Święty Stanisław poprosił mnie o odwiedziny. Przez cały rok mnie wspierał. Dyskretnie, po cichu ale bardzo skutecznie. Tak jak on to potrafi. Tak jak w serii książek Elżbiety Cherezińskiej o Władysławie Łokietku. Tej z "Koroną ..." w tytułach. Tam też mowa o nim to znaczy o bp. Stanisławie od czasu do czasu, albo nawet rzadziej. A cały czas jest. Tak, jakby patronował temu wszystkiemu, co się dzieje z udziałem "małego Króla. Nie ma już Stanisław swojego orędownika w osobie JP II, który przecież wcześniej, jako metropolita krakowski był jego następcą. A gdzie można udać się do bp. Stanisława? Oczywiście do Krakowa. Ale to zbyt oczywiste. Wawel, Skałka. Setki turystów, ścisk i zero sacrum. Przypomniał mi się Piotrowin/Piotrawin. Piotrowin to nieboszczyk Piotr Strzemieńczyk, którego według podań miał wskrzesić Stanisław. I to wskrzesić nie w jakichś wzniosłych celach, ale na potrzeby procesu, w którym biskup był pozwanym. A sędzią był król Bolesław II. Chyba już wtedy i królowi i biskupowi "było nie po drodze". Biskup posądzony o zagarnięcie ziemi rycerskiej należącej wcześniej do owego Piotrowina nie miał na to dowodów. A wdowa wraz z sierotami nastawała na zwrot majątku. Król zdawał się być im przychylny. I w tym momencie bp Stanisław robi coś "fantastycznego" czyli wskrzesza Piotrowina. Ten świadczy na rzecz pozwanego biskupa. A skoro sam właściciel zeznał, że sprzedał ... . Proces wygrany. Tyle średniowieczne podanie. Jak tam było, trudno dzisiaj dociec, ale pozostały realne ślady tej historii w postaci wsi będącej wówczas przedmiotem sporu. We wsi noszącej nazwę Piotrawin jest średniowieczny kościół pod wezwaniem, a jakże św. Stanisława i gotycka kaplica, gdzie spoczywają szczątki Piotra Strzemieńczyka. Tam pojechałem. Nie pierwsza to wizyta w tym miejscu. Po raz pierwszy zawitałem tam pod wieczór, 26 lipca 2013 r. jadąc "Wiślaną Trasą Rowerową" z Baraniej Góry do Wisłoujścia. Wtedy, jak pamiętam, zmierzchało się, a mi spieszno było do Kazimierza Dolnego na nocleg. Dzisiaj jest inaczej. Wstaję skoro świt i przez Otwock, Karczew, Nadbrzeż i Glinę docieram do Góry Kalwarii. Dalej przez Warkę - ech te zakazy jazdy rowerem - Grabów nad Pilicą, Głowaczów i Pionki docieram do Zwolenia. Byłem już w nim w ramach "gminobrania" i dalsza część drogi w stronę Solca nad Wisłą będzie się częściowo pokrywała z ówczesną trasą. Tyle, że w odwrotnym kierunku. Jeżeli idzie o kierunek to jest on dzisiaj niekorzystny. To znaczy sam kierunek jazdy jest jaki jest. Natomiast wiatr jest południowy. Mocny i gorący. Jedzie się jakby w czeluść gorącej pieczary. Wytchnienie dają co jakiś czas lasy i cień drzew. No ale przecież to "pielgrzymka". Musi być wysiłek, musi być trudno i jest trudno. Od Solca na wschód. Przejeżdżam przez Wisłę po nowym (?) moście, a za mostem tylko kilometrów do Piotrowina. Zajeżdżam na niedzielną sumę. Kościół wewnątrz niewielki, porównując go ze współczesnymi obiektami sakralnymi. Dużo wiernych siedzi na ławkach wokół kościoła. Dołączam do nich i ja. Rower zostaje w cieniu pod drzewem. Jest chrzest. Chłopczyk otrzymuje imiona: Brajan Dawid. Hmmm. Po mszy, gdy wierni rozchodzą się szybciutko do domów zostaję na chwilę w kościele. Nie za długo, bo kościelny pobrzękuje kluczami. Jeszcze na chwilę do kaplicy-grobowca Piotrowina i powrót.
Drogę powrotną zaplanowałem do Puław, skąd zamierzałem wrócić pociągiem. Prawym brzegiem Wisły jedzie się jak na patelni. Same pola uprawne i sady, które obsadzone niskopiennymi drzewkami nie dają cienia. Trudno. Przejeżdżam przez Wilków, gminę boleśnie doświadczoną przez wiślaną powódź w 2010 r. Na domku klubowym miejscowej drużyny piłkarskiej zaznaczono poziom wody powodziowej. Niewiarygodne!
Jako miłośnik najniższych klas rozgrywkowych w futbolu uwieczniam siedzibę LKS Wilki Wilków i naturalną suszarnię, w której schną stroje klubowe. Znaczy się płot z siatki, na którym troskliwy kierownik drużyn rozwiesił koszulki i spodenki.
Jest nad wyraz gorąco. Czujnik w Garminie pokazuje 35,9 st. C. Zjeżdżam do Kazimierza Dolnego. Droga faktycznie prowadzi mocno w dół. Sam Kazimierz bardzo zatłoczony. W przydrożnej restauracji zamawiam obiad. Po obiedzie lawirując pomiędzy samochodami stojącymi w długaśnym korku wymykam się w kierunku Puław.
Niepokoi mnie to, że według internetowego rozkładu jazdy nie mam wcale dogodnego połączenia. W myślach biję się z konceptem, czy aby nie jechać wprost do Dęblina? Na razie trzeba jednak dojechać do Puław. Za Bochotnicą zjeżdżam z głównej drogi i jadę "drogą dla rowerów" poprowadzoną wzdłuż wiślanego wału. Nie na szosówkę to droga. Nie będę się wycofywał z powodu byle telepania. Na szczęście opony "28" dają radę trochę to zamortyzować. Wjeżdżam do Puław obok dawnej posiadłości Czartoryskich. Decyduję się jednak zakończyć podróż na dworcu w Puławach. Sporo trzeba odbić od drogi na Dęblin, słynnej "Nadwiślanki". Na dworcu kasy biletowe zamknięte. W internecie brak miejsc dla podróżnych z rowerem. Czekam. Wreszcie przyjeżdża pociąg z Lublina do Dęblina. Prawie pusty! Wsiadam, kupuje bilet u konduktora. "Internet - internetem, a życie - życiem", kwituje moje pretensje o dezinformację w systemie sprzedaży biletów. Przyjemnie klimatyzowanym składem docieram do Dęblina, a stamtąd do Józefowa. Wyjazd udany. Poza aspektem nazwijmy go "duchowym", prawie 100 km. pod wiatr potraktowałem jako trening - przetarcie się przed czekającym mnie Pierścieniem tysiąca Jezior. To już za dwa tygodnie!
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)