Wycieczka po tygodniu od wypadku. Nie jeździ mi się jeszcze najlepiej. Głowa boli przy większym wysiłku. Chciałem jednak poznać po części trasę maratonu. Może nie tyle poznać, bo w tych lasach byłem nie raz, co zobaczyć jak wyglądają te drogi i ścieżki w zimowej szacie. Wyglądają ładnie. Rachityczne brzózki przypominają Białoruś lub północną Rosję. Temperatura tego popołudnia także ... .
Wraz z zapadaniem zmierzchu robi się coraz zimniej. W okolicach Dąbrówki wyjeżdżam więc z lasu i już bitymi drogami jadę do domu. Jeszcze jedno spostrzeżenie z wycieczki: Teraz zimą, gdy zieleni jeszcze nie ma - dobrze widać otwocki kirkut, który wiosną znowu zarośnie, tak jak zarasta pamięć o tych, którzy na nim leżą:
Druga w tym roku impreza z pomiarem czasu, czyli inaczej pisząc: wyścig. "Zimowa Mazovia" tym razem w Jeruzalu, choć w nazwie umieszczono Mrozy. Pewnie dlatego, że to siedziba gminy. Jeruzal, dawniej Jeruzalem (!) miasteczko, obecnie wieś kojarzona jako "Wilkowyje", czyli sceneria serialu "Ranczo".
Do bazy maratonu docieram mniej więcej na godzinę przed startem. Niestety nie ma miejsc do parkowania pod szkoła, gdzie mieści się baza, ani nawet w centrum miejscowości. Steward kieruje mnie na łączkę położoną poza linią zabudowy. Jest zimno. Wieje mocniej niż w moim Józefowie i odczuwalna temperatura w związku z tym niższa. Czasu mam akurat tyle, aby zdjąć rower z dachu, podjechać do bazy, przebrać się w strój kolarski, wrócić do samochodu, wrzucić torbę i powrócić na start. Start jest sektorowy. Po wolnym przejeździe sprzed dwóch tygodni, "spadłem" z sektora 6 do 7, aczkolwiek nie ma to większego znaczenia, bo i tak startujemy razem, po dwa sektory. Najpierw długi, prawie kilometrowy odcinek po zaśnieżonej i oblodzonej drodze bitej, a potem już wjazd do lasu. Trasa maratonu bardzo ładna. Autor trasy nie wysilał się na sztuczne utrudnienia, wyszukiwanie ścieżynek wydeptanych przez zajączki, tylko pociągnął ją szerokimi leśnymi drogami. Plusem tego jest szybka i miarę równa jazda grupki z którą startowałem. Oczywiście jakieś ściganie odchodzi, aczkolwiek podejrzewam o nie zawodników przebijających się z dalszych sektorów. Mimo śniegu (!) i lodu (!) jazda w miarę bezpieczna. Niewygodę odczuwam tylko na wąskich albo głębokich, koleinach, w których nie bardzo mieszczą się trzycalowe opony mojego marina. Mniej więcej na 12 kilometrze, gdzieś tak w okolicy Rezerwatu Rogoźnica, zaliczam podpórkę, która wybija mnie z rytmu i sprawia, że "moja" grupa mi odjeżdża. Ale za niedługo jest wyjazd na długą, szeroką i prostą drogę, przy której - za laskiem ulokowano bufet. Biorę picie i batona. Chwilę potem stosunkowo uciążliwy odcinek - w odkrytym polu i po drodze wysypanej grubym gruzem. Można jednak przejechać. Po 20 km wjazd do osady Płomieniec, strażacy z OSP wskazują właściwy kierunek. Około kilometra po asfalcie i decyzja - jechać jedną, czy dwie pętle? Oczywiście - dwie! Ku memu zdziwieniu, większość zawodników, których widzę (jeszcze) skręca w lewo, czyli ku mecie. Ja w prawo i znowu to co zwykle: pusty las. Dopiero, gdzieś na 25 kilometrze w oddali widzę innego zawodnika przed sobą. Ma nade mną jakieś 500 m. przewagi, więc czasami mi znika z oczu na zakrętach i za drzewami. Nie naciskam, uznając, że jazda swoim tempem będzie najlepszą (hmm) strategią na ostatnie 10 km. Wszystko idzie dobrze. Znowu niewygodny odcinek obok bagnisk Rogoźnicy, bufet, picie, wiatr w oczy na odsłoniętym polu. Podłoże w zależności od tego, czy osłonięte lasem, czy wystawione na słońce - albo bardzo zmarznięte, albo już błotniste, zostawiające brud na kurtce, kasku, twarzy, wszystkim.
