Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony MTB

Dystans całkowity:261.00 km (w terenie 217.00 km; 83.14%)
Czas w ruchu:14:07
Średnia prędkość:18.49 km/h
Maksymalna prędkość:38.70 km/h
Suma podjazdów:1015 m
Maks. tętno maksymalne:190 (102 %)
Maks. tętno średnie:168 (90 %)
Suma kalorii:4897 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:43.50 km i 2h 21m
Więcej statystyk

Długosiodło - Northec MTB Zimą

Niedziela, 18 marca 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB
Jak zimno może być na maratonie rowerowym? Bardzo! Długosiodło pomimo połowy marca i kilku naprawdę ciepłych dni w tym miesiącu powitało mnie lodowatym smagnięciem w twarz, gdy tylko wysiadłem z samochodu. Skulony przeszedłem do bazy maratonu w pobliskiej szkole, aby się przebrać za kolarza. Tydzień wcześniej jeździłem na krótko i na lekko kolarzówką, a teraz musiałem przeprosić się z wełnianymi skarpetami, takimże buffem, trzema warstwami na tułowiu i grubymi rękawicami na niskie temperatury. I buty oczywiście - zimowe kloce. W imprezach C. Zamany bierze udział masa ludzi (i dobrze!), co przekłada się na dość długie oczekiwanie w sektorze na swój czas startu. zwłaszcza, gdy się jest bardziej "stonowanym" zawodnikiem jak ja. Podskakując w miejscu i zabijając dłonie w końcu się doczekałem. Trzy, dwa, jeden i poszło. Najpierw żwawo po asfaltach Długosiodła, potem wjazd na ceglankę-brukówkę. Zawodnicy trzymają się na gruntowym poboczu, ja przez chwilę, ale od czego Marin ma 3-calowe baloony? Wypadam na środek drogi i ku zazdrości licznych startujących sunę do przodu jak zetorem na mistrzostwach pgr-ów. Dzięki temu na "wlotówce" na leśną drogę nie jestem na końcu stawki moich sektorowiczów, ale gdzieś tak bliżej czuba. Później to już drogami ścieżkami Puszczy Białej. Są długie proste po leśnych, trawiastych drogach, są ścieżki i kręte singielki, jest też trochę szutru i piaszczystych dróg.
O dziwo przy wjeździe na drugą pętlę (dystans mega) nie mam jak poprzednio poczucia osamotnienienia. W zasięgu wzroku mam kilkaset metrów przed sobą, czuję też instynktownie, że za mną też ktoś jeszcze jedzie.
Korzystam z bufetu za pierwszym i drugim okrążeniem. Zależy mi głównie na piciu, które na bufecie jest ciepłe, w przeciwieństwie tego, co grzechocze lodem w moim bidonie. Końcówkę, tzn. ostatnie 10 km jadę z innymi zawodnikami. Najpierw wyprzedzają mnie dwa charty, później ja wyprzedzam ze dwie osoby. Na koniec zostaje nas troje. Jakaś dziewczyna, facet, którego dogoniliśmy na jakiejś porębie i ja. Dziewczyna jedzie świetnie technicznie. Fantastycznie pracuje ciałem, trzyma równą kadencję - niestety zdycha na podjazdach. U mnie akurat odwrotnie. Dziarski Marin łyka podjazdy jakby się urodził na Podhalu, natomiast dużo traci na technicznych odcinkach. W końcu to sztywniak, więc każdą nierówność czuje się w rękach i kolanach, którymi trzeba mocno pracować. 
Finisz z mojej strony już na pełnym gazie. Jeszcze tylko kościół, który trzeba objechać i już meta. Czas 2 h 14 sek. Dało mi to 81 (na 86) miejsce w open i 14 (na 15 :-( )miejsce w kategorii MM4.
Po wszystkim w sali gimnastycznej długosiodlańskiej szkoły odbyła się ceremonia zakończenia całego cyklu. Mnóstwo kategorii, więc mnóstwo dekoracji było. Doczekałem się i ja. Dostałem z rąk Cezarego Zamany medal ze śnieżynką. Stoję na zdjęciu poniżej czwarty od lewej za dziewczynkami w kurpiowskich strojach.

źródło:http://www.zima.zamanagroup.pl (aut: Zbyszek Kowalski)

Parę słów podsumowania. Świetna impreza! Cały cykl mam na myśli. Kto by pomyślał, że zimą kilkuset startujących będzie się ścigać w maratonach mtb? A jednak!
Ja swój udział potraktowałem ulgowo, jako swojego rodzaju "trening" przed letnimi ultra i urozmaicenie zimowych wycieczek na moim "grubciu". Opłaciło się też startować w pełnym cyklu po punkty uciułane na każdym ze startów dały mi w sumie 16 miejsce w mojej kategorii wiekowej (na 34 startujących). Które w open - nie wiem, bo coś namieszali w tych kategoriach od nowego, letniego sezonu.

