Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2007

Dystans całkowity:319.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:32:53
Średnia prędkość:9.71 km/h
Suma podjazdów:379 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:63.84 km i 6h 34m
Więcej statystyk

Ustka - Słupsk

Czwartek, 5 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Ustka – Poddąbie – Rowy – Gardna Wielka – Stojcino – Bukowa – Gąbino – Karzcino – Lubuczewo – Siemianice – Słupsk

Na południe od Gardny Wielkiej © skaut
Nic nie zapowiadało, że to się tak skończy. Po słabym śnie, przerywanym odgłosami z pobliskiego wesołego miasteczka i dancingów w okolicznych lokalach gastronomicznych dość szybko zwinąłem namiot i spakowałem się do drogi. Zatrzymałem się jeszcze „w mieście” na zakupy – nabyłem w sklepie sportowym cienką bluzę polarową, bo po codziennych deszczach mocno się ochłodziło i zacząłem odczuwać deficyt ciepła. Padać zaczęło już na rogatkach Ustki. W mżawce i lekko siąpiącym deszczyku dojechałem wzdłuż wybrzeża do Rowów, gdzie zatrzymałem się na herbatę w cukierni. Wtedy zaczęło lać na dobre. Byłem w takim miejscu, z którego tak, czy siak musiałem się ruszyć. W planach było dotarcie co najmniej do Łeby. W punkcie kontrolnym Słowińskiego Parku Narodowego kupuje bilet wstępu i jadę północnym brzegiem jeziora Gardno. Co się później stało jest dla mnie do dziś niewytłumaczalne. Na pewno dojechałem do Smołdzina. Z nieba lały się hektolitry wody. Próbowałem przeczekać, ale to było bez sensu. Ruszyłem dalej … . No właśnie czy dalej. Jakoś tak mną zakręciło, że zamiast na wschód, odbiłem na południe, a następnie na zachód. Były jakieś pola, jakieś laski – w pewnym momencie zupełnie straciłem orientację. Papierowa mapa rozpłynęła się w rękach i z ulga powitałem asfaltową drogę, która nagle pojawiła mi się pod kołami. Wjechałem do jakiejś wioski, ale nawet nie wiem jak się nazywała. Obrałem kierunek jazdy, który wydawał mi się właściwy i pojechałem. Dopiero w Siemianicach zorientowałem się, że wjeżdżam do Słupska. Na zmianę kierunku nie miałem już sił. Jeżdżąc po mokrych, zalanych wodą ulicach znalazłem schronisko (hotel) PTTK, w którym dostałem nocleg. Jako, że zbliżał się już czas powrotu – końcówkę wycieczki odbyłem następnego dnia koleją. Ze Słupska przez Gdynię do Władysławowa. Tych kilka dni na rowerze dało mi mnóstwo radości. Byłaby większa, gdyby udało się dojechać na kołach do samej Jastrzębiej Góry. Niestety padające prawie codziennie wielogodzinne deszcze mocno przeszkadzały w robieniu dłuższych dystansów. Mam nadzieję, że nauka z tych kilku dni nie pójdzie w las.

Galeria zdjęć

Gminy: Smołdzino (58), Słupsk (59), m. Słupsk (60) i Władysławowo (61).

Łazy - Ustka

Środa, 4 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Łazy – Osieki – Rzepkowo – Iwięcino – Bielkowo – Gleźnowo – Bukowo Morskie – Dąbki – Żukowo Morskie – Darłowo – Darłówko – Wicie – Jarosławiec – Jezierzany – Łącko – Korlino – Królewo – Maszewo – Złakowo – Zaleskie – Duninowo – Ustka

