"Krótka" niedzielna wycieczka krajoznawcza mająca na celu poznanie okolic Siedlec, leżących na południe od tego miasta. Wyjazd wczesnym rankiem w niedzielę. Początek podobny do innych niedzielnych wycieczek po okolicy. Najpierw DW 720 do Wiązowny, dalej DK 17 do Kołbieli, a statąd DK 50 w kierunku Mińska Mazowieckiego. Za Kołbielą zjeżdżam na mało ruchliwą drogę w kierunku Siennicy. Przejeżdżałem ją już w tym roku dwukrotnie, więc wszystko wygląda znajomo. W Siennicy wjeżdżam na DW 802 i spokojnie pedałuję w kierunku Siedlec. Pogoda przyjemna. Ciepło, ale nie za gorąco. Gdzieniegdzie kwitną jeszcze rzepaki.
Jedzie mi się całkiem przyjemnie. Ruch, jak na niedzielę przystało znikomy. Zaliczam po kolei gminy: Latowicz, Wodynie, Skôrzec, Siedlce i miasto Siedlce. W samych Siedlcach remont na remoncie. Instynktownie nie daję wiary zakazowi wjazdu w ciągu DW 803 i jak się okazuje - słusznie. Most wprawdzie rozebrany, ale dla pieszych i rowerzystów w postawili wygodną kładkę.
Przez miasto dojeżdżam na dworzec - także remontowany. Intrygujący szyld baru dworcowego. Jest na tyle dużo czasu, że udaje się kupić bilety i colę na drogę.
Wygodnym pociągiem Kolei Mazowieckich dojeżdżam do Cisia, skąd na dwóch kółkach - do domu. W pociągu dosiadała się kolejni bierze. Niektórzy z niezłym sprzętem, ale mnie najbardziej zaintrygował starszy pan z rowerem z "demobilu" obutym w starodawne schwalbuchy - maratony.
Dwa dni po ukończeniu brevetu na dystansie 600 km trafiła się okazja, aby "dotknąć" kołem roweru kilka gmin na terenie województwa śląskiego. W odróżnieniu od wyjazdu w lutym do Pucka, tym razem bez problemu udało się kupić bilety na IC z Warszawy do Zawiercia i z powrotem. Zabieram więc w podróż Operatora obciążonego dwiema sakwami: jedna to torba z dokumentami niezbędnymi do załatwienia sprawy służbowej-jadę wszak w delegację, druga to mały Ortlieb z niezbędnymi akcesoriami turystycznymi.
Krótki przejazd z Dworca PKP obok wyniosłego neogotyckiego kościoła, zeszpeconego współczesnymi bannerami, bardziej pasującymi do baru piwnego, a nie do świątyni. Pierwsze wrażenie? Ładnie wyremontowany dworzec wyraźnie odstaje urodą od pozostałej zabudowy Zawiercia. Nie na tyle, aby napisać o niej, że jest brzydkia, chociaż i takiej nie brakuje, ale widać, że to miasto czasy świetności ma już za sobą. Przyadły one na lata 70-e XX w. Gwoli uczciwości dodam, że pomimo widocznej biedy, wszystko robi wrażenie schludności, porządku i "ogarnięcia". Pod tym względem bardziej przypomina nieodległy Śląsk, niż Kongresówkę. Ten galimatias powiększa jeszcze wiadomość, że historycznie zalicza się Zawiercie do Małopolski. Przed załatwieniem sprawy służbowej robię tylko krótką rundkę po mieście. Podziwiam stadion sportowy, na którym kiedyś finiszowali kolarze z Wyścigu Pokoju. Rzut oka na odlewnię żeliwa.