Tego, co się stało na 40 km nie pamiętam. Odtwarzam tylko moment, jak leżę na ziemi, obok rower, a pomiędzy nami licznik - wyrwany z pękniętej podstawki na kierownicy. Inne straty: zerwana trytytka mocująca numer startowy, trochę piecze obtarty policzek i mocno uwalana błotem kurtka. Zbieram się z ziemi, licznik wrzucam do kieszonki i jadę do mety. Asfalt, potem wąska ścieżka i już koniec. Czekam w kolejce na możliwość obmycia roweru, jadę po torbę i wracam do bazy. Prysznic, przebieranie się, jeszcze chwila na oklaski dla tryumfatorów. Odbieram przydziałową grochówkę, którą popycham kilkoma kromkami chleba. Zbieram się do domu, gdy po maratonie prawie nie ma już żadnego śladu.
Maraton ukończyłem z czasem 02:04:08, co dało mi 91 miejsce w open i 17 w swojej kategorii. Raczej na końcu stawki, ale to nie tak istotne. Po oględzinach w domu okazało się, że upadek nie był wcale banalny: wgnieciony kask i uraz głowy, wyłączający mnie z aktywności zawodowej na co najmniej tydzień. Diagnostyka TK na szczęście w porządku, tylko twarz jak po ciężkim pobiciu. Jak to mówią: sport to zdrowie ... ;-)
To już ostatni z odcinków, pokonywanej na raty Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej, zwanej też Warszawskim Szlakiem Okrężnym, a przez tych - co jadą ją "na raz" - Krwawą Pętlą. U mnie nie było na raz. Było co najmniej na cztery razy. Poranny transfer pociągami do Modlina z przesiadką na Warszawie Wschodniej. W SKM-ce do Warszawy dosiada się dwóch podpitych młodzieńców, żywo interesujących się moim rowerem. Skończyło się na wymianie poglądów na temat dopiero co rozpoczętych zimowych igrzysk olimpijskich. W Modlinie jestem o 7:05. Zdjęcie "kropki" oznaczającej początek czerwonego szlaku - obowiązkowe! Później szybka jazda przez most na Narwi i przed charakterystycznym mostem na Wiśle, przeskakuję przez barierkę i zbiegam (!) w dół na ścieżkę wiodącą koroną wału przeciwpowodziowego. Tak ten szlak poprowadzono, chociaż obok biegnie wygodna szosa. zerkam na nią tęsknie, bo "nawierzchnia" wału zryta niemożebnie przez krety, nornice jakieś i zbuchtowana przez dziki. Ależ mnie wytelepało. Z radością skręcam w ul. Modrzewiową w kierunku Bożej Woli. Kolejne 2 km po chodniku wzdłuż DW 630. Na szczęście następne 8 km już w lesie! W lesie zaś odkrycie - Folwark Trzciany. Obecnie tylko krzyż przydrożny, ława i stół oraz tablica informacyjna Lasów Państwowych. Wjazd do Chotomowa i przejazd uliczkami tej miejscowości. Nadkładam drogi gdyż oznakowanie szlaku zanika w okolicach stacji kolejowej. Prawdopodobnie wiódł on kiedyś przez nieistniejący już przejazd kolejowy, zlikwidowany w ramach przystosowania linii dla Pendolino. Lasy Chotomowskie. Piasek, pusto, ale już nie cicho. Od momentu wjazdu do lasu towarzyszy mi głośny świergot ptaków. Czyżby wiosna? Krótka w zamyśle przerwa na kanapkę i herbatę przedłuża się gdy stwierdzam brak powietrza w przednim kole. Pierwotny zamysł wymiany dętki zarzucam na myśl zdjęcia grubych rękawic, a zwłaszcza nadmuchania balona dętki do "plusowych" kół mojego Marina. Nie ma zmiany jest pompowanie. Zobaczymy na jak długo starczy?
Nieporęt. Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Powietrza starczyło akurat do Nieporętu, czyli na kolejne 12 km. Uzupełniam powietrze pod charakterystycznym kościołem (fundacji Wazów) i dojeżdżam do istnego curiosum konstrukcyjno - architektonicznego, czyli kładki przez Kanał Żerański. Wzorem innych wędrowców tym szlakiem, moich poprzedników, fotografuję to cudo. Kawałek szlaku za Kanałem poprowadzony jakby groblą. Łabędzie i dzikie kaczki w wielkiej liczbie. Po przekroczeniu DW 631 szlak zdecydowanie odbija na południe w okolicy Wólki Radzymińskiej. Wjeżdżam w Lasy Drewnickie. Jakoś niezauważenie przejeżdżam "starą" DK8 i, jak się okazuje, największe przeszkody czekają mnie u kresu wycieczki. Las na południe od Nadmy w stanie wielkiej dewastacji, zwłaszcza w pobliżu nowej obwodnicy Marek (S8). Okolice Horowego Bagna nad wyraz ciekawe. Dobrze, że trzyma mróz i jadąc po kolejnych zamarzniętych taflach wody liczę, że żaden lód się nie załamie. Jeszcze tylko przenoszenie roweru, a potem prowadzenie przez kompletnie nieprzejezdny fragment szlaku, który jakoś zanikł. Nowa ekspresówka coś tu namieszała, więc do Zielonki wjeżdżam w pierwszym możliwym miejscu, czyli na węźle drogowym DW 631 i S8. Niestety chwilę po zjeździe z ronda jakiś spec postawił zakaz jazdy rowerem, w miejscu z którego nawet nie ma jak uciec, aby ustrzec się zarzutu łamania zakazu. Z ulgą skręcam w ul. Długą i już ulicami Zielonki dojeżdżam na stację PKP. Na pociąg czekam nie dłużej niż 10 min. Po kolejnych kilkunastu minutach wysiadam na Warszawie Wileńskiej i mimo protestów ochroniarza przeprowadzam ubłocony rower przez Centrum Handlowe ("Panie, ja z pociągu wysiadłem którędy mam przejść?") i ul. Brzeską i Kijowską docieram do Warszawy Wschodniej. Niedługo potem wsiadam do SKM-ki i tuż po pierwszej jestem w domu. Z satysfakcją odnotowuję, że zamknąłem całą pętlę Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej. Potrzebowałem do tego czterech wycieczek - jednej całodniowej i trzech przedpołudniowych. Szlak bardzo ciekawy, rzeczywiście pokazując to co pod Warszawą najciekawsze. Są miejsca przeurocze np. wspomniane Lasy Chotomowskie, Puszcza Kampinoska czy też Lasy Chojnowskie, są i brzydkie - zwłaszcza za Brwinowem i niestety w pobliżu Zielonki. Szlak na tyle ciekawy, że z pewnością na niego nie raz wrócę. A może uda mi się przejechać go jako "Krwawą Pętlę"? Dystans wpisany z licznika (dodane kilometry asfaltem po Warszawie i Józefowie)
Nie jestem zadowolony z tego startu. Chociaż jeżdżę tylko rekreacyjnie - mogło być lepiej. Wyniki: 100. miejsce w "open" (na 108 finiszerów) i 22. (na 25) z mojej kategorii wiekowej wydają się poniżej moich możliwości. Pokazują też wysoki poziom na dystansie mega tzn. 40 km. Gdybym ograniczył się do jednego okrążenia trasy, Strava podpowiada mi, że czas przejazdu na dystansie Fit lokowałby mnie gdzieś w połowie stawki, czyli na siedemdziesiątym którymś miejscu na stu czterdziestu kilku uczestników. A tak cóż? Ariergarda.
Pecha, a raczej peszka miałem już od wyjazdu z domu. Mimo niewielkiego mrozu popękały mi ostatnie trytytki, którymi dodatkowo przypinam rower na bagażniku dachowym. A to dlatego, że marin ma plusowe koła i standardowe paski wydają się niewystarczające. Na szczęście w niedzielę wystarczyły - rower dowiozłem w całości. Jeszcze po drodze okazało się, że zamarzł mi zamek do wlewu paliwa do samochodu. Już raz w takich okolicznościach ułamałem kluczyk, więc próbowałem się ratować odmrażaczem do zamków - niestety bezskutecznie. Pomogła stara prl-owska metoda rozgrzania kluczyka płomieniem zapalniczki. Tak, wiem - odpalanie zapalniczki przy dystrybutorze na stacji paliw, kwalifikuje się na Nagrodę Darwina, ale tym razem przeszła mi koło nosa ;-). W Chotomowie, w ładnej szkole ulokowano bazę maratonu. Po odstaniu w kolejce dostałem numer (66), pamiątkową koszulkę i zniżkowy kupon na rower Northtec'a - patrona tej zimowej imprezy. Start opóźnił się o 10 min. z tej przyczyny, iż młodzież startująca na dystansie hobby nie zjechała jeszcze z trasy. Wcześniejsza rozgrzewka i późniejsze odstanie w sektorze prowokowały dreszcze. Chyba nie tylko u mnie, gdyż konferansjer (!) maratonu zarządził ogólne klaskanie, podskakiwanie i machanie rękami, któremu prawie wszyscy się poddali. Wyglądało to przezabawnie - prawie 250 osób skaczących i machających na komendę. Dodam tylko, że startowałem z 6 sektora. Wreszcie start - jak zwykle na pełnym gazie, aby zająć dobrą pozycję przed wjazdem na leśne single. Poszło jako tako, aczkolwiek okazało się, że na leśnych drogach czekają mocno zmrożone koleiny o sporej głębokości. Jazda takim "rowem" groziła wywrotką przy każdym wahnięciu, czy ewentualnym zaczepieniu pedałem o ściankę owego wąwozu. Trasa można by napisać "jak zwykle": lewo, prawo, lewo, lewo, prawo, górka, dołek, korzenie, ścięte za wysoko pniaki, podjazdy pod wydmy w sosnowym borze. Grupa mocno się rozciągnęła, ale starałem się trzymać osób które startowały z mojego sektora. Cześć wyprzedziłem, część wyprzedziła mnie. W efekcie jechałem gdzieś w środku kilkunastoosobowego "węża". Niestety na trasie pojawiły się problemy. W momentach przyspieszania lub przy szybkich zwrotach rower robił się jakby mułowaty. Tak jakby znienacka ktoś zaciskał hamulec. Sprawdziłem w czasie jazdy - hamulec w porządku. Reaguje na ruchy klamką prawidłowo. Ki czort? Te przyhamowania, którymi raczył mnie mój marin'ek spowodowały, że trzy razy zaliczyłem glebę. Po prostu nie spodziewając się, że rower się znarowi - nie byłem w stanie się zaasekurować, czy nawet wypiąć buta z pedała. Przy pierwszej wywrotce mój wąż odjechał. Przy drugiej wyprzedzili mnie młodzicy w koszulkach Legii Warszawa, a po trzeciej zostałem na trasie sam. To znaczy nie widziałem już nikogo przed sobą, ani za sobą. Było to tuż przed rozjazdem na metę dla "fit" i drugie kółko dla "mega" więc coś mi zaczęło podszeptywać, aby już kończyć. Ale z drugiej strony czy to wypada? Mnie powolnemu, bo powolnemu, ale jednak "ultrasowi" kończyć po 22 km? Przecież tyle to ja jadę (prawie) codziennie do pracy. W jedną stronę! Pojechałem na drugie kółeczko. Zapytałem tylko obsługę, czy mieszczę się w limicie, a widząc przyzwalające machnięcie pojechałem w prawo. I tak jak w ubiegłorocznych startach - nirwana! Cisza, spokój, cała droga dla mnie. Tylko ten rower niepokoi. Jechałem nad wyraz asekuracyjnie - żadnych gwałtownych przyspieszeń i takich też zwolnień. Równe tempo, spokojna jazda, a i tak po drodze wyprzedziłem (!) jeszcze trzech zawodników. Jeden wydał mi się podobny do Wojtka Łuszcza, ale przez długie spodnie, które miał założone nie mogłem zweryfikować, czy to właściciel "największej łydy". Później z listy z wynikami wyszło, że to jednak Wojtek. Sorry, Włóczykij, poprawię się przy kolejnym starcie i uprzejmie się przywitam. Bo będzie następny start - jest co poprawić!
Ps. W serwisie okazało się, że "zmieliłem" kulkę w łożysku tylnej piasty. Wyglądała jak rozgryziony, miniaturowy cukierek rafaello, oddzielnie orzeszek, oddzielnie kokosowa skorupka. Prawdopodobnie to było przyczyną nagłych spowolnień. Z drugie strony mam dowód, że jest moc! Ma się to kopyto :-P
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)