Brevet 400 km
Sobota, 16 maja 2015
· Komentarze(0)
Kategoria Brevety, Ultramaratony
Rozkręcam się. Po kwietniowym Brevecie 200 km postanowiłem wystartować na dystansie dwukrotnie dłuższym. Dystans pośredni, 300 km, rozgrywany nocą 25 kwietnia br. musiałem opuścić ze względu na wcześniejsze plany towarzysko-rodzinne.
Skojarzenia
Brevet na dystansie 400 km zorganizowany w sobotę, 16 maja 2014 r. przez Fundację Randonneurs Polska będzie mi się od tego dnia kojarzył z zapachami bzów i konwalii, a nade wszystko oszałamiającym, słodko miodowym zapachem kwitnącego rzepaku. Po części także z silnym, zachodnim i południowo zachodnim wiatrem, rześkim porankiem i nocnymi trelami słowików, które nie pozwalały zasnąć na samej końcówce za Nowym Dworem Mazowieckim.
Pasja
Do Pomiechówka dojechałem późnym, piątkowym wieczorem, aby zaoszczędzić sobie zarywania nocy i wstawania przed czwartą, aby zdążyć na start, który tym razem wyznaczono na 6:00 rano. Mimo wszystko, to nie jest zupełnie normalne, aby po całym tygodniu pracy, pakować rower do samochodu, jechać w noc po to tylko, aby o świcie następnego dnia stanąć na starcie 400 kilometrowego przejazdu rowerem przez mazowieckie pipidówki. Uspokoił mnie nieco widok "krótkiej" toyoty auris, którą nocą wyprzedziłem w tunelu Wisłostrady, a która wypełniona chłopami na schwał, wiozła dumnie na dachu trzy kajaki (sic!). Ci to dopiero mają pasję!
Komnata krasnoludków
Pod halę sportową, będącą bazą brevetu dotarłem po 11-ej w nocy. Przywitała mnie Pani Danuta, oficjalnie jedna ze współorganizatorów, prywatnie żona Piotra Bolka, czyli prezesa Fundacji Randonneurs. Pokazała nam miejsce do spania w sali do fitnessu i życzyła dobrej nocy. Piszę nam, bo równocześnie ze mną przyjechał Siergiej z Odessy, którego wcześniej nie znałem i który, jak na słowiańską duszę przystało od razu ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Ja wyciągnąłem z bagażnika śpiwór i karimatkę, Siergiej - dużą kołdrę z ogromną poduchą i poszliśmy spać. Wielkość sali, lustra na ścianach i cichutko śpiący na składanych łóżkach randonnerzy, nie wiedzieć czemu przywodziły na myśl bajki o krasnoludkach. Wyspałem się lepiej, niż kiedykolwiek przed startem i w bardziej kameralnych warunkach. Dziwne.
Zimny start
Pobudka (w trybie indywidualnym) o 5 rano. Zwykła krzątanina. Prysznic, lajkrowy strój, podpisywanie listy startowej, pobranie karty brevetowej i modułu gps do śledzenia zawodników na trasie. Fajny ten moduł - taki malutki jak pudełko od zapałek. Nie zjadłem wszystkiego, co przygotowałem sobie na śniadanie, nie dopiłem kawy, a już trzeba było stawać na starcie. Piotr przez megafon zrobił odliczanie i pojechaliśmy. Tradycyjnie już przez most na Wkrze, przez Pomiechowo, wzdłuż torów, aż do ronda przy wjeździe do Twierdzy Modlin. Już tam najszybsi wystrzelili mocno do przodu, a ja kręcąc "po swojemu" jechałem akceptowalnym dla mnie tempem. Na starcie było paskudnie zimno. Krążyły nawet opowieści o szronie na samochodach. Nie wiem, nie widziałem, ale słoneczko na bezchmurnym niebie dość skutecznie podnosiło temperaturę powietrza. Jechałem znowu z Bożeną (który to już raz?) i teraz nawet bez specjalnego umawiania się, jakoś tak rozumieliśmy, że przejedziemy te 400 km do końca razem. Trasa pokrywała się początkowo z brevetem na 200 km z kwietnia, więc problemów nawigacyjnych na razie nie było. Zwróciłem tylko uwagę na banner zakładu pogrzebowego (chyba) wiszący na murze cmentarza w Zakroczymiu: "Cicho, dyskretnie, kameralnie". W zasadzie racja. Na "prostej" do Jońca dogania nas grupka spóźnialskich, którzy ruszyli później niż o 6-ej rano. Jeden z nich prosi mnie o wodę, której nie zdążył zatankować przed startem.
Ciechanów (PK nr 2)
Godzina 8:35. Jak na moją dotychczasową, pożal się Boże, karierę - zawrotne tempo. 15 min. po otwarciu punktu. Gdzieś tam po drodze dołączyliśmy do kilkuosobowej (chyba 4 ich było) grupki kolarzy. Przez płaską jak stół równinę dociągnęliśmy do punktu kontrolnego na Orlenie przy wjeździe do Ciechanowa. Po drodze wyprzedzał nas samochód organizatorów, kręcących kamerką nasze zmagania z wiatrem i dystansem. W Ciechanowie błyskawiczne potwierdzenie kart brevetowych i śmigamy dalej. Trochę nas wstrzymuje sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach, ale to nie jest duże miasto i po kilkunastu minutach znowu jesteśmy na wsi. Pachnie wsią, a więc nie tylko wspomnianymi na początki kwiatami, ale też nawozem, ziemią.
Chorzele (PK nr 3)
Godzina 10:37. Na kolejny punkt kontrolny na stacji Huzar w Chorzelach wjeżdżamy większą grupką. Jak na mnie niezłe tempo - przyjechaliśmy 27 min. po otwarciu punktu. Rutynowe postępowanie: potwierdzenie w karcie brevetowej, toaleta, uzupełnienie płynów. Na szczęście dojechał też samochód organizatorów, można się wspomóc wodą przez nich oferowaną - nie trzeba stać w kolejce i płacić. Wyciągam z podsiodłówki mocno zmaltretowaną drożdżówkę i motywowany przez koleżeństwo ruszam w dalszą drogę mniej więcej w tej samej grupie, co wcześniej. Ciągle jest zimno na tyle, aby pozostać w rękawkach i koszulce termicznej pod tą właściwą, kolarską. Za Chorzelami droga wbija się w ładną Puszczę Kurpiowską. Przejeżdżamy przez "stolicę" Kurpiów - Myszyniec, z wielkim kościołem w środku miejscowości, rozsiadłym niczym kwoka nad pisklętami. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do kolejnej, ważnej miejscowości kurpiowszczyzny, ale i dzisiejszego brevetu:
Łyse (PK nr 4)
Godzina 12:30. To tu, co roku odbywa się słynny konkurs "palem" wielkanocnych, jak go określił twórczo Pan Prezydent. Tak a propos w toczącej się kampanii wyborczej, jakby nie istniał - w mijanych miejscowościach wyłącznie plakaty i mniejsze lub większe bannery Andrzeja Dudy. Na stacji dłuuuga kolejka brevetowców, tracę też czas na zakupy uzupełniające - w efekcie zostajemy na punkcie z Bożeną prawie sami. Zabiera się z nami jeszcze jeden kolega i we trójkę pedałujemy, bocznymi drogami w kierunku Ostrołęki. Po drodze kątem oka rejestruję jeszcze słynny drewniany kościół w Łysych, zbudowany (podobno) bez użycia gwoździ przez Kurpiów w jedną noc. Na wyjeździe z miejscowości mijamy ultranowoczesne budynki i instalacje zakładów mięsnych JBB i ich personel spieszący na kolejną zmianę w jednakowych czerwono-czarnych polarach. W Dąbrówce za skrzyżowaniem ciekawy drewniany kościół, udający w swej formie barok. Trochę marudzę, nie tyle z powodu kryzysu ile zwykłego głodu. Zatrzymujemy się w jakiejś wioseczce pod sklepem. Szybkie zakupy: banany i cola i jedziemy dalej. Na szczęście zrobiło się cieplej. W Ostrołęce kusi McDonalds przy rondzie, ale moi współtowarzysze mocno (jak na mnie) napierają w kierunku kolejnego punktu kontrolnego. Czy to z głodu, czy to ze zmęczenia droga dłuży mi się niemiłosiernie. Słońce przygrzewa już na całego, ale ponieważ jedziemy na zachód - wiatr mamy od czoła, ew. lekko z lewej.
Nowa Wieś (PK nr 5)
Godzina 14:35. Punkt kontrolny ulokowano w jadłodajni będącej w jednym kompleksie ze stacją paliw i sklepem "żelaznym". Punkt tzw. "duży". Wolontariuszki w pomarańczowych koszulkach skanują kody z naszych kart, trzeba się podpisać na liście, można pobrać prowiant, a przede wszystkim dają obiad. Na stole błyskawicznie ląduje przed nami waza z zupą jarzynową, chwile później ogromne talerze z obiadem "tuskowym", tzn. kotletami mielonymi, ziemniaczkami i surówką. Można jeszcze "domówić" herbatę lub kawę. Trochę zabawiamy na tym punkcie, można by rzec, że piknikujemy. Dosiada się do nas Hubert, który dalej (prawie do końca) będzie nam towarzyszył. Chyba po godzinie ruszamy dalej. Jeszcze przybijamy piątkę z Darkiem, który spóźnił się na start i cały czas gonił resztę. Przyjechał na punkt w momencie, w którym właśnie wyjeżdżaliśmy. Przez ładne lasy, w których konwalie rosną na wyciągnięcie ręki jedziemy w piątkę w kierunku Przasnysza, tzn. Bożena, Hubert, ja i jeszcze dwóch randonnerów. Tempo jakby spokojniejsze. Na kolejny punkt docieramy już późnym popołudniem.
Przasnysz (PK nr 6)
Godzina 17:14. Na punkcie ulokowanym na Orlenie pobieramy pieczątki. Kupuje kolejną już, chyba trzecią colę. Absolutnie nie smakują mi dziś wszelkie izotoniki, batony itp. Trochę się rozsiadamy na krawężnikach. Bożena walczy z mocowaniem gps-a, aby nakarmić go nowymi bateriami. Po kilkunastominutowej pauzie ruszamy dalej. W miejscu rozebranego mostu pokonujemy rzeczkę Węgierkę po drewnianej kładce, a później przepychamy rowery kilkadziesiąt metrów po piachu. Właśnie w tym momencie pada mi zasilanie w gps. Zanim podpiąłem go do powerbanku, koleżeństwo zdążyło mi odjechać na dobre kilkaset metrów. Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Daje już o sobie znać zmęczenie, od Pułtuska jedziemy znaną już z Brevetu 200 km drogą na Nasielsk, która nie należy do urokliwych. W nadciągającym zmierzchu dojeżdżamy do ostatniego (formalnie przedostatniego) punktu kontrolnego w Nasielsku.
Nasielsk (PK nr 7)
Godzina 19:55. Stacja benzynowa "no name". Pieczątki, cieplejsza odzież, toaleta, kupuję tym razem sprite'a, Hubert pałaszuje paczkę żelków. Ruszamy jeszcze w pięcioro. Zaraz po starcie z punktu zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Dlaczego dopiero teraz? Walcząc z papierkiem od batona - nigdy się nie rozrywa tak, jakbym chciał - i przeżuwając muesli odstaję od reszty. W tym momencie Bożena z Hubertem dostali jakiegoś "szwungu" i zaczęli niebezpiecznie przyspieszać. Po przełknięciu ostatniego kęsa, nie chcąc pozostać wśród mazowieckich pół w kategorii "solo", zaczynam ich gonić. Dwaj pozostali koledzy jakby nie wykazywali chęci takiej wzmożonej aktywności o tej porze. Pokonując kilka "garbików" na które wspina się szosa doganiam po kilkunastu minutach uciekającą dwójkę. Jest już zupełnie ciemno. Drogami znanymi z wcześniejszej, krótszej edycji jedziemy przez Jachrankę, Chotomów do mety. W samym Chotomowie, chociaż na drodze pusto, nieliczni kierowcy, klaksonami usiłują zwrócić naszą uwagę na pobliską ścieżkę rowerową. Wreszcie wydostajemy się na drogę "630". To już ostatnia prosta. Znikomy ruch samochodów, szerokie pobocze. Hubert przyspiesza i po chwili czerwona lampka jego roweru znika w oddali. My z Bożeną żmudnie mielimy korbami do samego końca. Za Modlinem, usiłując uciec z brukowanej jezdni na wygodniejszą (w tym miejscu) ścieżkę zaliczam widowiskową glebę. Nie trafiłem w obniżenie krawężnika i lewym kolanem "zamortyzowałem" upadek reszty ciała z rowerem. Na szczęście bez poważniejszych skutków poza miejscowym otarciem.
Pomiechówek (PK nr 8 - meta)
Godzina 22:45. Dojeżdżamy do bazy brevetu. Zdajemy karty na ręce Piotra Bolka, który osobiście obsługuje metę. Na sali śpi kilku startujących. Pani Danuta częstuje ciepła strawą. Biorę długi, gorący prysznic i wracam na salę "dospać" do rana, aby na trzeźwo wrócić do domu. W nocy, wybudzam się czasami w momentach, gdy Piotr zapala światło i przyjmuje na mecie kolejnych zawodników. Wstaję przed szóstą. Krząta się już Siergiej, który wyspany (przyjechał na metę przed nami), zagaduje i częstuje kawą. Jeszcze jestem świadkiem wjazdu na metę Kazia i Łukasza, którzy w mokrych od rosy (deszczu?) kurtkach przybywają, gdy ja pakuje się z rowerem do samochodu.
Ze startu jestem bardzo zadowolony. Po trudnych ubiegłorocznych debiutach, jeździ mi się coraz lepiej. Formuła brevetowa, bez wyścigowej "napinki" dobrze mi robi na psychikę. Dodając do tego przyjazną atmosferę wśród startujących i wyśmienitą organizację - uważam, że spędziłem jeden z najciekawszych weekendów w tym roku. Dystans wpisałem zgodny z "rozpiską" na cue sheet, a czas wg "oficjalnego" pomiaru organizatorów, bo na ostatnim odcinku mój gps, zaczął nieco szwankować
Zdjęcia:
Myszyniec. Kościół © skaut
Skojarzenia
Brevet na dystansie 400 km zorganizowany w sobotę, 16 maja 2014 r. przez Fundację Randonneurs Polska będzie mi się od tego dnia kojarzył z zapachami bzów i konwalii, a nade wszystko oszałamiającym, słodko miodowym zapachem kwitnącego rzepaku. Po części także z silnym, zachodnim i południowo zachodnim wiatrem, rześkim porankiem i nocnymi trelami słowików, które nie pozwalały zasnąć na samej końcówce za Nowym Dworem Mazowieckim.
Pasja
Do Pomiechówka dojechałem późnym, piątkowym wieczorem, aby zaoszczędzić sobie zarywania nocy i wstawania przed czwartą, aby zdążyć na start, który tym razem wyznaczono na 6:00 rano. Mimo wszystko, to nie jest zupełnie normalne, aby po całym tygodniu pracy, pakować rower do samochodu, jechać w noc po to tylko, aby o świcie następnego dnia stanąć na starcie 400 kilometrowego przejazdu rowerem przez mazowieckie pipidówki. Uspokoił mnie nieco widok "krótkiej" toyoty auris, którą nocą wyprzedziłem w tunelu Wisłostrady, a która wypełniona chłopami na schwał, wiozła dumnie na dachu trzy kajaki (sic!). Ci to dopiero mają pasję!
Komnata krasnoludków
Pod halę sportową, będącą bazą brevetu dotarłem po 11-ej w nocy. Przywitała mnie Pani Danuta, oficjalnie jedna ze współorganizatorów, prywatnie żona Piotra Bolka, czyli prezesa Fundacji Randonneurs. Pokazała nam miejsce do spania w sali do fitnessu i życzyła dobrej nocy. Piszę nam, bo równocześnie ze mną przyjechał Siergiej z Odessy, którego wcześniej nie znałem i który, jak na słowiańską duszę przystało od razu ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Ja wyciągnąłem z bagażnika śpiwór i karimatkę, Siergiej - dużą kołdrę z ogromną poduchą i poszliśmy spać. Wielkość sali, lustra na ścianach i cichutko śpiący na składanych łóżkach randonnerzy, nie wiedzieć czemu przywodziły na myśl bajki o krasnoludkach. Wyspałem się lepiej, niż kiedykolwiek przed startem i w bardziej kameralnych warunkach. Dziwne.
Zimny start
Pobudka (w trybie indywidualnym) o 5 rano. Zwykła krzątanina. Prysznic, lajkrowy strój, podpisywanie listy startowej, pobranie karty brevetowej i modułu gps do śledzenia zawodników na trasie. Fajny ten moduł - taki malutki jak pudełko od zapałek. Nie zjadłem wszystkiego, co przygotowałem sobie na śniadanie, nie dopiłem kawy, a już trzeba było stawać na starcie. Piotr przez megafon zrobił odliczanie i pojechaliśmy. Tradycyjnie już przez most na Wkrze, przez Pomiechowo, wzdłuż torów, aż do ronda przy wjeździe do Twierdzy Modlin. Już tam najszybsi wystrzelili mocno do przodu, a ja kręcąc "po swojemu" jechałem akceptowalnym dla mnie tempem. Na starcie było paskudnie zimno. Krążyły nawet opowieści o szronie na samochodach. Nie wiem, nie widziałem, ale słoneczko na bezchmurnym niebie dość skutecznie podnosiło temperaturę powietrza. Jechałem znowu z Bożeną (który to już raz?) i teraz nawet bez specjalnego umawiania się, jakoś tak rozumieliśmy, że przejedziemy te 400 km do końca razem. Trasa pokrywała się początkowo z brevetem na 200 km z kwietnia, więc problemów nawigacyjnych na razie nie było. Zwróciłem tylko uwagę na banner zakładu pogrzebowego (chyba) wiszący na murze cmentarza w Zakroczymiu: "Cicho, dyskretnie, kameralnie". W zasadzie racja. Na "prostej" do Jońca dogania nas grupka spóźnialskich, którzy ruszyli później niż o 6-ej rano. Jeden z nich prosi mnie o wodę, której nie zdążył zatankować przed startem.
Ciechanów (PK nr 2)
Godzina 8:35. Jak na moją dotychczasową, pożal się Boże, karierę - zawrotne tempo. 15 min. po otwarciu punktu. Gdzieś tam po drodze dołączyliśmy do kilkuosobowej (chyba 4 ich było) grupki kolarzy. Przez płaską jak stół równinę dociągnęliśmy do punktu kontrolnego na Orlenie przy wjeździe do Ciechanowa. Po drodze wyprzedzał nas samochód organizatorów, kręcących kamerką nasze zmagania z wiatrem i dystansem. W Ciechanowie błyskawiczne potwierdzenie kart brevetowych i śmigamy dalej. Trochę nas wstrzymuje sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach, ale to nie jest duże miasto i po kilkunastu minutach znowu jesteśmy na wsi. Pachnie wsią, a więc nie tylko wspomnianymi na początki kwiatami, ale też nawozem, ziemią.
Chorzele (PK nr 3)
Godzina 10:37. Na kolejny punkt kontrolny na stacji Huzar w Chorzelach wjeżdżamy większą grupką. Jak na mnie niezłe tempo - przyjechaliśmy 27 min. po otwarciu punktu. Rutynowe postępowanie: potwierdzenie w karcie brevetowej, toaleta, uzupełnienie płynów. Na szczęście dojechał też samochód organizatorów, można się wspomóc wodą przez nich oferowaną - nie trzeba stać w kolejce i płacić. Wyciągam z podsiodłówki mocno zmaltretowaną drożdżówkę i motywowany przez koleżeństwo ruszam w dalszą drogę mniej więcej w tej samej grupie, co wcześniej. Ciągle jest zimno na tyle, aby pozostać w rękawkach i koszulce termicznej pod tą właściwą, kolarską. Za Chorzelami droga wbija się w ładną Puszczę Kurpiowską. Przejeżdżamy przez "stolicę" Kurpiów - Myszyniec, z wielkim kościołem w środku miejscowości, rozsiadłym niczym kwoka nad pisklętami. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do kolejnej, ważnej miejscowości kurpiowszczyzny, ale i dzisiejszego brevetu:
Łyse (PK nr 4)
Godzina 12:30. To tu, co roku odbywa się słynny konkurs "palem" wielkanocnych, jak go określił twórczo Pan Prezydent. Tak a propos w toczącej się kampanii wyborczej, jakby nie istniał - w mijanych miejscowościach wyłącznie plakaty i mniejsze lub większe bannery Andrzeja Dudy. Na stacji dłuuuga kolejka brevetowców, tracę też czas na zakupy uzupełniające - w efekcie zostajemy na punkcie z Bożeną prawie sami. Zabiera się z nami jeszcze jeden kolega i we trójkę pedałujemy, bocznymi drogami w kierunku Ostrołęki. Po drodze kątem oka rejestruję jeszcze słynny drewniany kościół w Łysych, zbudowany (podobno) bez użycia gwoździ przez Kurpiów w jedną noc. Na wyjeździe z miejscowości mijamy ultranowoczesne budynki i instalacje zakładów mięsnych JBB i ich personel spieszący na kolejną zmianę w jednakowych czerwono-czarnych polarach. W Dąbrówce za skrzyżowaniem ciekawy drewniany kościół, udający w swej formie barok. Trochę marudzę, nie tyle z powodu kryzysu ile zwykłego głodu. Zatrzymujemy się w jakiejś wioseczce pod sklepem. Szybkie zakupy: banany i cola i jedziemy dalej. Na szczęście zrobiło się cieplej. W Ostrołęce kusi McDonalds przy rondzie, ale moi współtowarzysze mocno (jak na mnie) napierają w kierunku kolejnego punktu kontrolnego. Czy to z głodu, czy to ze zmęczenia droga dłuży mi się niemiłosiernie. Słońce przygrzewa już na całego, ale ponieważ jedziemy na zachód - wiatr mamy od czoła, ew. lekko z lewej.
Nowa Wieś (PK nr 5)
Godzina 14:35. Punkt kontrolny ulokowano w jadłodajni będącej w jednym kompleksie ze stacją paliw i sklepem "żelaznym". Punkt tzw. "duży". Wolontariuszki w pomarańczowych koszulkach skanują kody z naszych kart, trzeba się podpisać na liście, można pobrać prowiant, a przede wszystkim dają obiad. Na stole błyskawicznie ląduje przed nami waza z zupą jarzynową, chwile później ogromne talerze z obiadem "tuskowym", tzn. kotletami mielonymi, ziemniaczkami i surówką. Można jeszcze "domówić" herbatę lub kawę. Trochę zabawiamy na tym punkcie, można by rzec, że piknikujemy. Dosiada się do nas Hubert, który dalej (prawie do końca) będzie nam towarzyszył. Chyba po godzinie ruszamy dalej. Jeszcze przybijamy piątkę z Darkiem, który spóźnił się na start i cały czas gonił resztę. Przyjechał na punkt w momencie, w którym właśnie wyjeżdżaliśmy. Przez ładne lasy, w których konwalie rosną na wyciągnięcie ręki jedziemy w piątkę w kierunku Przasnysza, tzn. Bożena, Hubert, ja i jeszcze dwóch randonnerów. Tempo jakby spokojniejsze. Na kolejny punkt docieramy już późnym popołudniem.
Przasnysz (PK nr 6)
Godzina 17:14. Na punkcie ulokowanym na Orlenie pobieramy pieczątki. Kupuje kolejną już, chyba trzecią colę. Absolutnie nie smakują mi dziś wszelkie izotoniki, batony itp. Trochę się rozsiadamy na krawężnikach. Bożena walczy z mocowaniem gps-a, aby nakarmić go nowymi bateriami. Po kilkunastominutowej pauzie ruszamy dalej. W miejscu rozebranego mostu pokonujemy rzeczkę Węgierkę po drewnianej kładce, a później przepychamy rowery kilkadziesiąt metrów po piachu. Właśnie w tym momencie pada mi zasilanie w gps. Zanim podpiąłem go do powerbanku, koleżeństwo zdążyło mi odjechać na dobre kilkaset metrów. Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Daje już o sobie znać zmęczenie, od Pułtuska jedziemy znaną już z Brevetu 200 km drogą na Nasielsk, która nie należy do urokliwych. W nadciągającym zmierzchu dojeżdżamy do ostatniego (formalnie przedostatniego) punktu kontrolnego w Nasielsku.
Nasielsk (PK nr 7)
Godzina 19:55. Stacja benzynowa "no name". Pieczątki, cieplejsza odzież, toaleta, kupuję tym razem sprite'a, Hubert pałaszuje paczkę żelków. Ruszamy jeszcze w pięcioro. Zaraz po starcie z punktu zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Dlaczego dopiero teraz? Walcząc z papierkiem od batona - nigdy się nie rozrywa tak, jakbym chciał - i przeżuwając muesli odstaję od reszty. W tym momencie Bożena z Hubertem dostali jakiegoś "szwungu" i zaczęli niebezpiecznie przyspieszać. Po przełknięciu ostatniego kęsa, nie chcąc pozostać wśród mazowieckich pół w kategorii "solo", zaczynam ich gonić. Dwaj pozostali koledzy jakby nie wykazywali chęci takiej wzmożonej aktywności o tej porze. Pokonując kilka "garbików" na które wspina się szosa doganiam po kilkunastu minutach uciekającą dwójkę. Jest już zupełnie ciemno. Drogami znanymi z wcześniejszej, krótszej edycji jedziemy przez Jachrankę, Chotomów do mety. W samym Chotomowie, chociaż na drodze pusto, nieliczni kierowcy, klaksonami usiłują zwrócić naszą uwagę na pobliską ścieżkę rowerową. Wreszcie wydostajemy się na drogę "630". To już ostatnia prosta. Znikomy ruch samochodów, szerokie pobocze. Hubert przyspiesza i po chwili czerwona lampka jego roweru znika w oddali. My z Bożeną żmudnie mielimy korbami do samego końca. Za Modlinem, usiłując uciec z brukowanej jezdni na wygodniejszą (w tym miejscu) ścieżkę zaliczam widowiskową glebę. Nie trafiłem w obniżenie krawężnika i lewym kolanem "zamortyzowałem" upadek reszty ciała z rowerem. Na szczęście bez poważniejszych skutków poza miejscowym otarciem.
Pomiechówek (PK nr 8 - meta)
Godzina 22:45. Dojeżdżamy do bazy brevetu. Zdajemy karty na ręce Piotra Bolka, który osobiście obsługuje metę. Na sali śpi kilku startujących. Pani Danuta częstuje ciepła strawą. Biorę długi, gorący prysznic i wracam na salę "dospać" do rana, aby na trzeźwo wrócić do domu. W nocy, wybudzam się czasami w momentach, gdy Piotr zapala światło i przyjmuje na mecie kolejnych zawodników. Wstaję przed szóstą. Krząta się już Siergiej, który wyspany (przyjechał na metę przed nami), zagaduje i częstuje kawą. Jeszcze jestem świadkiem wjazdu na metę Kazia i Łukasza, którzy w mokrych od rosy (deszczu?) kurtkach przybywają, gdy ja pakuje się z rowerem do samochodu.
Ze startu jestem bardzo zadowolony. Po trudnych ubiegłorocznych debiutach, jeździ mi się coraz lepiej. Formuła brevetowa, bez wyścigowej "napinki" dobrze mi robi na psychikę. Dodając do tego przyjazną atmosferę wśród startujących i wyśmienitą organizację - uważam, że spędziłem jeden z najciekawszych weekendów w tym roku. Dystans wpisałem zgodny z "rozpiską" na cue sheet, a czas wg "oficjalnego" pomiaru organizatorów, bo na ostatnim odcinku mój gps, zaczął nieco szwankować
Zdjęcia:
Myszyniec. Kościół © skaut
Brevet 400 km. Na trasie© skaut
Drewniane barocco (Brevet 400 km)© skaut
Brevet 400 km. Elementy cyclocrossu© skaut
Brevet 400 km. Moja karta© skaut