąłem z bagażnika śpiwór i karimatkę, Siergiej - dużą kołdrę z ogromną poduchą i poszliśmy spać. Wielkość sali, lustra na ścianach i cichutko śpiący na składanych łóżkach randonnerzy, nie wiedzieć czemu przywodziły na myśl bajki o krasnoludkach. Wyspałem się lepiej, niż kiedykolwiek przed startem i w bardziej kameralnych warunkach. Dziwne.
Zimny start
Pobudka (w trybie indywidualnym) o 5 rano. Zwykła krzątanina. Prysznic, lajkrowy strój, podpisywanie listy startowej, pobranie karty brevetowej i modułu gps do śledzenia zawodników na trasie. Fajny ten moduł - taki malutki jak pudełko od zapałek. Nie zjadłem wszystkiego, co przygotowałem sobie na śniadanie, nie dopiłem kawy, a już trzeba było stawać na starcie. Piotr przez megafon zrobił odliczanie i pojechaliśmy. Tradycyjnie już przez most na Wkrze, przez Pomiechowo, wzdłuż torów, aż do ronda przy wjeździe do Twierdzy Modlin. Już tam najszybsi wystrzelili mocno do przodu, a ja kręcąc "po swojemu" jechałem akceptowalnym dla mnie tempem. Na starcie było paskudnie zimno. Krążyły nawet opowieści o szronie na samochodach. Nie wiem, nie widziałem, ale słoneczko na bezchmurnym niebie dość skutecznie podnosiło temperaturę powietrza. Jechałem znowu z Bożeną (który to już raz?) i teraz nawet bez specjalnego umawiania się, jakoś tak rozumieliśmy, że przejedziemy te 400 km do końca razem. Trasa pokrywała się początkowo z brevetem na 200 km z kwietnia, więc problemów nawigacyjnych na razie nie było. Zwróciłem tylko uwagę na banner zakładu pogrzebowego (chyba) wiszący na murze cmentarza w Zakroczymiu: "Cicho, dyskretnie, kameralnie". W zasadzie racja. Na "prostej" do Jońca dogania nas grupka spóźnialskich, którzy ruszyli później niż o 6-ej rano. Jeden z nich prosi mnie o wodę, której nie zdążył zatankować przed startem.
Ciechanów (PK nr 2)
Godzina 8:35. Jak na moją dotychczasową, pożal się Boże, karierę - zawrotne tempo. 15 min. po otwarciu punktu. Gdzieś tam po drodze dołączyliśmy do kilkuosobowej (chyba 4 ich było) grupki kolarzy. Przez płaską jak stół równinę dociągnęliśmy do punktu kontrolnego na Orlenie przy wjeździe do Ciechanowa. Po drodze wyprzedzał nas samochód organizatorów, kręcących kamerką nasze zmagania z wiatrem i dystansem. W Ciechanowie błyskawiczne potwierdzenie kart brevetowych i śmigamy dalej. Trochę nas wstrzymuje sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach, ale to nie jest duże miasto i po kilkunastu minutach znowu jesteśmy na wsi. Pachnie wsią, a więc nie tylko wspomnianymi na początki kwiatami, ale też nawozem, ziemią.
Chorzele (PK nr 3)
Godzina 10:37. Na kolejny punkt kontrolny na stacji Huzar w Chorzelach wjeżdżamy większą grupką. Jak na mnie niezłe tempo - przyjechaliśmy 27 min. po otwarciu punktu. Rutynowe postępowanie: potwierdzenie w karcie brevetowej, toaleta, uzupełnienie płynów. Na szczęście dojechał też samochód organizatorów, można się wspomóc wodą przez nich oferowaną - nie trzeba stać w kolejce i płacić. Wyciągam z podsiodłówki mocno zmaltretowaną drożdżówkę i motywowany przez koleżeństwo ruszam w dalszą drogę mniej więcej w tej samej grupie, co wcześniej. Ciągle jest zimno na tyle, aby pozostać w rękawkach i koszulce termicznej pod tą właściwą, kolarską. Za Chorzelami droga wbija się w ładną Puszczę Kurpiowską. Przejeżdżamy przez "stolicę" Kurpiów - Myszyniec, z wielkim kościołem w środku miejscowości, rozsiadłym niczym kwoka nad pisklętami. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do kolejnej, ważnej miejscowości kurpiowszczyzny, ale i dzisiejszego brevetu:
Łyse (PK nr 4)
Godzina 12:30. To tu, co roku odbywa się słynny konkurs "palem" wielkanocnych, jak go określił twórczo Pan Prezydent. Tak a propos w toczącej się kampanii wyborczej, jakby nie istniał - w mijanych miejscowościach wyłącznie plakaty i mniejsze lub większe bannery Andrzeja Dudy. Na stacji dłuuuga kolejka brevetowców, tracę też czas na zakupy uzupełniające - w efekcie zostajemy na punkcie z Bożeną prawie sami. Zabiera się z nami jeszcze jeden kolega i we trójkę pedałujemy, bocznymi drogami w kierunku Ostrołęki. Po drodze kątem oka rejestruję jeszcze słynny drewniany kościół w Łysych, zbudowany (podobno) bez użycia gwoździ przez Kurpiów w jedną noc. Na wyjeździe z miejscowości mijamy ultranowoczesne budynki i instalacje zakładów mięsnych JBB i ich personel spieszący na kolejną zmianę w jednakowych czerwono-czarnych polarach. W Dąbrówce za skrzyżowaniem ciekawy drewniany kościół, udający w swej formie barok. Trochę marudzę, nie tyle z powodu kryzysu ile zwykłego głodu. Zatrzymujemy się w jakiejś wioseczce pod sklepem. Szybkie zakupy: banany i cola i jedziemy dalej. Na szczęście zrobiło się cieplej. W Ostrołęce kusi McDonalds przy rondzie, ale moi współtowarzysze mocno (jak na mnie) napierają w kierunku kolejnego punktu kontrolnego. Czy to z głodu, czy to ze zmęczenia droga dłuży mi się niemiłosiernie. Słońce przygrzewa już na całego, ale ponieważ jedziemy na zachód - wiatr mamy od czoła, ew. lekko z lewej.
Nowa Wieś (PK nr 5)
Godzina 14:35. Punkt kontrolny ulokowano w jadłodajni będącej w jednym kompleksie ze stacją paliw i sklepem "żelaznym". Punkt tzw. "duży". Wolontariuszki w pomarańczowych koszulkach skanują kody z naszych kart, trzeba się podpisać na liście, można pobrać prowiant, a przede wszystkim dają obiad. Na stole błyskawicznie ląduje przed nami waza z zupą jarzynową, chwile później ogromne talerze z obiadem "tuskowym", tzn. kotletami mielonymi, ziemniaczkami i surówką. Można jeszcze "domówić" herbatę lub kawę. Trochę zabawiamy na tym punkcie, można by rzec, że piknikujemy. Dosiada się do nas Hubert, który dalej (prawie do końca) będzie nam towarzyszył. Chyba po godzinie ruszamy dalej. Jeszcze przybijamy piątkę z Darkiem, który spóźnił się na start i cały czas gonił resztę. Przyjechał na punkt w momencie, w którym właśnie wyjeżdżaliśmy. Przez ładne lasy, w których konwalie rosną na wyciągnięcie ręki jedziemy w piątkę w kierunku Przasnysza, tzn. Bożena, Hubert, ja i jeszcze dwóch randonnerów. Tempo jakby spokojniejsze. Na kolejny punkt docieramy już późnym popołudniem.
Przasnysz (PK nr 6)
Godzina 17:14. Na punkcie ulokowanym na Orlenie pobieramy pieczątki. Kupuje kolejną już, chyba trzecią colę. Absolutnie nie smakują mi dziś wszelkie izotoniki, batony itp. Trochę się rozsiadamy na krawężnikach. Bożena walczy z mocowaniem gps-a, aby nakarmić go nowymi bateriami. Po kilkunastominutowej pauzie ruszamy dalej. W miejscu rozebranego mostu pokonujemy rzeczkę Węgierkę po drewnianej kładce, a później przepychamy rowery kilkadziesiąt metrów po piachu. Właśnie w tym momencie pada mi zasilanie w gps. Zanim podpiąłem go do powerbanku, koleżeństwo zdążyło mi odjechać na dobre kilkaset metrów. Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Daje już o sobie znać zmęczenie, od Pułtuska jedziemy znaną już z Brevetu 200 km drogą na Nasielsk, która nie należy do urokliwych. W nadciągającym zmierzchu dojeżdżamy do ostatniego (formalnie przedostatniego) punktu kontrolnego w Nasielsku.
Nasielsk (PK nr 7)
Godzina 19:55. Stacja benzynowa "no name". Pieczątki, cieplejsza odzież, toaleta, kupuję tym razem sprite'a, Hubert pałaszuje paczkę żelków. Ruszamy jeszcze w pięcioro. Zaraz po starcie z punktu zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Dlaczego dopiero teraz? Walcząc z papierkiem od batona - nigdy się nie rozrywa tak, jakbym chciał - i przeżuwając muesli odstaję od reszty. W tym momencie Bożena z Hubertem dostali jakiegoś "szwungu" i zaczęli niebezpiecznie przyspieszać. Po przełknięciu ostatniego kęsa, nie chcąc pozostać wśród mazowieckich pół w kategorii "solo", zaczynam ich gonić. Dwaj pozostali koledzy jakby nie wykazywali chęci takiej wzmożonej aktywności o tej porze. Pokonując kilka "garbików" na które wspina się szosa doganiam po kilkunastu minutach uciekającą dwójkę. Jest już zupełnie ciemno. Drogami znanymi z wcześniejszej, krótszej edycji jedziemy przez Jachrankę, Chotomów do mety. W samym Chotomowie, chociaż na drodze pusto, nieliczni kierowcy, klaksonami usiłują zwrócić naszą uwagę na pobliską ścieżkę rowerową. Wreszcie wydostajemy się na drogę "630". To już ostatnia prosta. Znikomy ruch samochodów, szerokie pobocze. Hubert przyspiesza i po chwili czerwona lampka jego roweru znika w oddali. My z Bożeną żmudnie mielimy korbami do samego końca. Za Modlinem, usiłując uciec z brukowanej jezdni na wygodniejszą (w tym miejscu) ścieżkę zaliczam widowiskową glebę. Nie trafiłem w obniżenie krawężnika i lewym kolanem "zamortyzowałem" upadek reszty ciała z rowerem. Na szczęście bez poważniejszych skutków poza miejscowym otarciem.
Pomiechówek (PK nr 8 - meta)
Godzina 22:45. Dojeżdżamy do bazy brevetu. Zdajemy karty na ręce Piotra Bolka, który osobiście obsługuje metę. Na sali śpi kilku startujących. Pani Danuta częstuje ciepła strawą. Biorę długi, gorący prysznic i wracam na salę "dospać" do rana, aby na trzeźwo wrócić do domu. W nocy, wybudzam się czasami w momentach, gdy Piotr zapala światło i przyjmuje na mecie kolejnych zawodników. Wstaję przed szóstą. Krząta się już Siergiej, który wyspany (przyjechał na metę przed nami), zagaduje i częstuje kawą. Jeszcze jestem świadkiem wjazdu na metę Kazia i Łukasza, którzy w mokrych od rosy (deszczu?) kurtkach przybywają, gdy ja pakuje się z rowerem do samochodu.

