Na rozstaju koło Lipniaka zrobiliśmy sobie przerwę na
obiad, a potem jeszcze tylko długi przejazd przez miasto na dworzec. Powrót
koleją via Warszawa i późnym popołudniem zameldowaliśmy się w domu.
W połowie czerwca wybraliśmy
się z synem na wycieczkę do Małopolski. Z Warszawy niedaleko. Pociągiem do
Siedlec, tam przesiadka na pociąg do Terespola, wysiadamy w Łukowie i już. Ziemia
Łukowska wyodrębniła się bowiem z historycznie wcześniejszej Ziemi Lubelskiej,
a ta z historycznej Małopolski (Polonia
Minor). Jest więc najdalej na północ wysunięta częścią tej ostatniej, nie
ograniczonej do obecnych ram Województwa Małopolskiego w III RP. Nasza
wycieczka była krótka, ale treściwa. Przede wszystkim pierwsza dla mojego syna.
Taka prawdziwa, z nocowaniem pod namiotem i innymi atrakcjami biwakowymi. Po
sprawnym przerzucie kolejowym wyładowaliśmy się na dworcu w Łukowie. Spieszno nam
było do lasu, więc zwiedzanie miasta w upalne sobotnie popołudnie sobie
darowaliśmy. Niecierpliwość młodszej części naszej dwuosobowej ekipy
poskutkowała i tak nadłożeniem drogi, bo trafiliśmy nie w tę wyjazdówkę co
trzeba. Po korekcie kursu na właściwy przez Zimną Wodę opuściliśmy miasto. Las
powitał nas twardą szutrówką i cienistym chłodem. Stary to las,
pamiętający jeszcze powstańców styczniowych i ks. Brzóskę, który ma w nim
pomnik.
Mniej więcej w połowie dystansu, na rozstajach dróg zatrzymaliśmy się
na kanapkę i króciutki odpoczynek, a potem kilka kilometrów przetoczyliśmy się
asfaltem przez Gręzówkę. Za nią znowu do lasu. Drogi leśne i dukty mocno
pozarastane i trudno było trafić w tę właściwą, wiodącą do upatrzonego
wcześniej miejsca na biwak. Gdy już pokręciliśmy się nieco po lesie, pokonując niektóre
odcinki na azymut, młody zaproponował bardziej cywilizowaną drogę, tzn. abyśmy
przez pola dojechali do jakiegoś asfaltu i nim na biwak.
W Śmiarach Kolonii
dostaliśmy się na ubity trakt i w promieniach zachodzącego słońca dojechaliśmy
do Domanic. Leśne pole biwakowe znalazło się samo, bo jak przypuszczaliśmy musi
być położone gdzieś koło leśniczówki. Było – dokładnie na jej tyłach. Przez
nikogo nie niepokojeni i nie zaczepiani rozbiliśmy namiot, zrobiliśmy kolację,
a nawet umyliśmy się bieżącą wodą pod kranem wystającym z ziemi. Po
emocjonującym dla synka dniu nastał czas odpoczynku. Zdjęcia:
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)