Karczew (Northtec MTB Zimą)

Niedziela, 4 marca 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB
Trzeci, w tym roku, start w maratonie MTB. Ponieważ wykupiłem pakiet na cały cykl Northtec MTB Zimą, szkoda aby się zmarnowało. Zwłaszcza, że trzecie z kolei zawody są tuz za miedzą, czyli w sąsiednim Karczewie. Liczyłem, że będzie odrobinę cieplej i może nominalnie było, ale odczucie zimna podobne jak przy słupku rtęci o kilka stopni mniejszym. Na start docieram bez wsparcia samochodowego. Posiłkuję się tylko kolejką, która dowozi mnie dwie stacje dalej, czyli do Otwocka. W Otwocku prawie całe torowisko rozgrzebane w związku z modernizacją linii kolejowej Warszawa-Dorohusk. Z pociągu wyskakuje jeszcze jeden zawodnik, z którym zjeżdżam się na skrzyżowaniu przy szpitalu. Przybijamy żółwika i kolejne kilka km jedziemy razem, przy czym nasze oczekiwania chyba się rozminęły. Ja zamierzałem jechać od razu na start, on - chciał do bazy. Baza w szkole podstawowej, oddalona od startu ok. 1 km. Trafiam tam i ja, chociaż nie wiem po co? Niech będzie, że po to, aby się napić darmowej gorącej herbaty, chociaż mały bufet jest też na starcie. Pod wiatą turystyczną przy wejściu do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego serwują gorąca zupę (!), herbatę i bułki. Ponieważ jestem opity herbatą, częstuję się przed startem suchą bułeczką, którą powoli przeżuwam w oczekiwaniu na sygnał startera. Start sektorowy oczywiście. Ustawiam się w "swojej" siódemce, która tym razem połączona jest z sektorem 6. i 8. Jakoś szybko to zleciało, że wystartowaliśmy. Początek jak zwykle szybki. Szybszy nawet niż przed dwoma tygodniami. Długa, prosta droga ("Czerwona Droga") wydaje się mniej ośnieżona i oblodzona niż analogiczny odcinek w Jeruzalu.
Na zdjęciu poniżej nawet się załapałem w kadr (Nr 66)

Źródło: http://www.zima.zamanagroup.pl

W Karczewie trasę wytyczono prawie w całości po leśnych drogach. Ścieżek, "singielków" - jak mówią mtb-owcy prawie wcale. Tylko na drugiej pętli pojawiła się na moment wąska i kręta ścieżka.
Oczywiście jadę dystans "mega", przy czym druga pętla to określenie na wyrost. Organizatorzy z niewyjaśnionych przyczyn skrócili dystans z zapowiadanych czterdziestu kilku kilometrów do 36. Zakomunikowali to na starcie i już. Mankamentem - przynajmniej dla mnie - tych startów jest to, że nie wie się, czy zawodnicy obok jadą krótszy dystans, czy dłuższy i czy w związku z tym należy jechać takim samym tempem, czy "po swojemu". Prawda wychodzi na jaw dopiero na rozjeździe dystansów, gdy większość (wszyscy?) przede mną, obok mnie i za mną skręcają do mety, a już tradycyjnie zostaję sam w lesie. Oznacza to, że szybcy "megowcy" startują z pierwszych sektorów i nie mam szansy złapania z nimi kontaktu. Nie krzywduję sobie jednak. Jadę po lesie dla przyjemności. Cicho i spokojnie. Jadę trochę asekuracyjnie, mając z tyłu głowy pamięć o skutkach upadku sprzed dwóch tygodni. 
W pewnym momencie widzę przy trasie zawodnika pompującego koło. Na moje zapytanie odpowiada, że wszystko w porządku. Chyba rzeczywiście w porządku, bo na 4 km przed metą jeszcze mnie wyprzedził.
Trasa nad wyraz urozmaicona. zdarzyło się kilka dość stromych (!) podjazdów i tyleż samo zjazdów. Na jednym z podjazdów nb. obalam się na bok, gdy mieląc na najlżejszych przełożeniach tracę przyczepność na wyślizganej ścieżce. dłuższa trasa ma kilka bonusów, w tym przejazd przez kilka zamarzniętych strumieni i bagienek. 
Odcinek do mety ten sam, co początek trasy, tylko w przeciwnym kierunku. Czerwoną Drogą w kierunku Karczewa. Meta i wynik lokujący mnie w ogonie startujących. Miła jest za to świadomość, że kolejne systematyczne starty powodują, że w klasyfikacji generalnej cyklu pnę się powoli w górę,osiągając miejsce, którego nigdy nie osiągnąłem w pojedynczym wyścigu.
Zaraz za metą możliwość zjedzenia gorącego żurku i popicia go gorącą herbatą. Zakończenie wyścigu na trawniku przed szkołą. Spotykam Wojtka Łuszcza, znanego z maratonów ultra, który ma na swym koncie kilkaset maratonów mtb i w tej branży jest prawdziwym wygą. Gawędzimy chwilę, po czym rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Ja do siebie "na kołach", Wojtek chyba też - chociaż do Legionowa ma trochę dalej niż ja do Józefowa. Za dwa tygodnie ostatni wyścig z cyklu i dla mnie dłuższa przerwa w tej dyscyplinie. Zatęskniłem za szosą, ciepłem słońca i dłuższymi dystansami.

