Wpisy archiwalne w kategorii

Rajdy

Dystans całkowity:313.52 km (w terenie 6.30 km; 2.01%)
Czas w ruchu:14:35
Średnia prędkość:21.50 km/h
Maksymalna prędkość:59.30 km/h
Suma podjazdów:1060 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:131 (70 %)
Suma kalorii:9930 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:104.51 km i 4h 51m
Więcej statystyk

Mały Piękny Wschód

Sobota, 28 kwietnia 2018 · Komentarze(1)
Kategoria Rajdy
Piękny Wschód ładna nazwa, nieprawdaż? Wymowna, wieloznaczna, trochę tajemnicza. Ukrywa się pod nią ultramaraton kolarski organizowany od kilku lat w Parczewie i poprowadzony po drogach Lubelszczyzny. Trochę o nim słyszałem, trochę czytałem, ale jakoś nie było okazji do wzięcia udziału. Wreszcie w tym roku zamiar się zrealizował. Zgłosiłem się w zasadzie ad hoc, wiedząc, że na wiosenny brevet w Pomiechówku i W(y)prawkę Kaszubską nie mam czasu w kalendarzu. Akurat na ostatni weekend kwietnia znalazło się okienko i można było ruszyć. No z tym ruszeniem to może przesada, bo na teoretycznie nieodległe miejsce startu dotarłem już po północy. W bazie maratonu, skromnym budyneczku parczewskiego MOSiR'u powitał mnie tylko jeden z uczestników - był to Kurier ćmiący papieroska przed wejściem. Reszta zawodników spała a to po hotelach, a to na sali gimnastycznej tegoż MOSiR'u jak również w namiotach i samochodach. Poinstruowany przez Kuriera podpisałem listę uczestników, w trybie samoobsługi pobrałem numer startowy wraz z kompletem agrafek, podpisałem oświadczenie o odpowiedzialności cywilnej i udałem się na spoczynek - do własnego namiotu. Na szczęście 2-osobowa Lima rozbija się błyskawicznie, wystarczyło tylko wsunąć się do śpiwora i odpłynąć w sen. Spałem za krótko, a to powodu krakania wron, które obsiadły okoliczne drzewa. Nie widząc nadziei na przedłużenie snu wygramoliłem się z namiotu i niespiesznie, tak jak lubię, zacząłem sposobić się do startu. A zapisałem się na krótki "juniorski" dystans 250 km nie będąc na początku sezonu za bardzo objeżdżony na szosie. Czasu było sporo, więc do pierwszego śniadania zasiadłem jeszcze w piżamie. I w takim stroju przydybał mnie Hipek już gotowy do startu na 500 km. Wyczułem nawet lekką przyganę co do braku gotowości startowej z mojej strony, więc jak uczniak przyłapany na poście zacząłem coś dukać, że jeszcze czas, że ja tak na krótszy dystans ... . W każdym bądź razie czasu miałem wystarczająco na poranny prysznic, drugie śniadanie, małe zakupy w pobliskiej stokrotce, skręcenie kolarzówki przywiezionej w bagażniku, pokibicowanie startującym na długim normalnym dystansie. Na koniec wcisnąłem się w strój kolarski. Coś przyciasny po zimie się zrobił. Wreszcie pora startu. Startuję w pierwszej grupie z tej racji, że wzorem BBT tu też są kategorie solo i open, a "soliści" jadą jako pierwsi. Zapisałem się na tę kategorię, bo chciałem zobaczyć jak to jest. Pobranie lokalizatorów od Roberta Janika, ustawienie na linii startu i już. Zaczęła się jazda. Grupka startowa nie tyle regulaminowo, co chyba intencjonalnie i z uwagi na różne cele startujących rozpadła się jeszcze na ulicach Parczewa. W każdym bądź razie na drodze wojewódzkiej nr 819 zostałem sam. Ruch niewielki, asfalt zaskakująco równy i tylko jedna przeszkoda w drodze do mety. WIATR. Mocny jak cholera południowy wiatr wiejący prosto w twarz. Trasa maratonu, gdy na nią spojrzeć to taka ósemka, której oba prawe brzuszki wyciągały się na południe. Ale co mi tam, wiatr nie pomaga, ale stokroć wolę słoneczną pogodę niż deszcz. Pierwszą część trasy, do punktu kontrolnego w Krasnymstawie pokonuję na spokojnie. Podziwiam krajobrazy, z zadziwieniem patrzę na kopalnię Bogdanka wyrastającą nagle spośród pól rzepaku. Taka lubelska Fujijama. Na podjeździe za Rejowcem wyprzedza mnie grupka "open". Któraś z zawodniczek na widok mojego stroju (Randonneurs Polska) wola do mnie "Pan Brevet".
Wreszcie Krasnystaw. Punkt kontrolny w szkole, nieco na uboczu. Trzeba było zjechać z trasy. Ciepły posiłek, chyba jakiś żurek, batony, picie. Staram się nie przedłużać pobytu i po ok. 20 minutach jadę dalej. Nie ma czasu na zwiedzanie, choć miasto - historyczne. To tu hetman Zamoyski więził arcyksięcia Maksymiliana po bitwie pod Byczyną. Z miasta wyjeżdżam sam. Stan asfaltów nieco się pogarsza. Wreszcie we wsi Staw Noakowski trasa zmienia kierunek na północny i północno-zachodni. Niestety wiatr jakby stracił na sile i to, co zabrał do południa już nie oddał.
Kolejny punkt kontrolny jest w Żółkiewce. Słaby, bo tylko pieczątka w karcie kontrolnej. Poczęstunek i woda jeszcze nie dojechały (!). Zmuszony jestem, podobnie jak i inni uczestnicy, uzupełnić zapasy w pobliskim markecie. Dalsza jazda bardzo przyjemna. Dopisuje słoneczna pogoda, oczy cieszą zielone pola.
W Pilaszkowicach podziwiam ładnie położony, na wzgórzu przy drodze, drewniany kościół. W Podzamczu - bramę pałacową, a w Minkowicach drewniany budynek stacji kolejowej, jakby przeniesiony z głębi Rosji. Gdzieś twych okolicach pojawia się jakiś miejscowy szosowiec, proponując koło. Ze śmiechem odmawiam, tłumacząc, że startuję w kategorii bez wsparcia. Wrażenie robi Łęczna. Równiutkie ulice, kwietniki, stadion piłkarski. Znać pieniądze "z węgla". Gardzienice przywodzą na myśl wspomnienie o tutejszym Ośrodku Praktyk Teatralnych i furorę jaką robił w latach 80-ych XX wieku wśród nieco zmanierowanej i znudzonej miejskiej publiki. Dla mnie "Żywot Protopopa Awakuma" wystawiony na toruńskim "Kontakcie" był pozytywnym odkryciem.