Ustka. Latarnia morska © skaut
Dzień zaczął się pechowo. Wybrałem najkrótszą trasę według mapy, czyli czerwonym szlakiem pieszym. W rezultacie zaraz za Łazami wpadłem w wydmowy las pełen komarów. Przedarłem się na plażę, ale tam już piasek inny niż w Mrzeżynie. Rower zapada się po piasty. Musiałem się wycofać do skrzyżowania i pojechać drogą odchodzącą na południe. Warto było –ze względu na pamiątki historii. W Rzepkowie ruiny pałacu i stodoły należącej pewnie kiedyś do majątku dworskiego. W Iwięcinie – przepiękny kościół, w Bukowie Morskim – kolejny (pocysterski). W Dębkach za to nie ma się po co zatrzymywać. Według mnie to najbardziej ohydna miejscowość nadmorska w Polsce. Przejeżdżam przez Żukowo Morskie do Darłowa. Robię sobie przerwę pod zamkiem książąt pomorskich. Za posiłek służą mi bułki, kabanosy, czekolada i nimm-żujki. Dalsza droga wiedzie do Darłówka. Nadkładam jej trochę jadąc „obwodnicą”, ale dzięki temu mogę podziwiać ciekawą kaplice cmentarną i świeżo położoną drogę dla rowerów. Niestety jakość innych dróg pozostawia wiele do życzenia. Może pos. Gosiewski zamiast peronów we Włoszczowie budowałby drogi w swoim rodzinnym mieście? Tuż przed wjazdem do Darłówka coś mnie użądliło w rękę i odleciało. Wskazujący palec puchnie jak bania. Na falochronie znowu spotykam się ze szwagrostwem.
Zachwycam się dalszym przebiegiem szlaku nadmorskiego w kierunku Jarosławca, wzdłuż wybrzeża morskiego i zarazem jeziorowego. Droga wyłożona płytami jomba, po obu stronach las. Poezja podróży! Przed Jarosławcem widzę pierwsze, większe grupki cyklistów.
Dojeżdżam do Ustki już po południu. Nocuję na płatnym polu namiotowym.

Galeria zdjęć

Gminy: Sianów (52), Postomino (53), Darłowo (54), m. Darłowo (55), Ustka (56) i m. Ustka (57).

Kołobrzeg - Łazy

Wtorek, 3 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Kołobrzeg - Podczele - Ustronie Morskie - Wieniotowo - Gąski - Sarbinowo - Chłopy - Mielno - Unieście - Łazy