Jeruzal - Northtec MTB Zimą

Niedziela, 18 lutego 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB
Druga w tym roku impreza z pomiarem czasu, czyli inaczej pisząc: wyścig. "Zimowa Mazovia" tym razem w Jeruzalu, choć w nazwie umieszczono Mrozy. Pewnie dlatego, że to siedziba gminy. Jeruzal, dawniej Jeruzalem (!) miasteczko, obecnie wieś kojarzona jako "Wilkowyje", czyli sceneria serialu "Ranczo".
Do bazy maratonu docieram mniej więcej na godzinę przed startem. Niestety nie ma miejsc do parkowania pod szkoła, gdzie mieści się baza, ani nawet w centrum miejscowości. Steward kieruje mnie na łączkę położoną poza linią zabudowy. Jest zimno. Wieje mocniej niż w moim Józefowie i odczuwalna temperatura w związku z tym niższa. Czasu mam akurat tyle, aby zdjąć rower z dachu, podjechać do bazy, przebrać się w strój kolarski, wrócić do samochodu, wrzucić torbę i powrócić na start. Start jest sektorowy. Po wolnym przejeździe sprzed dwóch tygodni, "spadłem" z sektora 6 do 7, aczkolwiek nie ma to większego znaczenia, bo i tak startujemy razem, po dwa sektory. Najpierw długi, prawie kilometrowy odcinek po zaśnieżonej i oblodzonej drodze bitej, a potem już wjazd do lasu. Trasa maratonu bardzo ładna. Autor trasy nie wysilał się na sztuczne utrudnienia, wyszukiwanie ścieżynek wydeptanych przez zajączki, tylko pociągnął ją szerokimi leśnymi drogami. Plusem tego jest szybka i miarę równa jazda grupki z którą startowałem. Oczywiście jakieś ściganie odchodzi, aczkolwiek podejrzewam o nie zawodników przebijających się z dalszych sektorów. Mimo śniegu (!) i lodu (!) jazda w miarę bezpieczna. Niewygodę odczuwam tylko na wąskich albo głębokich, koleinach, w których nie bardzo mieszczą się trzycalowe opony mojego marina. Mniej więcej na 12 kilometrze, gdzieś tak w okolicy Rezerwatu Rogoźnica, zaliczam podpórkę, która wybija mnie z rytmu i sprawia, że "moja" grupa mi odjeżdża. Ale za niedługo jest wyjazd na długą, szeroką i prostą drogę, przy której - za laskiem ulokowano bufet. Biorę picie i batona. Chwilę potem stosunkowo uciążliwy odcinek - w odkrytym polu i po drodze wysypanej grubym gruzem. Można jednak przejechać. Po 20 km wjazd do osady Płomieniec, strażacy z OSP wskazują właściwy kierunek. Około kilometra po asfalcie i decyzja - jechać jedną, czy dwie pętle? Oczywiście - dwie! Ku memu zdziwieniu, większość zawodników, których widzę (jeszcze) skręca w lewo, czyli ku mecie. Ja w prawo i znowu to co zwykle: pusty las. Dopiero, gdzieś na 25 kilometrze w oddali widzę innego zawodnika przed sobą. Ma nade mną jakieś 500 m. przewagi, więc czasami mi znika z oczu na zakrętach i za drzewami. Nie naciskam, uznając, że jazda swoim tempem będzie najlepszą (hmm) strategią na ostatnie 10 km. Wszystko idzie dobrze. Znowu niewygodny odcinek obok bagnisk Rogoźnicy, bufet, picie, wiatr w oczy na odsłoniętym polu. Podłoże w zależności od tego, czy osłonięte lasem, czy wystawione na słońce - albo bardzo zmarznięte, albo już błotniste, zostawiające brud na kurtce, kasku, twarzy, wszystkim.
Jeruzal. Kościół pw. św. Wojciecha © skaut
Tego, co się stało na 40 km nie pamiętam. Odtwarzam tylko moment, jak leżę na ziemi, obok rower, a pomiędzy nami licznik - wyrwany z pękniętej podstawki na kierownicy. Inne straty: zerwana trytytka mocująca numer startowy, trochę piecze obtarty policzek i mocno uwalana błotem kurtka. Zbieram się z ziemi, licznik wrzucam do kieszonki i jadę do mety. Asfalt, potem wąska ścieżka i już koniec. Czekam w kolejce na możliwość obmycia roweru, jadę po torbę i wracam do bazy. Prysznic, przebieranie się, jeszcze chwila na oklaski dla tryumfatorów. Odbieram przydziałową grochówkę, którą popycham kilkoma kromkami chleba. Zbieram się do domu, gdy po maratonie prawie nie ma już żadnego śladu.