Długie trasy przemierzane "na jeden raz" podobają mi się coraz bardziej. Po brevetach na dystansach 200 km i 400 km , z których ukończenia byłem bardzo zadowolony, postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie w imprezie organizowanej przez Randonneurs Polska. Do Pomiechówka będącego punktem startowym, bazą i metą brevetu pojechałem w piątkowy wieczór, aby uniknąć przedwczesnego zrywania się na nogi, pospiechu i ryzyka spóźnienia na start. Nocleg w sali do fitnessu tym razem kiepski. Start Po porannej krzątaninie, rejestracji o 6:00 stajemy na starcie i ruszamy. Początek podobny jak na krótszych dystansach - do ronda przed Twierdzą Modlin. Dalej już inaczej. Przez mosty na Narwi i Wiśle, a następnie kombinacją dróg wojewódzkich: 579, 899 i 575 lewym brzegiem Wisły w kierunku Płocka. Długość dystansu rzutuje też na inną taktykę startujących. Grupa "pierwszej prędkości" znika nam z oczu nie w Modlinie, ale dopiero w okolicach Kazunia. Trzymam się całkiem sporej liczebnie grupy "drugiej prędkości", której siłą i godnością osobistą przewodzi Janek z Białegostoku i równie mocni zawodnicy. Na dzień startu zapowiadano upały, więc pomimo rześkiego poranka wystartowałem "na krótko"- co już ok 7:30 wyszło na dobre, gdy słońce rozgrzało temperaturę powietrza powyżej 25 stopni. Jazda kilkunastoosobowego peletonu idzie całkiem sprawnie, prędkość oscyluje około 30 km/h, co powoduje, że kilkanaście minut po 9 rano jesteśmy na pierwszym (oficjalnie 2.) punkcie kontrolnym na Orlenie w Płocku ulokowanym na 95 kilometrze trasy. Pobieram pieczątkę do karty brevetowej i uzupełniam zapasy wody. Na szczęście jest samochód organizatorów i można pobrać prowiant oraz picie w ramach wpisowego. W grupie, z którą jechałem zapanowało lekkie rozprężenie, postanawiam więc nie tracić czasu na zbędny postój i ruszam za kilkoma osobami, gotowymi wcześniej do dalszej drogi. Jest nas czworo, a po kilku kilometrach pięcioro, w tym Danka - jedyna dziewczyna startująca w dzisiejszej imprezie. Tempo Do Włocławka jedziemy całkiem sprawnie, chociaż zaczyna robić się coraz bardziej upalnie, a przy odsłoniętej drodze nad Zalewem Włocławskim dodatkowo jazdę utrudnia wiejący z zachodu wiatr. Od Soczewki do ronda przy tamie we Włocławku trasa pokrywa się z marszrutą ultramaratonu Bałtyk - Bieszczady Tour, tyle że prowadzi w przeciwnym kierunku. Nb. przed startem ubiegłorocznej edycji BBT poznałem właśnie Dankę, z którą mam zaszczyt jechać teraz na tym odcinku. We Włocławku przejazd przez tamę po asfalcie w fatalnym stanie, a dalej "wspinaczka" do Szpetala Górnego. Tu z kolei wracają wspomnienia z ubiegłorocznego maratonu na trasie Włocławek - Stegna - Włocławek. Wtedy nocą i w potężnej ulewie udało się łyknąć ten podjazd w sposób prawie nieodczuwalny. Dzisiaj dokucza przede wszystkim upał. Po wdrapaniu się na wysoki, prawy brzeg Wisły już nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wprawdzie nie są to góry, ale morenowe pofalowanie Ziemi Dobrzyńskiej daje się odczuć podczas jazdy. Za Fabiankami na DK 67 dogania, połyka i zostawia nas z tyłu peleton, od którego oddzieliliśmy się w Płocku. W Lipnie długaśny korek samochodów w obie strony. Przeciskamy się pomiędzy nimi. Grupa "drugiej prędkości", która przed chwila nas wyprzedziła zatrzymuje się na stacji BP, a my teraz we czwórkę wskakujemy na DK 10 i jedziemy w kierunku Torunia. Niestety nie jedziemy do Torunia, ukochanego miasta mojego dzieciństwa i młodości, gdzie dla mnie "wszystko się zaczęło", ale w Kikole obok kościółka