Ze startu jestem bardzo zadowolony. Po trudnych ubiegłorocznych debiutach, jeździ mi się coraz lepiej. Formuła brevetowa, bez wyścigowej "napinki" dobrze mi robi na psychikę. Dodając do tego przyjazną atmosferę wśród startujących i wyśmienitą organizację - uważam, że spędziłem jeden z najciekawszych weekendów w tym roku. Dystans wpisałem zgodny z "rozpiską" na cue sheet, a czas wg "oficjalnego" pomiaru organizatorów, bo na ostatnim odcinku mój gps, zaczął nieco szwankować


Zdjęcia:
Myszyniec. Kościół
Myszyniec. Kościół © skaut
Brevet 400 km. Na trasie © skaut
Drewniane barocco (Brevet 400 km) © skaut
Brevet 400 km. Elementy cyclocrossu © skaut
Brevet 400 km. Moja karta © skaut


Brevet 200 km (Pomiechówek)

Sobota, 11 kwietnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Brevety

Do startu w Pomiechówku podszedłem na zupełnym luzie. Nigdzie się nie musze kwalifikować, "chrzest bojowy" na długich dystansach przeszedłem w ubiegłym roku we Włocławku i na BBT - więc co to dla mnie 200 km? Taka dłuższa, wiosenna wycieczka, zwłaszcza, że prognoza pogody była nadzwyczaj obiecująca.
Pobudka o 5:00, małe śniadanie (owsianka, jajko, kawa). Jeszcze dwie kanapki na trasę, chwytam mały plecak z przygotowanym wcześniej ubraniem rowerowym, w drugą rękę rower i zbiegam do samochodu. Trochę mało czasu, pomimo że Pomiechówek jest "za miedzą", to gps podpowiada, że jazda autem zajmie ok 1,5 h. Na szczęście ruch na drogach w sobotni poranek jest znikomy i kilkanaście minut po 7-ej melduję się w bazie brevetu ulokowanej w nowej, schludnej hali sportowej. Wrażenie robią równiutko poukładane kartony z kanapkami, bananami i izotonikami. Wokół tego krzątają się wolontariusze w fajnych pomarańczowych koszulkach. Całość organizuje Fundacja Randonneurs Polska i jak dla mnie laika i w zasadzie debiutanta w tej branży, pogłoski o jej śmierci są stanowczo przesadzone. Wszędzie panuje ład i porządek. Jest kilka stanowisk dla rejestracji zawodników. Ponieważ opłatę startową wniosłem wcześniej, zostaję przekierowany do "stanowiska szybkiej obsługi". Podpisuję stosowne oświadczenie, dostaję: rozpiskę trasy, zwaną w tutejszym żargonie "cue sheet" i  kartę brevetową dla dokonywania potwierdzeń na trasie. Jeszcze deklaruję, że nie pobieram jedzenia na starcie, ale proszę o jego przewiezienie na punkt kontrolny w połowie dystansu.
Zostaję przydzielony do drugiej grupy startowej, ale o to zadbała moja koleżanka z ubiegłorocznych startów w WTR i BBT - Bożena z Bytomia. Zawsze to milej jechać z kimś znajomym. Bożena ma ambitny plan wystartowania w tegorocznym maratonie Paryż - Brest - Paryż, więc dla niej dzisiejszy start to początek kwalifikacji. Przy okazji życzeń wielkanocnych, zgadało się nam (sms'owo), na wspólną jazdę w tym Pomiechówku.
Przebieram się w strój kolarski. Pomimo ostrego słońca temperatura powietrza oscyluje ok 6 stopni, tak więc odziewam się jeszcze w wiatrówkę i nogawki, a pomiędzy łysinę, a kask zakładam czapeczkę.
Kilka minut przed ósmą krótko zagaja Piotr Bolek, czyli prezes wymienionej Fundacji. Żadnego tam ględzenia, tylko kilka zgrabnych zdań, podstawowe informacje organizacyjne, podziękowania dla wójta Pomiechówka, sponsorów i partnerów imprezy i już ustawiamy się na starcie. Muszę jeszcze dodać, że Piotra poznałem w ubiegłym roku w Rzeszowie na dramatycznej dla nas obu końcówce BBTouru. Jakoś mnie wówczas uspokoiła ta jego misiowatość, a że przy okazji zostałem przedstawiony jego małżonce i poznałem przemiłą córkę - to w tym roku dało mi dodatkowy asumpt do zapisania się na brevet, który oni współorganizują.
Przy asyście Policji, która na moment wstrzymała ruch ruszyliśmy ze startu. Moja grupa jakoś szybko połączyła się z wcześniejszą, choć podejrzewam, że ci najszybsi pomknęli zaraz ostro do przodu. Przejazd wąską uliczką przez willową dzielnicę Pomiechówka, trochę bruku z porządnej, sanacyjnej kostki bazaltowej w okolicach Twierdzy Modlin i za Twierdzą wjeżdżamy na lokalną drogę do Zakroczymia.
Peleton porozrywał się na grupy i grupki, według kryterium, jak przypuszczam, towarzysko-szybkościowego. Ja jadę razem z Bożeną, trochę gadamy, wiaterek nas popycha i prędkość nie schodzi poniżej 30 km/h. Za Zakroczymiem czuję, że za naszą dwójką jeszcze ktoś jedzie. Odwracam się i widzę młodzieńca na białym trekkingu z sakwami. Początkowo sądziłem, że to jakiś sakwiarz robi sobie z nas jaja, wybrał się na przejażdżkę po Mazowszu i się podczepił. Co się okazuje, Łukasz, który za nami jedzie to jak najbardziej regularny uczestnik "naszego" brevetu. Wyjaśnia, że nie ma szosówki, więc wystartował na rowerze jaki aktualnie posiada. Zuch chłopak!
Mazowieckie krajobrazy. Brevet 200 km (2015) © skaut