Po upadku. Pęknięta podstawa licznika © skaut
Maraton ukończyłem z czasem 02:04:08, co dało mi 91 miejsce w open i 17 w swojej kategorii. Raczej na końcu stawki, ale to nie tak istotne. Po oględzinach w domu okazało się, że upadek nie był wcale banalny: wgnieciony kask i uraz głowy, wyłączający mnie z aktywności zawodowej na co najmniej tydzień. Diagnostyka TK na szczęście w porządku, tylko twarz jak po ciężkim pobiciu. Jak to mówią: sport to zdrowie ... ;-)


Mapka:

Chotomów - Northtec MTB Zimą

Niedziela, 4 lutego 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB
Nie jestem zadowolony z tego startu. Chociaż jeżdżę tylko rekreacyjnie - mogło być lepiej. Wyniki: 100. miejsce w "open" (na 108 finiszerów) i 22. (na 25) z mojej kategorii wiekowej wydają się poniżej moich możliwości. Pokazują też wysoki poziom na dystansie mega tzn. 40 km. Gdybym ograniczył się do jednego okrążenia trasy, Strava podpowiada mi, że czas przejazdu na dystansie Fit lokowałby mnie gdzieś w połowie stawki, czyli na siedemdziesiątym którymś miejscu na stu czterdziestu kilku uczestników. A tak cóż? Ariergarda. 

Źródło: http://www.zima.zamanagroup.pl

Pecha, a raczej peszka miałem już od wyjazdu z domu. Mimo niewielkiego mrozu popękały mi ostatnie trytytki, którymi dodatkowo przypinam rower na bagażniku dachowym. A to dlatego, że marin ma plusowe koła i standardowe paski wydają się niewystarczające. Na szczęście w niedzielę wystarczyły - rower dowiozłem w całości. Jeszcze po drodze okazało się, że zamarzł mi zamek do wlewu paliwa do samochodu. Już raz w takich okolicznościach ułamałem kluczyk, więc próbowałem się ratować odmrażaczem do zamków - niestety bezskutecznie. Pomogła stara prl-owska metoda rozgrzania kluczyka płomieniem zapalniczki. Tak, wiem - odpalanie zapalniczki przy dystrybutorze na stacji paliw, kwalifikuje się na Nagrodę Darwina, ale tym razem przeszła mi koło nosa ;-).
W Chotomowie, w ładnej szkole ulokowano bazę maratonu. Po odstaniu w kolejce dostałem  numer (66), pamiątkową koszulkę i zniżkowy kupon na rower Northtec'a - patrona tej zimowej imprezy.
Start opóźnił się o 10 min. z tej przyczyny, iż młodzież startująca na dystansie hobby nie zjechała jeszcze z trasy. Wcześniejsza rozgrzewka i późniejsze odstanie w sektorze prowokowały dreszcze. Chyba nie tylko u mnie, gdyż konferansjer (!) maratonu zarządził ogólne klaskanie, podskakiwanie i machanie rękami, któremu prawie wszyscy się poddali. Wyglądało to przezabawnie - prawie 250 osób skaczących i machających na komendę. Dodam tylko, że startowałem z 6 sektora.
Wreszcie start - jak zwykle na pełnym gazie, aby zająć dobrą pozycję przed wjazdem na leśne single. Poszło jako tako, aczkolwiek okazało się, że na leśnych drogach czekają mocno zmrożone koleiny o sporej głębokości. Jazda takim "rowem" groziła wywrotką przy każdym wahnięciu, czy ewentualnym zaczepieniu pedałem o ściankę owego wąwozu. Trasa można by napisać "jak zwykle": lewo, prawo, lewo, lewo, prawo, górka, dołek, korzenie, ścięte za wysoko pniaki, podjazdy pod wydmy w sosnowym borze. Grupa mocno się rozciągnęła, ale starałem się trzymać osób które startowały z mojego sektora. Cześć wyprzedziłem, część wyprzedziła mnie. W efekcie jechałem gdzieś w środku kilkunastoosobowego "węża". Niestety na trasie pojawiły się problemy. W momentach przyspieszania lub przy szybkich zwrotach rower robił się jakby mułowaty. Tak jakby znienacka ktoś zaciskał hamulec. Sprawdziłem w czasie jazdy - hamulec w porządku. Reaguje na ruchy klamką prawidłowo. Ki czort? 
Te przyhamowania, którymi raczył mnie mój marin'ek spowodowały, że trzy razy zaliczyłem glebę. Po prostu nie spodziewając się, że rower się znarowi - nie byłem w stanie się zaasekurować, czy nawet wypiąć buta z pedała. Przy pierwszej wywrotce mój wąż odjechał. Przy drugiej wyprzedzili mnie młodzicy w koszulkach Legii Warszawa, a po trzeciej zostałem na trasie sam. To znaczy nie widziałem już nikogo przed sobą, ani za sobą. Było to tuż przed rozjazdem na metę dla "fit" i drugie kółko dla "mega" więc coś mi zaczęło podszeptywać, aby już kończyć. Ale z drugiej strony czy to wypada? Mnie powolnemu, bo powolnemu, ale jednak "ultrasowi" kończyć po 22 km? Przecież tyle to ja jadę (prawie) codziennie do pracy. W jedną stronę! 
Pojechałem na drugie kółeczko. Zapytałem tylko obsługę, czy mieszczę się w limicie, a widząc przyzwalające machnięcie pojechałem w prawo. I tak jak w ubiegłorocznych startach - nirwana! Cisza, spokój, cała droga dla mnie. Tylko ten rower niepokoi. Jechałem nad wyraz asekuracyjnie - żadnych gwałtownych przyspieszeń i takich też zwolnień. Równe tempo, spokojna jazda, a i tak po drodze wyprzedziłem (!) jeszcze trzech zawodników. Jeden wydał mi się podobny do Wojtka Łuszcza, ale przez długie spodnie, które miał założone nie mogłem zweryfikować, czy to właściciel "największej łydy". Później z listy z wynikami wyszło, że to jednak Wojtek. Sorry, Włóczykij, poprawię się przy kolejnym starcie i uprzejmie się przywitam. Bo będzie następny start - jest co poprawić!