Plaża za Sarbinowem © skaut
Kołobrzeg. Budzi mnie ulewa. Niebo całe zasnute ołowianymi chmurami. Leje. Zanim jednak zjadłem śniadanie, spakowałem sakwy, ogoliłem się i zakończyłem wszystkie poranne czynności – przestało padać. Wyjeżdżam ze schroniska o 10:20. To już prawidłowość, że rytm dnia wyznaczają godziny otwierania i zamykania schronisk w których nocuję. Kieruję się na dworzec PKP, aby sprawdzić połączenia kolejowe do Ustronia Morskiego. Tak na wszelki wypadek, gdyby znowu zaczęło lać – chciałbym sobie skrócić drogę podjeżdżając koleją. Na szczęście dla spójności wyjazdu rowerowego, zarzucam tę myśl, na co wpływ ma klarująca się słoneczna pogoda. Postanawiam dokupić sobie garderobę. Brakuje mi czegoś z długim rękawem, co nie byłoby polarem, kurtką przeciwdeszczową, a jednocześnie osłoniło ramiona przed wiatrem. W sklepie turystycznym przy ul. E. Gierczak wybór pada na koszulę czeskiej firmy Hannah. Przymierzam też pelerynę i spodnie przeciwdeszczowe. Następnie przychodzi czas na zakupy dla roweru. Dłuższy czas kręcę się po mieście usiłując zlokalizować sklep rowerowy „przy wiadukcie”. Wreszcie okazuje się, że wiadukt, to po prostu przejście, kładka nad torami nieopodal dworca. Kupuję nowy licznik, przyczepianą do kasku małą czerwoną lampkę i nowy bidon. Lampkę na kask chcę mieć po wczorajszym doświadczeniu jazdy w deszczu, gdy nagle wokół zrobiło się granatowo. Tak zleciał mi czas do 12:40. Dzwonię jeszcze do K. i wreszcie ruszam w drogę. Jadę krajową „11” w stronę Koszalina. W Sianożętach skręcam na północ i po kilku kilometrach jestem w Ustroniu Morskim. Kolejne, typowe polskie wczasowisko nadmorskie. Neogotycki kościół po lewej stronie drogi i wjeżdżam do lasu. Najpierw asfalt, potem beton wreszcie droga gruntowa. Po porannej ulewie droga jak w opisie Transcarpatii. Rower piszczy w błocie ale jedzie. Przydają się pełne błotniki. Wreszcie spotykam rowerzystów. Spakowani na lekko, pewnie jednodniowi wycieczkowicze. W Wieniotowie urocze ujście rzeki Czerwonej do morza. Dwie bazy Marynarki wojennej po drodze. Baza techniczna, potem jakaś radarowa. Wreszcie Gąski. Z drogi ładnie widać latarnię morską. Wdrapuję się na jej szczyt. Widać wspomniany radar i wieżę kościoła w Sarbinowie. Chwila przerwy. Telefon do W., łyk soku pomidorowego i w drogę. Następna latarnia będzie dopiero w Darłowie. Długie przebywanie na latarni morskiej jest nieopłacalne, bo kilkaset metrów dalej, po lewej stronie zatrzymała mnie pierogarnia „Primavera”. Pyszne ruskie, choć nie takie jak u Mamy, chłodnik „na ostro” (z orzechami włoskimi, a na deser herbata lychee. Warto było się zatrzymać.
Z Gąsek przez Sarbinowo do Mielna. Sarbinowo wspominam jako miejsce naszych wspólnych wakacji z K. i małą T. rok wcześniej. Jadę po mierzei oddzielającej Jezioro Jamno od Bałtyku i wjeżdżam do Łazów. Dojeżdżam do ośrodka wczasowego, w którym przyjdzie spędzić mi najbliższą noc. Z balkonu macha mi ręką W. Zaliczam mycie siebie pod prysznicem i roweru z węża ogrodowego. Ależ się błyszczy. Robię jeszcze przepierkę i zasiadam ze szwagrostwem do kolacji. Jest pyszna. Gadamy do późnej nocy. Kładąc się wreszcie spać, zastanawiam się – jaka rano będzie pogoda? Zapowiadają przejście kolejnego frontu atmosferycznego z zachodu na wschód, co nie jest dobrym prognostykiem.

Galeria zdjęć

Gminy: Ustronie Morskie (49), Będzino (50) i Mielno (51).

Pobierowo - Kołobrzeg

Poniedziałek, 2 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
TrasaPobierowo – Pustkowo – Trzęsacz – Rewal – Niechorze – Pogorzelica – Mrzeżyno – Rogowo – Dźwirzyno – Kołobrzeg