Gdzieś tak przed pierwszym punktem kontrolnym wyprzedza naszą teraz trójkę większe gruppetto  liczące tak na oko kilkunastu uczestników. Podczepiamy się do nich, ale za moment cała frajda na nic, bo chłopaki zatrzymują się na siku-stopa. Z jednym prawie się zderzyłem, bo zjeżdżał na pobocze jakby TIR-a parkował. Najpierw odbił w lewo do osi jezdni, a zaraz potem zjechał na prawo. Wydarłem się jak tylko mogłem najgłośniej i jakoś gościa wyminąłem.
Jedziemy we trójkę dalej bez zatrzymywania się. Płasko jak na patelni. Zieleń jeszcze nie rozwinięta wiosennie, ale słoneczko przygrzewa coraz mocniej. Jest mi coraz cieplej, co poznaję po parujących okularach. Cały czas coś jem i cały czas jestem głodny. Zanim dojechaliśmy do punktu kontrolnego na 45 kilometrze zdążyłem zjeść dwie kanapki, jednego banana i jakiegoś batona.
Punkt kontrolny zlokalizowano na stacji Orlenu. Pani z wprawą pocztowca stempluje nam żółte papiery, jak żartobliwie nazwał karty brevetowe jeden z uczestników. Chwilę czekamy na Łukasza, który przebiera się "na krótko" i ruszamy dalej. Ja zostałem jeszcze w wiatrówce i nogawkach i nie było to pozbawione sensu, bo zmieniliśmy kierunek jazdy i południowo-zachodni wiatr zaczął nas teraz owiewać z boku i od przodu. Staramy się z Bożeną utrzymać dotychczasowe tempo, ale idzie nam to z większym wysiłkiem. W pewnym momencie jadący ciągle za nami Łukasz nie wytrzymuje i z wyrzutem wychrypuje: "Czy wy zawsze tak zapier...acie?!" Odpowiadam jakimś żarcikiem, że ja to w ogóle bardzo wolno jeżdżę, ale ta tu pani to urodzona sprinterka i trzeba się do niej dostosować.
Drugi, a licząc ze startem - formalnie trzeci punkt kontrolny był na 93 kilometrze w Gołyminie. Po drodze wyprzedzamy pojedynczych kolarzy, kątem oka rejestruję jeszcze ciekawy gotycki kościół i wjeżdżamy na parking przy stacji benzynowej. Tym razem karty podbija nam obsługa brevetu, a na parkingu atmosfera pikniku. Można się częstować kanapkami, bananami oraz izotonikami - do wyboru do koloru. Decyduję się na niebieski, w końcu chemicznie to taki sam jak inne, ale będzie mi pasował do koszulki BBTouru, w którą się przebieram.
Debiut w koszulce BBT © skaut

W międzyczasie docierają kolejni kolarze, w tym także Łukasz, który gdzieś tam po drodze odstał. Ruszamy z Bożeną w dalszą drogę, a za nami kilkunastu innych uczestników. Jedziemy dwójkami w kierunku Płońska. Jazda w ogonie peletonu ma swoje niezaprzeczalne zalety, można np. zjeść kanapkę, jabłko - co też i robię. Niestety grupetto znowu staje na "przerwę techniczną". Tak sobie myślę, że widoczny w ostatnich latach w Polsce boom na kolarstwo zaowocuje za parę lat boomem na urologię.
Mniej więcej 10 km od punktu kontrolnego nadjeżdża z przeciwka kilku kolarzy. Pozdrawiamy ich, a okazuje się, że to uczestnicy naszego brevetu, którzy pominęli punkt kontrolny i wracają po pieczątki. No to mają co najmniej 20 km dodatkowo.
Zostaje nas na szosie czwórka: Bożena, Darek z Warszawy, Colesiu no i ja. Colesiu to taki elegancki galicyjski kolarz na eleganckim rowerze, którego mam we wdzięcznej pamięci także z BBTouru, gdyż był w obsłudze ostatniego punktu w Ustrzykach Dolnych i się na mnie marudera naczekał prawie do białego rana. Tutaj, jadąc na przedzie naszej grupki, zgodnie z kolarską etykietą uprzedza o dziurach w jezdni. Niestety droga jest w takim stanie, że musiałby te kółeczka robić obiema rękami naraz i jechać do Pułtuska bez trzymanki. Nie wiem czy z tego powodu, czy innego zostaje w pewnym momencie za nami. Później na mecie wspominał, że jechał jeszcze z kontakcie wzrokowym z naszą trójką przez dłuższy czas.
Wjeżdżamy do Pułtuska od tej jego brzydszej, zachodniej strony. Po lewej straszą odrapane i pobazgrane "koszarowce" pewnie jeszcze carskiej proweniencji. Ich widok i widok ich lokatorów przywodzą na myśl powieści E. Zoli, czy innego Dickensa. Opłotkami Pułtuska, pomiędzy blokowiskami wyjeżdżamy na drogę do Nasielska. Asfalt lepszy, a nawet bardzo dobry, ale wiatr taki bardziej przeciwny niż dotychczas. Ruch znikomy, tylko kilku motocyklistów wyprzedza nas z rykiem silników. Jeden to nawet jakieś gesty nam pokazywał, ale do dzisiaj nie wiem, czy nas pozdrawiał, czy się z nas naigrywał.
Kolejny, ostatni punkt kontrolny jest na stacji benzynowej na obrzeżach Nasielska. Spotykamy tu jeszcze dwóch kolarzy, w tym jednego na rowerze poziomym. Presja Bożeny i Darka na dalszą jazdę jest spora, więc po krótkiej chwili ruszamy dalej. Tak się zapatrujemy na lądujących spadochroniarzy na lotnisku miejscowego aeroklubu, że na moment gubimy właściwą drogę na rozjeździe DW 622 i DW 632. Darek koryguje naszą marszrutę dzięki gps-owi i kontynuujemy jazdę we trójkę, a po kilku kilometrach we czwórkę, bo doganiamy jeszcze jednego kolarza, a może to on nas dogania. Wreszcie zaczynają się jakieś lasy.
Brevet 200 km (2015). Na trasie © skaut

Dają choć trochę cienia i przede wszystkim osłaniają nieco od wiatru. W Dębem przejeżdżamy na drugi brzeg Narwi, a następnie przez Chotomów do Jabłonny, gdzie wyjeżdżamy na DW 630.
Dębe. Zapora wodna na Narwi © skaut

Dalej to już jak z bicza strzelił. Wygodna droga z szerokim poboczem, tylko niestety pod wiatr. Trochę cierpię, bo zjadłem już wszystko co miałem i w bidonach zaczyna pokazywać się dno. Na szczęście to tylko ok 20 km do mety, a tyle to ja robię codziennie do pracy i wcale nie jem na takim dystansie. W Nowym Dworze czwarty kolega zostaje na stacji BP, a my we trójkę dojeżdżamy do Modlina.
Narew w Modlinie © skaut

Jeszcze tylko zjazd po kostce, przejazd koło ładnego dworca w stylu dworkowym.
Modlin. Zjazd brukowany kostką © skaut
Modlin. Dworzec kolejowy © skaut

Dalej to już relaksowa jazda osiedlowymi uliczkami, przejazd kolejowy i już widać "centrum" gminy z charakterystyczną figurą i dalej już szkoła i meta brevetu.
Pomiechówek © skaut


Podpisujemy i oddajemy karty przejazdu. Zapisano nam czas 08 h i 08 min. Jak na mnie to całkiem nieźle, zważywszy że czas przejazdu netto wyszedł mi 7:36:51.
Okazuje się, że sporo zawodników jest jeszcze na trasie. Mam czas, aby skorzystać z gorącego prysznica, przebrać się w "cywilne" ubranie, załadować rower do samochodu. Jeszcze chwila pogawędki z organizatorami i idziemy z Bożeną i Darkiem na kawę i ciastko do "Magnolii".
Jak dla mnie bardzo miła sobota. Tak mi się spodobało, że nabrałem ochoty na kolejny brevet. Niestety kolejne na dystansach 300 km i 400 km nie pasują mi kalendarzowo, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko 600 km na początku czerwca.

Gwoli porządku dodam, że zjadłem 3 kanapki, 3 banany, jedno jabłko, dwa batony i jeden żel energetyczny. Wypiłem 2,5 l wody i 1,5 l
izotoniku.
Zaliczyłem 15 nowych gmin Mazowsza na północ od linii Wisły.