Ps. W serwisie okazało się, że "zmieliłem" kulkę w łożysku tylnej piasty. Wyglądała jak rozgryziony, miniaturowy cukierek rafaello, oddzielnie orzeszek, oddzielnie kokosowa skorupka. Prawdopodobnie to było przyczyną nagłych spowolnień. Z drugie strony mam dowód, że jest moc! Ma się to kopyto :-P



Mława (Mazovia MTB)

Niedziela, 1 października 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Maratony MTB
Mój tegoroczny, a zarazem życiowy późny debiut w maratonach MTB tłumaczę tym, że nie było wpisowego dla mieszkańców Józefowa. Za to "zakończenie sezonu" 2017 wynikało z chęci zabicia chandry po nieudanym MPP. Do Mławy dojechałem samochodem - droga prosta jak drut, wystarczy cały czas jechać "siódemką". Przed samą Mławą włączyłem się w sznur samochodów z rowerami na dachach, ewentualnie na bagażnikach mocowanych na haku. Bez problemu dotarłem do małego lasku z reliktami jakiegoś lokalnego ośrodka wypoczynkowego. Mimo wczesnej pory - jakieś 3 h przed startem mało było miejsca do parkowania. Najpierw steward w odblaskowej kamizelce nakazał mi parkowanie wzdłuż asfaltowej drogi, ale chwile potem pilotował mnie na parking właściwy. Najpierw zmontowałem rower, który jechał w bagażniku z odkręconymi kołami i skręconą kierownicą, później odziałem się lajkrę, zrobiłem coś, co miało przypominać rozgrzewkę i byłem gotowy! Jeden ukończony maraton w cyklu, na samym początku sezonu sprawił, że z 11., ostatniego sektora awansowałem, aż o "trzy oczka" i teraz był to sektor 8. W sektorze jak to przed startem, najpierw nikogo nie znasz, a po chwili z połową jesteś na "ty". Dało się zauważyć, że 8. sektor to już zawodnicy bardziej "pro". Jeszcze nie tak, jak w pierwszym, ale już nie pospolite ruszenie jak w "jedenastce". Start poszedł jakoś sprawniej, niż w Józefowie. Może przez to, że mniej było startujących. W każdym bądź razie chwile po sygnale startera grzeję rowerem ile fabryka dała po asfaltowej drodze, którą przed kilkoma godzinami przyjechałem na zawody. Pamiętałem o tym, że to ważne, aby przed wjazdem na wąską leśną ścieżkę zając w miarę dobrą pozycję. Poszło jako tako, tzn. po wjeździe "w teren" nie miałem poczucia, aby ktoś przede mną mnie spowalniał, ani też abym ja komuś blokował drogę do sukcesu. Sama trasa wyglądała dokładnie tak, jak ja opisał Cezary Zamana w informacjach przedstartowych: 
Na początek asfaltowy podjazd, który wznosi się od parkingu przy drodze dojazdowej do kąpieliska. Na jego szczycie skręcamy w las, pokonując jeszcze jeden łagodny podjazd, a następnie wjeżdżamy na rundę Hobby, gdzie jest do pokonania 3 km wzniesienie.
Dalej peleton podąża po szybkich i szerokich odcinkach. Kierujemy się w stronę rezerwatu Dębowych Gór, gdzie czeka nas mocne wyzwanie – wjazd na Dębowa Górę. Po rychłym zjedzie powtórka i kolejna "dębowa", z której zjazd jest szybki i pagórkowaty.
Po dębowych złapiecie odrobinę wytchnienia przed najciekawszymi odcinkami. Będą to krótkie szerokie podjazdy oraz zjazdy, które doprowadza nas do Góry Zamany. To wyzwanie da Wam w kość, gdyż ostanie 100m osiągnie blisko 15% nachylenia! Po tym granicznym przeżyciu wracamy na dystans Hobby i kierujemy się w dół – 3 km do mety.
Dla dystansów Mega i Giga przygotowaliśmy wisienkę na torcie, dla której warto zachować zapas sił. A to dlatego, że do pokonania będzie jeszcze bonusowe 5 km trasy ze sztywnymi podjazdami i krętymi singlami. Ta próba da Wam mnóstwo frajdy oraz zweryfikuje Wasze trialowe umiejętności. Ten ostatni fragment na rundach Mega i Giga, to najlepsze odcinki przygotowane przez lokalnych zawodników, więc jeśli ktoś chce poczuć prawdziwe MTB, to obowiązkowo pokusić się musi o drugą rundę, a nawet i trzecią:)
Źródło: http://www.mazovia.zamanagroup.pl