Pilaszkowice (lubelskie). Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa © skaut

Mełgiew Podzamcze (lubelskie); Brama do pałacu Stoińskich © skaut



Minkowice. Stacja kolejowa © skaut
Ostatni punkt kontrolny na trasie jest na 223 km w Dąbrowie, na trawniku przy Orlenie. Częstuję się kanapką, uzupełniam bidony i ruszam na ostatni odcinek. Przejeżdżam obok miejscowych "kurortów" zlokalizowanych na Pojezierzu Łęczyńsko -Włodawskim. Zapada zmierzch, a potem noc. Przy świetle lampek wjeżdżam do Parczewa i melduję się na mecie. Jeszcze tylko medal, certyfikat (!) ukończenia wyścigu i uścisk ręki Pana Włodka - organizatora i kierownika całej imprezy. Podsumowując: w klasyfikacji generalnej zająłem 46 miejsce na 72 startujących i 66 finiszerów. W kat. Solo byłem 6 na 10 startujących i 9 zawodników, którzy ukończyli. Jak na mnie całkiem dobrze, zważywszy, iż była to pierwsza jazda w tym roku na dystansie powyżej 200 km. Ogólnie maraton przypadł mi do gustu ze względów krajobrazowych. Jeżeli czas pozwoli, w przyszłym roku pojadę na 500 km. 
[Dystans i czas przejazdu wg pomiaru organizatora]


Piękny Wschód 2018. Na mecie © skaut







Zaliczone gminy: Parczew (926), Dębowa Kłoda (927), Sosnowica (928), Ludwin (929), Puchaczów (930), Cyców (931), Siedliszcze (932), Rejowiec Fabryczny (933), m. Rejowiec Fabryczny (934), Rejowiec (935), Krasnystaw (936), m. Krasnystaw (937), Izbica (938), Nielisz (939), Rudnik (940), Żółkiewka (941), Rybczewice (942), Piaski (943), Mełgiew (944), Łęczna (945), Uścimów (946).

Ojcowie na start

Sobota, 1 października 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Rajdy
Wreszcie się nam udało. Wystartowaliśmy w wyścigu (!) "Ojcowie na start" organizowanym od kilku lat przez szkołę mojego syna. Przymierzaliśmy się już w zeszłym roku, ale choroba młodszej części naszego duetu spowodowała, że musieliśmy zrezygnować ze startu. 
W tym roku poszło dobrze. Zdrowie i humory dopisywały, pogoda wymarzona na zawody - temperatura ok 17 st. C, bezwietrznie i słonecznie. Kolejka dojeżdżamy na start w Międzylesiu na skrzyżowaniu ulic: Maciejowickiej i Pilawskiej. Strefa startu podzielona na sektory - stosownie do wieku młodych zawodników. Ojciec jest obligatoryjnym uczestnikiem zespołu, ale liczy się tylko czas dzieci. Dzień wcześniej odebrałem numery startowe po uprzedniej elektronicznej rejestracji na stosownej stronie w internetach. Pełna profeska. Numery maja przyklejone chipy do rejestracji czasu przejazdu.
Sektor powoli się zapełnia. Impreza ma charakter otwarty, sporo jest chłopaków po których widać (a może jeszcze bardziej po ich ojcach?) - tzw. sportowe zacięcie. Są też obcokrajowcy, w tym także z Wenezueli - znanej z wyśmienitych kolarzy.
Po dość długim oczekiwaniu w czasie którego rozebraliśmy się z Jaśkiem "na krótko" przychodzi wreszcie czas startu. Najpierw pierwsze sektory ze starszymi dziećmi, wreszcie my. spokojnie, aby nie zaliczyć przypadkowej kraksy przeciskamy się przez Start/Metę i ruszamy zaraz do lasu. Droga staje się dróżką. tłum taki, że nie za bardzo jest gdzie wyprzedzać. Jakaś dziewczynka zalicza upadek - na szczęście niegroźny - zaryła głęboko w luźnym piachu i wystarczyło. Takich upadków będzie jeszcze sporo - ich największa niedogodność jest taka, że powodują zatory na wąskich ścieżkach mazowieckiego Parku Krajobrazowego, gdzie wytyczono trasę wyścigu. Wspomniany piach stanowiący podłoże dużej części trasy nie ułatwia jazdy. Mojemu młodemu idzie lepiej na grubych oponach niż mi na "zwykłym" trekkingu obciążonym dodatkowo sakwą z rzeczami (a co!). Sportu w naszym przejeździe za wiele nie ma. Wprawdzie od czasu do czasu kogoś wyprzedzamy, ale i inni wyprzedzają nas - i tych wyprzedzających jest chyba więcej. Muszę młodemu tłumaczyć, że teraz jesteśmy na zawodach i nie prowadzimy dociekań dokąd prowadzi ta boczna droga, jakie to drzewo i co to za domy? Na stromym (jak na Mazowsze) zjeździe z górki Jasiek zalicza OTB. Klasyka: wystarczyło, że zacisnął przedni hamulec i widowiskowo wyprzedził w powietrzu swój rower, który nb. za chwilę go dogonił. Po wyplątaniu syna ze sprzętu, wyprostowaniu kierownicy i siodełka ruszamy dalej. Morale trochę spadło młodemu zawodnikowi - na szczęście było to w końcówce pętli i niedługo potem wjeżdżaliśmy na lepszą, tzn. bardziej zwartą nawierzchnię. Najpierw szutrowo - żużlową, a zaraz potem asfaltową. Do mety pozostało już niedaleko więc zmobilizowałem małego do ostatniego wysiłku i przy aplauzie licznej publiczności przecinamy kreskę.
Z mety przejeżdżamy na teren szkoły, gdzie trwa piknik rodzinny. Jasiek otrzymuje medal i dyplom "za udział" są drożdżówki i pączki. Nie bawimy tam długo, a widząc nadciągające ciemne chmury zapowiadające deszcz zmykamy na stację, skąd kolejką wracamy do domu.
Chyba po dwóch dniach przychodzi link od firmy obsługującej zawody do wyników. Szału nie ma, ale najgorzej też nie wypadliśmy 30 miejsce na 35 startujących w "naszej" grupie wiekowej. W przyszłym roku będzie co poprawiać. 
Zdjęcia:




Mapka (z wrażenia nie uruchomiłem garmina, więc nie cały ślad się zarejestrował):

Mała odznaka Dużego Rajdu

Piątek, 5 grudnia 2014 · Komentarze(1)
Dziś do Warszawy na rowerze. Normalnie, do pracy. Ale jeszcze po coś ....
Odebrałem dziś w Stołecznym Oddziale PTTK odznakę za ukończenie "Dużego Rajdu Dookoła Polski".
Wygląda niepozornie:

Założenie dla tego Rajdu jest takie: Trzeba przejechać dookoła Polski, zaliczając po drodze 146 określonych w regulaminie punktów kontrolnych (miejscowości). Daje to w sumie ok. 3,5 tys. km. Jedzie się w dowolnym kierunku, w dowolnym czasie. Można dzielić na etapy. Nie jest konieczne przejechanie tego jednym ciągiem. Można trasę podzielić na kilka lat, co i ja zrobiłem.
Rajd odbyłem w latach 2009-2013, przy czym zasadniczą jego część, „zamykającą pętlę” wokół Polski ukończyłem w 2012 r. W roku 2013 przejechałem, pominięty w 2009 r., odcinek pomiędzy Elblągiem a Gdynią. Chociaż rocznikowo wygląda to na 5 lat, tak naprawdę przejechanie całej trasy zajęło mi 43 dni, na które poświęciłem co roku po kilka, kilkanaście dni z urlopu pracowniczego.
Trasę rozpocząłem 29.06.2009 r. w Suwałkach i odbywałem ją w kierunku: W, S, E, N, tj. przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i odmiennie niż zdaje się sugerować wykaz miejscowości będący załącznikiem do regulaminu. Regulamin dozwala na dowolny wybór kierunku, a jazda „w lewo” umożliwiła mi lepszą logistykę związaną z początkiem i końcem każdego, corocznego odcinka. W 2009 r. przejechałem z Suwałk do Szczecina, w 2010 r. ze Szczecina do Cieszyna, w 2011 r. – z Cieszyna do Bełżca, a w 2012 – z Bełżca do Suwałk. Dodając to tego wspomniany „żuławski” odcinek w 2013 r. dało to w sumie całą trasę Rajdu.
W 2013 r. szybciej niż planowałem przejechałem tzw. "Wiślaną Trasę Rowerową", dzięki czemu miałem czas na uzupełnienie brakującego odcinka: Elbląg-Gdynia. Koncepcja "programowa" jeżeli można ją tak nazwać pochodzi pewnie jeszcze z lat 60-ych XX-wieku. Zdobywanie potwierdzeń w punktach kontrolnych, tj. najczęściej pieczątek ze sklepów, urzędów trochę kłopotliwe, ale teraz po ukończeniu dwie książeczki wycieczek kolarskich ze wszystkim wpisami pokonanych odcinków i potwierdzeniami to niezła pamiątka. Każda stroniczka przywodzi na myśl wspomnienia: to miasto, ta rzeka, ta góra, przełęcz. Uznano mi trasę mimo braku potwierdzenia w m. Wicko na Pomorzu. Przez Wicko wprawdzie przejechałem, ale potwierdzenia stamtąd nie mam. Trochę przez zagapienie, trochę też przez kolejność miejscowości w regulaminowym wykazie, w którym Wicko występuje po Łebie. Faktycznie zaś jadąc z Żelazna do Łeby DW 213 i DW 214 najpierw jest Wicko, a później Łeba. Zorientowałem się o braku potwierdzenia następnego dnia będąc już w Słowińskim Parku Narodowym z którego nie chciało mi się wyjeżdżać. Nie z lenistwa, ale z powodu urody trasy do Rowów i dalej do Ustki. Wielce sobie chwalę, że Słowiński PN w odróżnieniu od innych Parków nie tylko nie „prześladuje” rowerzystów, ale wręcz zachęca do zwiedzania na dwóch kółkach. Jest na trasie Rajdu kilka dużych miast, np. Gdańsk, Szczecin, ale są też wioski, których nazwa nikomu nic nie mówi. Np. takie Bieczyno pomiędzy Kołobrzegiem a Trzebiatowem, wymusza zjechanie z głównej drogi oraz jazdę podmokłymi łąkami i polami na południe od Dźwirzyna. Są też miejscowości, których formalnie już nie ma. Sobieszów jest oficjalnie częścią Jeleniej Góry, a Jaszczurówka - Zakopanego.
Potwierdzenia kontrolnego w Zieleńcu dokonał mi ratownik GOPR. W 2010 r. na całej trasie ze Szczecina do Cieszyna każdego dnia miałem upalną pogodę. Wyjątkiem był 6 lipca, kiedy „objeżdżałem” Kotlinę Kłodzką i kiedy lało jak z cebra. W tych warunkach, przemoczony do suchej nitki, nie chciałem snuć się po Zieleńcu i szukać pieczątki z tą nazwą. Termometr na ścianie „Goprówki” pokazywał zaledwie 6°C. Nb. latem Zieleniec, a zwłaszcza liczne „martwe” wyciągi przedstawiają ponury widok. Chciałem jak najszybciej zjechać w stronę Bystrzycy Kłodzkiej i poszukać noclegu.
O ile w 2010 r. z wyjątkiem jednego dnia miałem pogodę „śródziemnomorską”, o tyle w 2011 r. na całym górskim odcinku, z Cieszyna aż do Przemyśla lało każdego dnia.
Siląc się na kilka zdań podsumowania przede wszystkim muszę napisać, że przebieg trasy wspaniały. Paradoksalnie najwięcej rowerzystów – sakwiarzy spotkałem na „Ścianie Wschodniej”, osobliwie w Krynkach, gdzie szkolne schronisko młodzieżowe cieszy się opinią kultowego miejsca dla takich turystów. Najmniej, a w zasadzie żadnego sakwiarza nie spotkałem wzdłuż granicy zachodniej. Tłumaczę to sobie (wygodniejszym) niemieckim szlakiem Oder-Neiβe Radweg biegnącym po drugiej stronie Odry niż punkty kontrolne naszego Rajdu. W zdecydowanej większości korzystałem z dróg publicznych. Z uwagi na obciążenie sakwami unikałem jazdy terenowej, aczkolwiek kilka terenowych  odcinków zasługuje na uwagę i polecenie. Pierwszy to szlak przez Słowiński Park Narodowy i inne odcinki nadmorskie szlaku R-10 pociągnięte w terenie. Rower z sakwami daje radę. Po drugie, miło wspominam  leśne drogi pomiędzy Mieszkowicami i Kostrzynem oraz takie leśne drogi w Borach Dolnośląskich. Po trzecie "zwodniczy" odcinek pomiędzy Horyńcem a Płazowem, który na mapie był bitą droga publiczną (A.D. 2012), a tak naprawdę wtedy była to zwykła leśna droga z koleinami. Oczywiście dobrze wspominam też drogi leśne w Puszczy Augustowskiej. W mojej ocenie najbardziej niebezpieczny odcinek to droga przez Wyspę Wolin pomiędzy Międzywodziem a Międzyzdrojami. Na tym fragmencie stosunkowo wąskiej, krętej i „górskiej” DW 102 samochody potrafią wyprzedzać „na grubość lakieru”. Ale to jedyny mankament. Całość trasy dostarcza niezapomnianych widoków, przeżyć i spotkań.