na wzgórzu skręcamy na Golub-Dobrzyń. Droga faluje góra - dół a pomiędzy drzewami prześwitują jeziorka. Na jednym z podjazdów wypada mi z kieszonki karta brevetowa, co zauważył jadący za mną kolega. Oznacza to jednak, że muszę kilkaset metrów wracać i podnieść zgubę. Wreszcie, kilkadziesiąt minut po 12-ej dojeżdżamy na kolejny punkt kontrolny na stacji Orlen w Golubiu - Dobrzyniu. Na szczęście załapujemy się znowu na samochód organizatorów i możemy uzupełnić zapasy. Przy okazji dowiaduję się, że Danka pochodzi z Brodnicy, gdzie - na kolejnym punkcie kontrolnym - ma czekać jej mama z termosem kawy. Jedziemy. Przejazd przez miasto z ładnym widokiem na zamek i wspinaczka do góry z dna doliny Drwęcy, w której położone są: Golub (Krzyżacy) i Dobrzyń (Bose Antki). Za Golubiem trasa brevetu ostatecznie oddziela się od trasy maratonu WTR i skręca na wschód. Wjeżdżamy na ruchliwą krajówkę (DK 15). Mimo soboty ruch TIR-ów znaczny. Kryzys dopada znienacka Właśnie na tym kawałku trasy, kilkanaście kilometrów przed Brodnicą "umarłem" po raz pierwszy i ostatni na dzisiejszym brevecie. Nie tyle mnie "odcięło", ale tak zwyczajnie straciłem ochotę do dalszej jazdy. Upał, niewyspanie i za szybkie, jak się teraz okazało, tempo na pierwszych kilometrach zrobiło swoje. Koleżeństwo pojechało dalej, a ja zatrzymałem się na pierwszym lepszym, zacienionym przystanku. Kilkanaście minut relaksu, woda i kanapka wystarczyło, aby moc dalej pedałować. W międzyczasie minęło mnie kilku startujących. Jeden z nich, na oko starszy ode mnie jegomość, nawet zwolnił i zapytał, czy potrzebuję pomocy. Ci Panowie w wieku 50+ startujący w maratonach i brevetach budzą u mnie niezmiennie podziw i szacunek. Niesamowita kondycja powiązana z wysoką kulturą osobistą - no po prostu klasa sama dla siebie. Powoli ruszam z przymusowego postoju i powoli dojeżdżam do kolejnego punktu kontrolnego na stacji benzynowej w Brodnicy. Nie jestem pewien czy to właściwe miejsce, bo tuż przed startem zasygnalizowano korektę trasy przez Brodnicę, a w konsekwencji zmianę lokalizacji punktu kontrolnego. Na szczęście miła pani kasjerka potwierdza, że dobrze trafiłem. Dostaję pieczątkę do książeczki, wodę muszę niestety już kupić. Trochę zwlekam z wyruszeniem w dalsza trasę. No cóż, samorzutnie jadę od kilkunastu kilometrów jako "solo" więc nie mam motywatorów w postaci kolegów z trasy. W Brodnicy trochę przez nieuwagę, a trochę z rozpędu pomijam właściwą (skorygowaną) drogę i próbuję się wbić w pierwotnie przewidywana trasę. Niestety, nieprzejezdny nawet dla rowerów remont mostu niedaleko zamku krzyżackiego zmusza mnie do odwrotu. Obok McDonald'sa widzę parę sakwiarzy jadąca w stronę Torunia, a ja ścieżką rowerową wzdłuż "obwodnicy" wyjeżdżam z miasta. Słońce w zenicie sprawia, że termometr na liczniku wskazuje temperaturę 34,4 st. Celsjusza. Spokojnym tempem, przez lasy jadę DW 560 w kierunku kolejnego punktu kontrolnego w Sierpcu. Ruch drogowy w zaniku. Czasami wyprzedzają mnie harleyowcy pędzący skądś dokądś. W Sierpcu zatrzymałem się na chwilę i w momencie, gdy na schodkach sklepu spożywałem napoje chłodzące, minął mnie Kurier, jadący spacerowym (jak na niego) tempem. To i tak za szybko dla mnie, więc po wymianie kilku zdań odpuszczam i kontynuuję jazdę solo. Impreza Wreszcie Sierpc. Punkt kontrolny nr 5 (licząc ze startem) ulokowany w "Gościńcu Marysieńka". Istny cyrk. Właściciel lokalu, taki typowy polski self-made man, podniecony sytuacją, w której punkt kontrolny TAKIEJ imprezy ulokowano w JEGO gościńcu, własnym