Mazovia MTB - Mława. Przed startem © skaut
Jechało się bardzo dobrze. Pierwszy podjazd na Dębową Górę wkręciłem bez problemu, za to "Górę Zamany" wziąłem z buta. Na spokojnie pewnie dałbym radę. Marin ma takie przełożenia, że 15 % nachylenia nie robi na nim wrażenia. Niestety na podjeździe zrobił się zator, ścieżka była dość wąska, a podobni mi "napieracze" zaczęli przede mną zeskakiwać z rowerków, więc wybity z rytmu zrobiłem tak i ja. Pętlę na dystansie Mega jechało się dwa razy. Miałem chwilę zawahania na linii startu-mety czy kończyć to jako "fit", czy próbować drugie okrążenie. Spróbowałem - było warto. Przede wszystkim dlatego, że na drugim kółeczku jest mniej ludzi, więc robi się luźniej i można już naprawdę jechać swoim tempem. Po drugie - po porannym szronie dawno już nie było śladu, a temperatura powietrza wyraźnie się podniosła. W jesiennym słoneczku żal po prostu kończyć taką przejażdżkę. Zaraz po rozjeździe na dystans mega, jadący przede mną zawodnik zalicza efektowną glebę w głębokim piachu na krótkim podjeździe. Pytam czy wszystko w porządku? Macha tylko ręką że tak, że mam jechać dalej i gramoli się spod roweru leżącego na nim (!). 
Dalszą część trasy jadę praktycznie w samotności. Kilkunastu zawodników doganiam przed ponownym podjazdem na Górę Zamany. A końcówka - tak jak w opisie. Wąziutkie ścieżynki na brzegu jeziora, niektóre z takim bocznym nachyleniem, że zaprzestanie kręcenia pedałami groziło zsunięciem się do wody. Wreszcie ścieżki się kończą, jeszcze tylko szeroka szutrówka i drogą nad jeziorem docieram do mety. Wyniki: Open (MMO): 174/209, a w kategorii wiekowej (MM4): 29/34. Jak na absolutnego amatora i weekendowy styl jazdy może być. Chandra minęła. rowerowy humor na jesień i zimę poprawiony.
Mapka:

Mazovia Józefów

Niedziela, 2 kwietnia 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB




Źródło: http://www.mazoviamtb.pl

Ale mi się przytrafiło! Do ostatniej niedzieli (2 kwietnia 2017 r.) żyłem w przekonaniu, że maratony MTB są (już) nie dla mnie. Sporo o nich pisali, wszak przez całe lata 90-e i na początku XXI-wieku prasa rowerowa: „bB”, „MR” żyła kolarstwem „górskim” uprawianym w naszym nizinnym kraju. Setki stron relacji, analiz, statystyk, porad. Wszystko to jakby obok mnie. Głównie z powodu moich ciągotek turystycznych, już z tej racji, że w duchu sportowym w 2013 r. wybrałem rower szosowy. Nigdy jednak nie wiadomo, co przyniesie życie. Od zimy ubiegłego roku mam możliwość używania terenowego sztywniaka na plusowych kołach, służącego do krajoznawstwa w terenie niedostępnym dla trekkinga i kolarki. Dodając do tego okoliczność, że rozpoczęcie cyklu „Cisowanianka Mazovia MTB Maraton”, miało nastąpić w moim Józefowie oraz to, że jego mieszkańcy byli zwolnieni z wpisowego – zadziała swoista synergia i w piątek po południu grzecznie ustawiłem się w miasteczku zawodów w kolejce po numer startowy. Swoje odstałem, wpłaciłem „kaucję” za sam numer, który ma służyć do końca cyklu zawodów (fajny pomysł) i wróciłem do domu przyszykować rower. Samo szykowanie było krótkie i ograniczyło się do sprawdzenia ciśnienia w oponach, przykręcenia koszyków na bidony i wkręcenia pedałów z trekkinga – takich z jednostronnym zatrzaskiem. Jak się później, w trakcie zawodów, okazało i te bidony i te pedały to nie był najlepszy pomysł. Ale nie uprzedzajmy faktów … .
W sobotnie przedpołudnie ruszam na start. Wszystkie uliczki przylegające do hotelu Holiday Inn., gdzie zlokalizowano miasteczko zawodów zajęte przez parkujące samochody, z których wysypują się faceci i facetki w lajkrowych wdziankach. Ja na te zawody założyłem strój forumowy. A co mi tam, niech nas zobaczą ;-). Na tę imprezę można przyjechać też bez stroju kolarskiego i na miejscu kupić w sklepiku Mazovii. Ludzi na starcie i w okolicach – bimbalion [według danych organizatora w maratonie wystartowało 1274 zawodników]. Jako debiutantowi przypadł mi 11-y, ostatni sektor startowy. Staję w nim razem z podobnymi mi nowicjuszami i totalnymi amatorami. Niektórzy nawet na trekkingowych i miejskich rowerach – z koszyczkami na kierownicy, bagażnikami, błotnikami, uchwytami na foteliki dziecięce itp. Mój „grubcio” ze swoimi 3-calowymi oponami przez swój nietypowy wygląd wpasowuje się trendy tego sektora doskonale. Jest nawet przedmiotem podkpiwań dwóch kolesi – wyścigowych chartów z wcześniejszego sektora, szpanujących na karbonowych cacuszkach. Na odsiecz przyszedł mi ich trener mentor ojciec, uświadamiając chłopakom, że wbrew temu, czego ich uczą w szkołach, rozmiar jednak ma znaczenie. Jak się przekonają, na tutejszych piachach szerokie laczki tylko mogą pomóc. Wracając do sektora – sama procedura startowa bardzo rozciągnięta w czasie. Po wystartowaniu wcześniejszych trzeba się podciągnąć – przesunąć na linię startu. Towarzyszy więc temu stukot setek par butów podkutych w bloki spd. Wreszcie nadchodzi moment startu. Cel podstawowy – ukończyć na dystansie średnim (tzw. „Mega”). Reszta – to się zobaczy, dobrze by było nie być ostatnim. Co do taktyki: wiedziałem, że początek to długa prosta po asfalcie, więc trzeba wywalczyć zająć dobrą pozycję, aby nie być zablokowanym na wąskich singlach w lesie. Oczywiście wyprzedzać wolniejszych i nie przeszkadzać szybszym. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Na pierwszych asfaltowych kilometrach cisnę ile fabryka dała. O dziwo widzę na poboczu pierwszych wycofanych zawodników. To już? To tak można? Pewnie awaria. Po trzech kilometrach zaczął się las. Najpierw wygodna leśna droga, a później to już rozmaite leśne ścieżki w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. No właśnie ścieżki – czasami mam wrażenie, jakby trasę poprowadzono „na siłę” wąziutkimi ścieżynkami, gdy obok biegnie szeroka szutrówka. Ale jedzie się nieźle – przynajmniej pierwsze kilometry. Piachy nie są przeszkodą dla szerokich opon, rozpiętość przełożeń w Marinie tak fantastyczna, że nie mam problemu z pokonywaniem wzniesień, nawet tych górek i hopek, które wyrastają nagle przed nosem, na mocno interwałowej trasie. Muszę się tylko przyzwyczaić, że ten rower nie ma przedniej przerzutki i wszystko muszę załatwiać prawą