Trzęsacz. Ruiny kościoła © skaut

Pod dachem miłego i przytulnego schroniska PTSM w Pobierowie mogłem zregenerować siły po trochę nerwowej, szarpanej niedzielnej jeździe. Jeździe „na niewyspaniu”. W świetlicy, przy śniadaniu zerkam na włączony telewizor i z niepokojem przyjmuję prognozę pogody i zapowiedź deszczu. Już wczoraj tak miało być, ale się nie sprawdziło. Na szczęście cały dzień był słoneczny. Nie zabawiając dłużej, choćby z uwagi na prognozę pogody, pora opuścić Pobierowo. Dokonuję powierzchownego przeglądu roweru i zakładam strój „kolarski”: freeraid’owe luźne spodenki z wpinanymi wewnętrznymi i żółtą koszulkę. Na głowę kask, rękawiczki na dłonie i można jechać. Jadę drogą publiczną przez Pustkowo do Trzęsacza. Tam funduję sobie chwilę odpoczynku pod ruinami kościoła. Obok trwają roboty budowlane. Budują taras widokowy wchodzący w morze. Jadąc do Rewala przeklinam żółtą koszulkę, która przyciągnęła do mnie roje muszek i małych czarnych żuczków. Rzucam spojrzenie z klifu na szary Bałtyk, robię jakieś zdjęcie i jadę dalej. Na szczęście mogę opuścić asfaltową drogę wojewódzką nr 102 i boczną szutrówką dojechać do latarni morskiej w Niechorzu. Ładna jest. Po 180 stopniach wspinam się na galeryjkę i spoglądam na niknącą w mgiełce drogę za zachodu, którą już pokonałem. Spoglądam też na wschód, w kierunku mojej dalszej jazdy. Za Niechorzem jest Pogorzelica. Przejeżdżam obok obozu harcerskiego rozbitego tak jakby „na widoku”. Za poradą przewodnika Pascala skręcam do nadmorskiego lasku i pomiędzy karłowatymi, powykręcanymi od wiatru sosnami przebijam się na plażę. Jest cudownie! Zdejmuję koszulkę, kask zastępuję chustką – piratką i uczę się jechać plażą. Udaje się! Twardy, ubity piasek niesie jak asfalt. Trzeba uważać tylko na linię jazdy, gdyż linia brzegu nie jest idealnie prosta, a faluje tak jak morze, które przyjemnie szumi. Im dalej jadę, tym coraz mniej ludzi. Jakieś małżeństwo z dwójką dzieci idące plażą forsownym marszem, samotna dziewczyna wpatrzona w morską dal. W pewnym momencie orientuję się, że jestem sam. W zasięgu wzroku nie widać żywej duszy. Pierwsi ludzie pojawiają się dopiero gdzieś na wysokości Mrzeżyna. Śmieszy mnie wygrodzony palikami stumetrowy odcinek plaży, oznaczony tabliczką: „Plaża Garnizonu Mrzeżyno. Wstęp wzbroniony”. Z uwagi na coraz większą liczbę plażowiczów muszę używać dzwonka. Mało kto spodziewa się roweru jadącego brzegiem morza. Wreszcie dojeżdżam do zachodniego falochronu portu w Mrzeżynie. Z trudem wciągam rower na betonowy pirs i trochę cyrkowo jadę po murze jednometrowej szerokości do portu. W Mrzeżynie odpoczynek. Jem jagodzianki i popijam wodą mineralną, wprost z gwinta 1,5-litrowej butelki, siedząc na krawężniku. Mrzeżyno pamiętam z 1975 r., kiedy tu byłem z rodzicami na wczasach. Tatuś czuł się jak u siebie w domu, a to z tej racji, iż służąc w wojsku, przyjeżdżał z żołnierzami na tzw. zabezpieczenie ośrodka wczasowego. Ponadto, jego jednostka przyjeżdżała tu na poligon artyleryjski, założony jeszcze przez Niemców. Jadę dalej na wschód betonową, „tajną” drogą przez Rogowo do Dźwirzyna. Rzut oka na ośrodek wczasowy „Bispol”, w którym gościliśmy z K. latem 2001 r. Dalej wjeżdżam w las i kieruję się w stronę Kołobrzegu. Robi się ciekawie i tajemniczo. Pojawiają się moczary i słone bagna. Ruiny jakichś budynków prawdopodobnie wojskowego pochodzenia. Trochę straszno. Wjeżdżam już do Kołobrzegu starą drogą wysadzoną olbrzymimi dębami gdy nadchodzi ulewa. Drzewo daje jaką osłonę, ale ileż można czekać? Przetrzymuję tylko największą nawałnicę, zakładam żółtą kurtkę przeciwdeszczową, takiż pokrowiec na sakwę z aparatem fotograficznym i jadę do miasta. W Kołobrzegu trochę kluczę, nim odnajdę schronisko PTSM. Wreszcie jest Olbrzymi gmach liceum, pokryty czerwonym klinkierem. Schronisko dopiero się rozkręca. Wszak to początek wakacji. Warunki gorsze niż w Pobierowie. Nie ma prysznica. Kąpieli zażywam w dużej misce znalezionej w szkolnej łazience. Kładę się spać w wielkiej sali lekcyjnej umeblowanej polowymi łóżkami.

Galeria zdjęć

Gminy: Trzebiatów (46), Kołobrzeg (47) i miasto Kołobrzeg (48).

Świnoujście - Pobierowo

Niedziela, 1 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Świnoujście - Międzyzdroje - Wisełka - Międzywodzie - Dziwnów - Dziwnówek - Łukęcin - Pobierowo

Świnoujście. Na promie © skaut
Znów ruszamy na południe, cieszył się Stanisław Pagaczewski. Podróżą na północ, do Paryża, radował się Andrzej Bobkowski. Ja jadę na wschód!. Zaczęło się od tego, że T. otrzymała zalecenie lekarskie wyjazdu nad morze. Ja – również. Grypy, przeziębienia i anginy męczyły nas od jesieni. Szczęśliwie tylko K. pozostawała zdrowa. Planując urlop, wymyśliła tygodniowy wyjazd z T. nad morze na początku lipca. W tym czasie ty mógłbyś pojechać sobie na rower w góry, rzekła. Dobrze, ale dlaczego zaraz w góry? Skoro dziewczyny jadą nad morze, dlaczego nie ja? Stanęło na tym, że pierwszy tydzień lipca (30.06.-6.07) T. spędzi z mamusią w Jastrzębiej Górze, a drugi – z tatusiem, też w Jastrzębiej Górze. W czasie pierwszego tygodnia – mam czas na rowerowanie. Marszruta nasunęła się sama: polskie wybrzeże Bałtyku. Dokładnie od Świnoujścia do Jastrzębiej Góry. A może i dalej – do Helu?
Pomimo tego, że plan powstał dość wcześnie, bo w styczniu, to przygotowania do wyjazdu czyniłem raczej „mentalne”. W ramach przygotowań przeczytałem kilkakrotnie relację z takiej wycieczki opublikowaną na łamach Bikeboard’u. Poza tym, większość czasu nic się nie działo z mojej strony. No może tylko dokupiłem rowerowy przewodnik wydawnictwa Pascal. To wszystko.
Właściwe przygotowania ruszyły dwa tygodnie przed wyjazdem. Rower był już w tym roku w użyciu, ale należałoby uzbroić go w błotniki i bagażnik. Może też zamienić terenowe opony na slick’i? Ściągnąłem te akcesoria przed ubiegłorocznym wyjazdem w Bieszczady. Ale tam jeździłem w terenie i po szutrach, a przede wszystkim „na lekko”. Wyprałem też sakwy. Stare, włoskie marki Ferrino, zakupione jeszcze w 1995 r. w Sklepie Podróżnika na pierwszy wyjazd sakwiarski, jeszcze starym pasatem w Beskid Niski i Bieszczady. Stary rower, miałem go od 1983 r., nie zniósł tego dobrze. Rwały się szprychy i pękła piasta w tylnym kole. Ale udało się przejechać wówczas z Zagórza, przez: Terkę, Kalnicę, Cisną, Żubracze, Komańczę, Jaśliska, Polany, Krempną i Biecz do Jasła. Ech, nostalgia.
Stare sakwy coś mi nie bardzo pasowały do obecnego roweru. Gumki od systemu mocowania – sparciały, więc je wymieniłem na nowe. Po wymianie dalej nie trzymały. Postanowiłem sobie (w duchu), że może nie będę szukał specjalnie nowych sakw, ale gdyby trafiła się okazja … . Okazja trafiła się trzy dni przed wyjazdem. W sklepie z częściami rowerowymi na ul. Nowowiejskiej w Warszawie, który jest tam odkąd pamiętam. Nie ten wielki salon, który nb. zamieniono na lumpex, ale ten malutki, ta klitka bliże Gmachu Politechniki. Poszedłem tam po lampkę tylną. Taką, którą można przykręcić do bagażnika. Lampki nie było. Kupiłem zachwalany przez sprzedawcę adapterem, który pasuje do większości lamp cateye. Sprawdziłem - pasował. Podsumowując listę sprzętu: rower Wheeler Cross 2600 z 2005 r. został dodatkowo wyposażony w bagażnik aluminiowy z oczkami do przypinania sakw, błotniki pełne plastikowe metalizowane z chlapaczami(!), dzwonek cateye duży, lampkę tylną, pompkę topeak mini, dwa koszyki na bidony i same bidony, sakwy tylne crosso z kordury, sakwę na kierownicę topeak, worek na bagaż crosso, dwa ekspandory, noski do pedałów, licznik rowerowy trelock. W sakwy zapakowałem bagaż osobisty: dwa stroje kolarskie – jeden z obcisłymi spodenkami, drugi z luźnymi, skarpetki, buty trekkingowi, cienką bluzę z polaru, kamizelkę polarową, cywilny t-shirt, slipki, kąpielówki, ręcznik, przybory do mycia, przybory kuchenne (kubek, niezbędnik, palnik Primus z kartuszem, mini-czajniczek), przybory naprawcze (klucze, dętka, łatki z klejem, zapasowa linka hamulcowa), namiot, śpiwór, pidżama, okulary kolarskie, kask, rękawiczki kolarskie, spodnie polarowe i druga para – trekkingowi z odpisnanymi nogawkami.
Dzień „zero”, czyli 30 czerwca to transfer samochodem i koleją na trasie: Józefów – Warszawa – Ostróda – Jastrzębia Góra – Władysławowo – Gdynia Główna Osobowa. Planowaliśmy wyjazd na godzinę 8:00, ale pakowanie, śniadanie i „zbieranie się” zajęło nam znacznie więcej czasu. Jak się okaże, będzie nam go brakowało wieczorem. Wyruszyliśmy o 11:40 sprzed domu. Na pokładzie chevroleta K. i T., rower na dachu, sakwy w przestronnym bagażniku kombi. Jeszcze w Warszawie na ul. Płowieckiej tankujemy „pod korek” (stacja Neste 1 l. etyliny e95 kosztuje 4,41 zł.). Jedziemy w miarę szybko. Zatrzymujemy się w McD na jedzenie. Niezbyt zdrowe, ale krajowa siódemka nie rozpieszcza ofertą gastronomiczną. Uprzedzając późniejszy rozwój wydarzeń – dla mnie będzie to ostatni posiłek w sobotę. Znacznie spowalnia nas gigantyczny korek w okolicach Elbląga. Wąż samochodów ciągnie się przez 14 km(!). Przebijamy się przez Gdańsk na obwodnicę Trójmiasta i ok. 19:30 docieramy do Jastrzębiej Góry. Dziewczyny idą na kolację, a ja w tym czasie biorę prysznic i przebieram się w strój podróżny. K. siada za kierownicę i żona z córką odwożą mnie na pociąg do Władysławowa. W planie był dojazd na rowerze, ale późna pora i deszczowa aura wymusiły korektę tego planu. Miło też, że obie moje ukochane odwożą mnie na stacyjkę. K. kupuje mi bilet na pociąg do Gdyni, gdy ja w tym czasie zapinam sakwy na rowerze. O 21:46 ładuję się do pociągu relacji Hel – Gdynia. Jadę dawnym wagonem bagażowym (brązowo beżowy) przerobionym na rowerowo-osobowy, co z dumą podkreśla konduktor. Po godzinie wysiadam wGdyni na dworcu Gdynia Główna. pozbawionym już przedwojennego przymiotnika „Osobowa”. Muszę jeszcze kupić bilet na przewóz roweru. Problem chyba systemowo nierozwiązywalny dla kolejowego systemu sprzedaży. Bilet na rower jest biletem dodatkowym do biletu „ludzkiego”. Nie można takiego biletu dodać do biletu na kuszetkę. A właśnie kuszetkę kupiłem sobie wcześniej, jeszcze w Warszawie. Problem rozwiązuję w ten sposób, że kupuję po prostu zwykły bilet na przejazd i do niego bilet na rower. Mój sprzęt będzie skazany na samotność, gdy będę podróżował kuszetką. O 23:55 wtacza się pociąg relacji Białystok – Szczecin Główny/Berlin Lichtenberg. Najpierw pakuję rower. W wagonie 2 klasy jeden przedział wypatroszony z foteli z 3 hakami na rowery na ściance. Na przeciwległej szybka (wziernik?) do sąsiadującego przedziału. Wieszam rower tylnym, cięższym kołem do góry. Zapinam na 3 linki: rama + tylne koło, rama + przednie koło i rama + siodełko. Przechodzę składem w kierunku kuszetki. Zaczepiam konduktora, aby sprawdził bilet, ale konduktor