sumptem wynajął grajka-klawiszowca, który każdego nadjeżdżającego brevetowca wita skocznymi przyśpiewkami. I mnie tak przywitano. Na stole butelka szampana i kieliszki (chyba też oddolna inicjatywa właściciela), ale mnie bardziej interesuje wielki talerz rosołu z makaronem, który kelnerka błyskawicznie stawia przede mną. Powoli odtajam przy talerzu z drugim daniem (schabowy z ziemniakami i surówką). W międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy naszego "rajdu". Na szczęście na punkcie są też dziewczyny ze znakomitej obsługi brevetu. Jedna z nich jest tak miła, że użycza mi swojego żelu pod prysznic, a ja korzystając z okazji i możliwości sprawiam sobie ożywczy, kilkunastominutowy tusz. Niestety później trzeba się wbić w te same, przepocone ciuchy. W międzyczasie dojechali kolejni koledzy, w tym Darek, z którym kończyłem "dwusetkę" w kwietniu, Piotrek i poznany na "czterysetce" Hubert. Taki trochę wyzuty z motywacji po ostatnim, solowym odcinku z wdzięcznością przyjąłem propozycje Darka dalszej, wspólnej jazdy. Po dłuższej raczej niż krótszej chwili ruszamy w czterech, a w zasadzie w pięciu w dalszą drogę. Piąty był kolega Darka i Piotra - nie biorący udziału w brevecie, który kawałek postanowił nam towarzyszyć. Ruszamy razem, co powoduje że osłabła czujność nawigacyjna i wyjechaliśmy z Sierpca nie tą drogą co trzeba i dopiero zanik asfaltu uświadomił nam, że to jednak nie tędy. Pijaczkowie Znowu na Mazowszu - jest bardziej płasko, ale też mniej lasów. Na szczęście po południu upał trochę odpuszcza. Tempo nie nadzwyczajne, takie pozwalające na swobodną rozmowę w naszej grupce. Piotrek z Darkiem przerzucają się żarcikami i tak sobie jedziemy. W Raciążu odłącza się piąty kolega i dalej już do Strzegowa jedziemy we czwórkę. W Strzegowie pod sklepem przy stacji paliw, na której był kolejny (nr 6) punkt kontrolny natrafiamy na pijanych lokalsów, z ożywieniem komentujących naszą jazdę. Z opowieści innych randonnerów dowiedzieliśmy się, że i pozostali mieli wątpliwą przyjemność dialogowania z owymi osobnikami. Początkowo neutralne pytania o czas jazdy i dystans przechodzą w coraz bardziej natarczywe dociekania o ceny rowerów, ich wagę i inne takie. Gdy zabierają się już prawie do obmacywania naszego sprzętu (kolarskiego) oddalamy się z tego dziwnego miejsca. Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale i chłodniej. Gadulstwo w grupce ustępuje długotrwałemu milczeniu. Odstępy miedzy nami raz robią się większe, raz mniejsze. W momencie takiego oddalenia widzę, że Darek z Hubertem wyrywają do przodu, a Piotrek jadący za mną wrzeszczy, że nie tędy droga i trzeba było skręcić. Siłą rozpędu jadę za prowadzącą dwójką i po przejechaniu kilkuset metrów , a może i kilometra okazuje się, że chyba Piotrek miał rację. Droga nam się skończyła, a my wjechaliśmy jakiemuś chłopu na gumno. Strasznie ta sytuacja zdenerwowała Huberta. Zaklął głośno i szpetnie, po czym mrucząc coś o fatalnej nawigacji odjechał. Dokądś. My z Darkiem zawróciliśmy pomiędzy stodoła a oborą i po opanowaniu nieco bezwładnego gps-a zawróciliśmy ze złej drogi i jak nam się wydawało wjechaliśmy w tę właściwą. Tak to 4-osobowa grupa uległa redukcji o połowę, ale tylko na chwilę bo z wiaduktu w ciągu drogi wojewódzkiej 615 Darek dostrzegł, o dziwo za nami, światełka pozycyjne Piotra. Dogonił nas na najbliższym siku-stopie. We trzech spokojnym tempem, oscylującym ok. 25 km/h wjeżdżamy w lasy Puszczy Kurpiowskiej. Trochę zaczynam marudzić, bo nachodzi mnie senność. Koledzy patrzą na mnie z nieukrywaną wyższością, więc aby nie wyjść na mięczaka ciągnę się za nimi. Późna kolacja Dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Chorzelach. Powinien być na stacji paliw Huzar, ale stacja zamknięta na głucho. Zgodnie ze starą zasadą: "nie było kaszanki, to wziąłem banany", podjechaliśmy na miejscowy Orlen. Darek wykonał jeszcze tylko "telefon do przyjaciela" tzn. do Pani Danuty Randonneursowej (voto Bolek) jako organizatora i uzyskał akceptację dla poświadczenia pobytu przez stację Orlen. Tu też zjedliśmy późną kolację. Trochę nam się przeciągnął pobyt, bo nocna obsługa klienta odbywała się przez pancerne okienko antynapadowe o wielkości kartki formatu A5. Przez tę dziurkę dawaliśmy swoje karty do podbicia, płaciliśmy i odbieraliśmy jadło (hot-dogi) i napoje (kawa, cola i woda). Miłą atmosferę kolacji spożytej pomiędzy śmietnikiem (nasi tu byli) a dystrybutorem bezołowiowej 95 przerwała uświadomiona konieczność dalszej jazdy. No to pojechaliśmy. Za nami 400 km przed nami jeszcze połowa tego. W którymś momencie wyprzedziła nas znajoma sylwetka Huberta, nie nawiązawszy z nasza trójką kontaktu wzrokowo-dźwiękowego. No cóż, wszyscy byliśmy zmęczeni. Jeszcze przed kolejnym punktem w Łysych skomasowaliśmy się znowu do składu 4-osobowego, a Hubert przemówił. Senność Na punkt wjechaliśmy gdy już dobrze zaświtało. Standardowe postępowanie: karta, picie, małe zakupy zostało rozszerzone o opcję spanie (w wariancie drzemka). Hubert i Piotrek zalegli na fotelach, Darek pod ladą, a ja znalazłem na zewnątrz kusząco wyglądający trawnik ukryty przed widokiem spieszących do kościoła, wysokim murem składu węgla. Nie wiem czy drzemka trwała dłużej niż 5 minut. Nie wydaje mi się. Radosne i rześkie (?) pokrzykiwania współtowarzyszy zmusiły mnie do powrotu na siodełko i raźnym tempem ruszyliśmy dalej. Śniadanko Trasa w dużej części identyczna z brevetem 400 km. Ładne lasy, małe wioski i przysiółki i tak, aż do Ostrołęki. Przypomniałem sobie o McD na wjeździe do miasta postanowiłem więc zmontować koalicję na rzecz spożycia porządnego, obfitego w kalorie śniadania w tejże restauracji. Zacząłem od Darka, na co uzyskałem odpowiedź, że nie, że on to nie bardzo, że to niezdrowe, ale z tego co wie to Piotrek pewnie bardzo chętnie. Podjeżdżam do Piotra, ale u niego też nie znajduję zrozumienia. Odbiłem się też od Huberta i w ten sposób jako mniejszość pogrzebałem moje plany i pociągnąłem za młodszymi kolegami. Na głodzie dojechałem z kolegami do 9. punktu kontrolnego w Nowej Wsi. Odniosłem wrażenie, że panowie z obsługi stacji benzynowej/sklepu żelaznego ze złośliwą satysfakcją oznajmili nam, że jadłodajnia otwarta będzie dopiero od 8-ej rano, a było sporo przed ta godziną. Zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant, picie, lody i tak wyglądałoby nasze śniadanie, gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu. W tak zwanym międzyczasie dojechał kolejny brevetowiec odziany w elegancki kostium kolarski reprezentacji Polski. Jarek, bo to był ten zawodnik (na moment spotkaliśmy się z nim na wcześniejszym punkcie w Łysych) wykorzystał okazję, że wybiła właśnie ósma, zamówił w dopiero co otwartym barze jajecznicę. Na ten widok Piotrek odwołał start naszej grupki i zarządził drugie śniadanie. Mnie tam długo nie musiał przekonywać, podjąłem - akurat - to wyzwanie z entuzjazmem, Darek się przyłączył, ale dla Huberta było to już za wiele, dosiadł swojego rumaka i rączym kłusem popędził w stronę mety, do której nb. zostało coś ze 100 km. Po nieplanowanym drugim śniadaniu (jajeczniczka, chlebuś, herbatka), spożytym natychmiast po pierwszym, posileni i ożywieni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jarek jeszcze został, a my we trzech popedałowaliśmy w stronę Makowa - na szczęście Mazowieckiego, a nie Podhalańskiego. Do mety Zrobiło się znowu ciepło, a niezadługo potem gorąco. Ruch drogowy uległ silnemu wzmożeniu, a my musieliśmy się jakoś w tym odnaleźć. W pewnym momencie Piotrowi nie przypadła do gustu moja i Darka technika pokonywania podjazdów (jak nam wytłumaczył to później na mecie) i wystrzelił mocno do przodu wg strategii "znikający punkt". Dogoniliśmy go przed samym Nasielskiem i praktycznie ostatnim punktem kontrolnym. Tam to już szybko, bo za 16 km pachniało metą. Przejazd przez Nasielsk po wspomnieniach dawnych asfaltów i wydostaliśmy się na ostatnia prostą (lepsza nawierzchnia) do Pomiechówka. Nogi zaczęły żwawiej kręcić i dwadzieścia minut po dwunastej kończymy naszą wycieczkę. Jeszcze wygłupy, tzn. obowiązkowy rytuał z podnoszeniem rowerów (Ciekawe, czy dżokej podniósłby konia?). Ostatnie formalności i już koniec. Chłopaki jadą w sierpniu do Paryża, więc podziękowałem za wspólna jazdę, złożyłem życzenia sukcesów na PBP i do zobaczenia kiedyś tam w drodze. *** Dystans wpisałem rzeczywiście przejechany, wg wskazań gps-a, natomiast czas - oficjalny (brutto) wg pomiaru Randonneurs Polska (Homologacja ACP 83804) Mapka: Zdjęcia:
Powrót z pracy trochę dłuższą drogą - przez Łomianki, leżące na przeciwległym krańcu w stosunku do mojego Józefowa. Celem było zebranie trzech gmin graniczących z Warszawą od zachodu i północnego zachodu: Stare Babice, Izabelin i Łomianki. Zanim do nich dojechałem zaliczyłem mozolny przejazd przez stolicę: Al. Ujazdowskie, Nowy Świat, Świętokrzyska, Prosta, Kasprzaka, Prymasa Tysiąclecia, Górczewska i Lazurowa. Do Górczewskiej miewałem ścieżkę rowerową, przy czym ciągle (niestety) nie jest to szczyt marzeń. A to ni z tego ni z owego zanika (np. na Kasprzaka, czy al. Prymasa T.). To, że na Górczewskiej przerzuca się z jednej strony na drugą, jeszcze bym przebolał, ale w tych miejscach tworzy ewidentnie kolizyjne miejsca z pieszymi. Na końcówce Lazurowej i początku Kaliskiego przyczepił się do mnie kierowca jakiegoś dostawczaka. Przez otwarte okienko wykrzykiwał coś o braku wyobraźni. Nie wiem, o co mu chodziło. Cały czas jechałem przy prawej krawędzi jezdni, a że wyprzedzałem, czy częściej - omijałem stojące w korku samochody, cóż rower to nie samochód. Na moje pytanie: - Ale o co chodzi? Uzyskałem odpowiedź: - O to samo. Pogadaliśmy sobie. Wzdłuż ul. Radiowej ścieżka rowerowa w pełni zasługuje na to miano, ale z akcentem na "ścieżka". Nigdy tu nie byłem na rowerze i było to dla mnie pewne odkrycie, że dróżkę w lesie można oznaczyć jako DDR. Z terenu gm. St. Babice odbijam na chwilę do Mościsk leżących na terenie gminy Izabelin, a dalej już "prosta" droga do Łomianek, gdzie wyjeżdżam koło centrum handlowego. Obok McDonalda przy ul. Pułkowej wjeżdżam w krzaczory i próbuję jechać wzdłuż niebieskiego szlaku turystycznego. Nawet nie wiedziałem, że są takie miejsca w Warszawie. Mnogość ścieżek rowerowych pod Mostem Północnym myli mnie nieco, ale metodą prób i błędów odnajduję właściwy kierunek. Dalej wzdłuż Wisły z elementem przełajów na placu budowy pod Mostem Grota-Roweckiego. Wycieczkę kończę na stacji Warszawa - Stadion. Nie chce mi się dalej pedałować drogą, którą rutynowo jeżdżę do pracy i z powrotem.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)