manetką. Interwałowość trasy oraz krętość i wąskość ścieżynek przeszkadza mi tylko w normalnym korzystaniu z bidonów. O ileż lepszy byłby w tej sytuacji bukłak! Następnym razem, o ile będzie następny raz, muszę to skorygować. Podobnie z jedzeniem – trasa poprowadzona jak wariacki rolecaster nie pomaga w wyjęciu z kieszonki bułeczki i w delektowaniu się jedzeniem. Drugie – co jest zaskoczeniem (a jednak) to korki i zastoje na trasie. Częstokroć wynikają z nadmiaru ambicji startujących. Co zrobić jak koleś przed tobą nagle wymięka w środku podjazdu, albo co gorsza się na nim wywraca? A takie sytuacje są co i rusz. Mądrzejsi albo bardziej doświadczeni próbują robić takie podjazdy bokiem albo chcąc uniknąć kolizji zawczasu zsiadają i robią górkę „z buta”. Zawodnicy z czołowych sektorów chyba nie mają takich problemów, bo i technika lepsza i poziom sportowy o niebo wyższy. Całe szczęście, że im dalej, tym na trasie robi się coraz luźniej. Po dwunastu kilometrach pętla maratonu rozciągnięta południkowo „zawija” na południe, aby wyprowadzić zawodników na szeroką szutrówke-żużlówkę, gdzie zlokalizowano bufet. Zwykłe stoliki ze zgrzewkami wody mineralnej Cisowianka (sponsor tytularny cyklu), które wolontariusze albo pracownicy podają jadącym. Biorę buteleczkę, ale ponieważ bidony mam wciąż prawie pełne, całą jej zawartość wylewam na głowę, bo pod skorupą kasku zaczyna mi się gotować mózg z tego gorąca. Wreszcie nadchodzi 23 kilometr i ostatni moment na zastanowienie się – co dalej? Kończyć na dystansie FIT, czy jednak jechać Mega? Zapas sił mam, czuję się jeszcze nie wyjechany więc skręcam na drugą pętlę. I nagle zaskoczenie – ojej, jak tu pusto! Jak tu cicho! Nagle zgiełk, hałas i tłum startujących zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Aż się zastanowiłem, czy dobrze jadę. Ale taśmy przy trasie i strzałki na drzewach mówią, że tak. Po jakimś czasie dostrzegam innych zawodników, ale naprawdę jest ich niewielu. Wcale mi to nie przeszkadza. Druga pętla ma smaczek, bo jest dłuższa i przeciągnięta przez bagno w okolicach Zielonego Ługu. Ciekawy widok przedstawiają zawodnicy szukający optymalnej ścieżki przejazdu przez moczary i skaczący obok nich z kępki na kępkę z rowerami na ramieniu. Trasa zbliża się do okolic DK17 na co wskazują sterty śmieć leżących w lesie, huk silnika śmigłowca stającego na lotnisku w Góraszce. Co on tak hałasuje? Na pierwszej pętli też go słyszałem. Jeszcze w lesie wyprzedza mnie jakaś szybka grupka prosów, zapewne czołówka z dystansu giga. Dojeżdżam na bufet po raz drugi. Znowu biorę wodę, tym razem zażywam do środka. Wyjeżdżając ze strefy bufetu dostrzegam stojące pod stolikami metalowe pojemniki z polówkami bananów i jakimś ciastem. Dlaczego one takie schowane i podają „do ręki” tylko wodę? Gdybym wcześniej o tym wiedział pewnie bym wziął jakąś przekąskę. Ale teraz nie pora na to – trzeba cisnąć do mety. Pomysłowo rozwiązali „kolizję” z drogą wojewódzką 721 przeprowadzając trasę maratonu pod (!) mostem na rz. Mieni. Super pomysł. Dalej trasa pociągnięta brzegiem rz. Świder. Tereny nadrzeczne to i gleba inna, a co za tym twardsze – szybsze podłoże. Zawodników widzę już niewielu. Jeszcze jedno fajne rozwiązane to przejazd pod mostem na Świdrze po specjalnej kładce z desek. Jeszcze tylko trzeba okrążyć teren hotelu Holiday i już meta po długiej piaszczystej prostej. Piknięcie czujnika, który odnotował mojego czipa z numeru startowego, dostaję bon na posiłek i wpadam w ramiona najbliższych, którzy wybrali się na spacer aby dopingować mnie na trasie.
W miasteczku zawodów szum i hałas. Wszędzie pełno rowerów, zawodników leżących, chodzących, siedzących. Posiłek – przyznam szczerze – nie zachwyca: biały (niestety) ryż z musem jabłkowym na ciepło i polany jakąś białą słodkością. Dobre i to. Najem się w domu. Teraz tylko córka wyszukuje na tablicy wyników, że ukończyłem dystans Mega (56 km) z czasem 03:28:59, co daje mi miejsce 307/344 w klasyfikacji open na tym dystansie i 36/45 w mojej kategorii płciowo-wiekowej (MM4).
Podsumowując – nie było najgorzej. Całkiem nowe doświadczenie, choć nie da się ukryć – biegunowo odmienne od doświadczeń na szosie na dystansach ultra. Czy wystartuję jeszcze w zawodach MTB? Nie wiem, choć za start w tylko jednej edycji od razu skoczyłem w klasyfikacji sektorowej i dostałem bonus (awans) do 8 sektora. Szkoda tego marnować.
Mapka: