Mój przyjazd na Zjazd rowerem wywołał pewnego rodzaju zainteresowanie, żeby nie powiedzieć poruszenie wśród braci skautowej. Mam nadzieję, że również i inspirację i kolejnym razem nie będę jedynym rowerzystą. Wypadało więc wrócić tym samym sposobem, a także - niestety - drogą. Piszę niestety, gdyż pogoda przez cały weekend była, jak to mówią, "dynamiczna". Nadchodzące opady deszczu nie skłaniały do niczego innego niż powrót "po śladzie" do Działdowa. No prawie po śladzie, gdyż tym razem "ściąłem" drogę niezłą szutrówką do Jabłonki. Raj dla graveli!
W okolicach Napiwody zaintrygował mnie ładny, jak to w Prusach, budynek stacji kolejowej Napiwoda. Pierwsza za Nidzicą stacja (przystanek) kolejowy na linii 225 Nidzica-Wielbark. Linia niestety nieczynna. Ruch pasażerski zawieszono 30.09.1999 r. Sieciowy rozkład jazdy z 1988 r. podawał jeszcze trzy pary pociągów na tej linii. Do Wielbarka o: 6:24, 13:48 i 18:47 i do Nidzicy o: 5:34, 9:36 i 17:28.
Z nastroju rozmyślań nad przeszłością kolei wytrąciła mnie pogoda. Przez dłuższą drogę było nieźle. Nie za ciepło, ale dało radę jechać w krótkich spodenkach i podwójnej koszulce. Burza przyszła znienacka. Dopadła mnie na ok. 6 km przed Działdowem i to w takim miejscu, że nie bardzo było jak się schronić. Nawet w celu założenia kurtki i spodni deszczowych. Droga akurat biegła w wycięciu skarpy, której strome ściany nie pozwalały schronić się do lasu. Na stację dojechałem kompletnie mokry. Całe szczęście, że pociąg był ogrzewany, a ja w sakach miałem suche ubranie. Do Warszawy, a później Józefowa docieram już po ciemku.
Jako skaut mam też skautowe obowiązki. Pod koniec sierpnia trąbka zagrała na XVII Zjazd Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. Zwołano go na ostatni weekend sierpnia i wyjątkowo bo poza dużym ośrodkiem miejskim, a w lesie. Dokładnie w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowo-wychowawczym ZHR w Ząbiu na Warmii. Jakoś od razu odrzuciłem filisterski pomysł dojazdu samochodem. Skoro impreza skautowa, to dotrzeć trzeba też jakoś po skautowemu. W moim przypadku nie ulegało wątpliwości, że środkiem transportu pierwszego wyboru będzie rower. Pozostawało tylko ustalić, czy jadę bezpośrednio (200 km) z Warszawy, czy też będzie jakaś kombinacja? Ambitne imperialne plany dojazdu bezpośrednio z Warszawy legły w gruzach wskutek fatalnej pogody, która załamała się akurat w tygodniu poprzedzającym Zjazd. Pozostało kombinować. Wyszedł wyjazd "hybrydowy", tzn. do Działdowa dojechałem Kolejami Mazowieckimi, a dalej to już rowerem. Jeszcze w drodze na stację w Warszawie (ZOO) złapała mnie taka ulewa, że połowę drogi stałem pośrodku wagonu i ociekałem, tworząc wokół siebie i roweru rosnącą kałużę wody. Stałem, gdyż pasażerowie - ci bez rowerów - mają jakąś dziwną sympatię do miejsc w przedziale teoretycznie dla rowerów i wózków. Takim ze składanymi krzesełkami. A próba zwrócenia im uwagi, że przecież są wolne miejsca i innej części wagonu (a są!) kończy się awanturą i pyskówkami. Rozluźniło się w Ciechanowie.
W Działdowie wysiadłem na suchy (!) peron i suchymi (!) ulicami wymknąłem się szybko w kierunku północno-wschodnim. Na Nidzicę. Z tyłu, od zachodu gromadziły się malownicze czarne chmury, więc w obawie przed kolejną ulewą żwawo kręciłem, aby dalej na wschód.
Droga wojewódzka nr 545, którą podążałem jest elegancka. Tzn. nowy równy asfalt, "wysepki bezpieczeństwa" itp. Tylko brak szerokiego albo żadnego pobocza.
Przez Nidzicę przemknąłem nie zatrzymując się. Miasto uzbrojone w liczne drogi dla rowerów w trochę lepszym standardzie, tzn. widać jakiś sens, jakąś sieć tych DDR-ów, nie kończą się i nie zaczynają ni z tego ni z owego.
W Napiwodzie zjeżdżam z "wojewódzkiej". Zaczynają się lasy. Praktycznie zanika ruch samochodowy. Z rzadka wyprzedza mnie lub wymija jakiś samochód i to najczęściej na obcych tablicach rejestracyjnych. Jakimś fenomenem jest dla mnie wieś Jabłonka, przez którą przejeżdżam już po ciemku. Ładne, zadbane domy. Nowe, bądź odnowione stare. Opisy ważniejszych budynków i miejsc na stosownych tablicach z przedwojennymi zdjęciami. Rewelacja! Wiem, że z Jabłonki do Dębu prowadzi skrót drogą polną (leśną), ale nie chcę po ciemku ryzykować zwłaszcza, że po ulewach może być cokolwiek grząsko. Robię takiego "zawijasa", tzn. dojeżdżam do DK 58 w Zgniłym Piecu, gdzie zawracam na zachód i jadę "krajówką" aż do wsi Kurki. A z Kurek to już lasem. Najpierw po płytach Jomba, a potem typowy szuter. dobrze ubity, nieźle niesie. Las coraz ciemniejszy więc dodatkowo uzbrajam się w czołówkę na kasku, aby mieć nieco szersze pole widzenia, niż zapewnia lampka rowerowa. Jedzie się świetnie. O trafności wyboru drogi i obranego kierunku świadczy stosowna tablica:
Do Ząbia docieram około 22:00. Dostaję jako kwaterę domek campingowy nr 36 pamiętający głęboki PRL. Ale jest wygodne łóżko, prąd (!), nowa pościel. Tylko wszechogarniająca wilgoć nie pozwala zapomnieć, że jesteśmy w lesie. Zagłębiam się w śpiwór i zasypiam do następnego dnia.
Przejazd "techniczny", a ściślej: transfer na stację Warszawa ZOO w celu udania się pociągiem do Działdowa i dalszej jazdy rowerem. Jechało się dobrze, udało się przecisnąć przez zakorkowany Plac Trzech Krzyży i Nowy Świat do Ronda de Gaulle'a. Niestety na wysokości Portu Praskiego wpadłem po deszcz. Przezornie założyłem wcześniej kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Musiałem jeszcze odstać swoje na peronie i trochę w zatłoczonym pociągu. Na szczęście mokra odzież obeschła nieco, zanim wysiadłem na Dworcu w Działdowie.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)