tylko macha ręką. Pyta tylko, czy dobrze zabezpieczyłem rower? Do kuszetki trzeba wejść z peronu. Robię to w Wejherowie, na pierwszej stacji po wejściu do składu. Proszę stewarda o budzenie przed Stargardem, abym mógł przed Dąbiem powtórzyć operację połączenia rowerzysty z rowerem. Spania to dużo nie było. W dodatku męczył mnie suchy, napadowy kaszel. Ok. 4ej rano przedostaję się do wagonu z rowerem. Na szczęście wszystko w porządku. Świta gdy wysiadam na dworcu Szczecin Dąbie. Sam dworzec brzydki, wręcz paskudny. Przed dworcem importowany zza Odry Imbiss-Bar. Zamawiam herbatę i nad parującym plastikowym kubeczkiem czekam na pociąg do Świnoujścia. Wreszcie nadjeżdża. Nowiuśki, pachnący elektryczny zestaw trakcyjny w barwach czerwono grafitowych. Z przedziału rowerowego, zaraz za kabiną maszynisty spoglądam na stalowy szlak. Drzwi do kabiny otwarte są na przestrzał, Pięknie perli się rosą niedzielny poranek. Za niedługo jest Świnoujście. Wyładowuję się na peron, chwila dezorientacji i łapiąc właściwy kierunek idę na prom, którym przejeżdżam na Uznam. Pustymi ulicami jadę do przejścia granicznego, aby podróż zacząć „od słupka granicznego”. Wracam do centrum. W aptece kupuje thiocodin na nieustępujący kaszel, w spożywczaku – zakupy na cały dzień. Jako, że to niedziela idę na mszę świętą w kościele z modelem żaglowca wiszącym w nawie. Śniadanie jem w parku. Odpalam kuchenkę, parzę sobie herbatę, jem jogurt, owoce, popycham kanapkami. Wreszcie decyduję – koniec pikniku. Czas w drogę. Znowu prom i za stacją PKP szlakiem R-10 kieruję się w stronę latarni morskiej.
Latarnię morską, najwyższą na polskim wybrzeżu oczywiście „zaliczam”, a później (raczej) terenowym szlakiem jadę na wschód. Asfalty pojawiają się w Międzyzdrojach. Tam też zamawiam obiad, w postaci smażonej flądry. Nie była to dobra decyzja, bo smażenina leżała mi na żołądku, aż do wieczora. Jakoś tak się złożyło, że cały dzień przejechałem w „cywilnych” ciuchach – nie było okazji przebrać się w strój kolarski. Lekkie spodnie z odpinanymi nogawkami, oddychająca koszulka, polarowa kamizelka i czapka z daszkiem i tak nadawały mi turystycznego sznytu. Najbardziej dokuczył brak spodenek z wkładką – ból siedzenia w nocy uświadomił mi, że z tym elementem garderoby rowerowej, nie ma co kombinować. Przejeżdżam Międzywodzie, miejscowość wczasową upamiętnioną w powieści Adama Bahdaja Podróż za jeden uśmiech. Właśnie w Międzywodziu odpoczywały mamy Poldka i Dudusia, do których chłopcy jechali autostopem. Przez most zwodzony nad Dziwną, dostaję się do Dziwnowa, a następnie Dziwnówka. Ciekawie wyglądają po drugiej stronie Zatoki Wrzosowskie poniemieckie budynki o wysokich spadzistych dachach. Trochę zabudowań o militarnej, jak się wydaje, proweniencji. Dojeżdżam do Pobierowa i melduję się w schronisku młodzieżowym. Dostaję pokój „na piętrze”. Mogę w zbiorowej łazience zmyć kurz i pot. Przy okazji kąpieli zaznaje jedna z sakw – jak się okazało, żel pod prysznic wylał się w czasie jazdy i zajął dolną część sakwy mocząc spakowane do niej ubrania, które nawet nienoszone muszą być w tej sytuacji wyprane. Jem kolację przygotowaną z zapasów zakupionych rano w Świnoujściu i kładę się spać.

Galeria zdjęć

Gminy: Świnoujście (41), Międzyzdroje (42), Wolin (43), Dziwnów (44) i Rewal (45).