Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2016

Dystans całkowity:896.90 km (w terenie 6.41 km; 0.71%)
Czas w ruchu:38:44
Średnia prędkość:23.16 km/h
Maksymalna prędkość:54.40 km/h
Suma podjazdów:1955 m
Maks. tętno maksymalne:173 (93 %)
Maks. tętno średnie:134 (72 %)
Suma kalorii:19299 kcal
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:42.71 km i 1h 50m
Więcej statystyk

Józefów (PD)

Wtorek, 31 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Warszawa (DP)

Wtorek, 31 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Warszawa (DP)

Poniedziałek, 30 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Józefów (PD)

Poniedziałek, 30 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Warszawa (DPD)

Środa, 25 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Warszawa (DPD)

Piątek, 20 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Pod totemem ślimaka (Brevet 400)

Sobota, 14 maja 2016 · Komentarze(3)
Uczestnicy

Rozochocony niezłym, jak na mnie, przejazdem w Brevecie 200 km , postanowiłem zmierzyć się z dystansem dwukrotnie dłuższym. Na szczęście start wyznaczono na godzinę 8:00 rano i do Pomiechówka mogłem dojechać w sobotni poranek prosto z domu. Stawiłem się 20 min. przed startem. Czasu wystarczyło na tyle, aby się przebrać za kolarza, podpisać listę startową i wysłuchać jednym uchem fragmentów odprawy przedstartowej. Startujących tym razem znacznie mniej niż przed miesiącem na „dwusetce”. Początkowo wszyscy jedziemy razem. 
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400)
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400) © skaut

Witam się w peletonie z Keto i Wiechem. Trzymam się zasadniczej grupy „pierwszej prędkości” i z nią docieram do Nasielska. Tu na światłach wystarczył moment zawahania się oraz konieczność przepuszczenia samochodu zjeżdżającego na parking, abym pozostał sam. Na kolejnej zmianie świateł dojechał do mnie Jarek Grudzień, z którym od tego miejsca jedziemy razem. Po drodze doganiamy Tomka Rozy oraz jeszcze jednego kolegę i we czwórkę wspólnymi siłami dojeżdżamy do puntu kontrolnego (PK2) w Przasnyszu ulokowanego na 75 km trasy. Króciutki postój przeznaczony wyłącznie na podbicie kart brevetowych i pobranie kanapek z bagażnika samochodu organizatora, który w tzw. międzyczasie nadjechał na ten punkt.
Okolice Przasnysza (Brevet 400) © skaut
Pogoda zdecydowanie się pogorszyła. O ile od startu czuć było w powietrzu narastająca wilgotność powietrza, o tyle za Nasielskiem zaczęło już regularnie padać. Intensywność opadu raz malała raz rosła, ale padało nieustannie. Dla okularnika, którym jestem – sytuacja bardzo niekomfortowa, zwłaszcza, że trzymana w zanadrzu ściereczka do okularów nabrała wilgotności takiej, iż zamiast osuszać zostawiała na szkłach bury rozmaz. Zmagając się z wodą lejącą się z nieba i wiatrem, który nie pomagał ciągniemy dalej. W pewnym momencie na drogę przed nami wbiega bażant i daje podpowiedź, jak oszczędzać energię w taką pogodę. Żadnego tam latania, tylko leciutko drobiąc (truchcikiem) należy pokonywać dalszą odległość brzegiem szosy. W tym stylu, przy nasilającym się deszczu, dojechaliśmy do punktu w Rozogach (PK3 -145,9 km). Po drodze wyprzedziliśmy jeszcze Marcina Nalazka, który przez moment próbował się z nami trzymać, ale narzekając na mizerny tegoroczny kilometraż przejechany na rowerze (300 km) i chroniczne niewyspanie, został za nami.
Nie wiem, czy zaraziłem się od Marcina, czy to wpływ ubiegłotygodniowego zmęczenia, ale na stacji BP w Rozogach ogarnęła mnie taka senność, że funduję sobie wielki kubek czarnej kawy i rozsiadam się na bardzo wygodnej kanapce w stacyjnym bistro. Kolegom, którzy zostali na zewnątrz mówię, żeby nie czekali na mnie, bo muszę „odtajać”. W tym momencie spłynęła na mnie świadomość, że dobrego czasu to dziś nie wykręcę. Po prostu nie i już.
Mój totem na dziś:

Koledzy pojechali, a za moment zaczęli zjeżdżać inni startujący. M. in. wyprzedzony wcześniej Marcin, a także Wojtek Leś, i cała „żółta grupka” (to od koloru jednakowych kurteczek) z jedyną startującą dziś dziewczyną – Agnieszką. Zebrałem się w sobie, przywdziałem teoretycznie przeciwdeszczowe ochraniacze na buty i ruszyłem w dalszą drogę. Samotnie. Chyba tego potrzebowałem w tym momencie.
Gdyby nie deszcz i zimno, byłaby okazja do inhalacji żywicznym aromatem starego boru sosnowego. A tak, potężne, masztowe sosny Puszczy Piskiej błyszczały mokrymi pniami i ociekały kroplami zimnej wody. Wody było tyle, że nawet jachty zaczęły mnie wyprzedzać:

Jachty mnie wyprzedzają! (Brevet 400) © skaut
Do Wojnowa dojeżdżam w towarzystwie Wojtka Lesia i jeszcze dwóch innych kolegów, z którymi zjechaliśmy się w okolicach Karwicy Mazurskiej. Zostałem na wymianę baterii w garminie, koledzy pojechali dalej. Za chwilę nadjechał Marcin, który nie zastanawiając się ułożył się na przystanku i zapadł w sen. Ruszyłem dalej, rezygnując z okazji wstąpienia do kościoła w Ukcie i rzucenia okiem na bezcenny obraz Girolamo Muziano „Złożenie do grobu” wywieszony w prezbiterium tej poewangelickiej świątyni. Musiało mi wystarczyć ubiegłoroczne wspomnienie tego arcydzieła cinquecento, kiedy to z córką kajakowaliśmy po Krutyni, a w kościele słuchaliśmy Mszy Św.
Przepiękny odcinek DW 609 do Mikołajek stracił trochę na urodzie ze względu na aurę przeszkadzającą w kontemplacji. Mniej więcej 10 km przed Mikołajkami spotykam randonnera z uszkodzonym rowerem. Uszkodzona („zmielona”) przerzutka i zerwane szprychy uniemożliwiają mu dalszą jazdę. Mówi mi, że wezwał już na pomoc teścia, który rusza samochodem z Warszawy, aby go zwieźć z trasy. Przejazd przez Mikołajki z rzutem oka na marinę. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości. Jadę dalej, cały czas samotnie. Wyprzedza mnie jeszcze dwóch startujących. Ten odcinek mało przyjemny. Wprawdzie „krajówka” (DK 16) nie jest dziś mocno zatłoczona samochodami, ale jazda wśród pól, w deszczu i przy porywistym wietrze wiejącym z „korytarza” Wielkich Jezior Mazurskich wyciąga ze mnie ostatnie siły.

Resztką tych sił dojechałem do kolejnego PK w Orzyszu, gdzie instynktownie mój organizm wymusza na mnie dłuższy postój, pomimo tego, że do kolejnego PK „tylko” 30 km. Zamawiam herbatę i zapiekankę. Od kasjerki dostaję świeżutkie reklamówki, które posłużą mi później za dodatkową ochronę stóp przed wilgocią.
Tu dopada mnie „grupa żółta” powiększona o Kazia Kruczka i Franciszka Majewskiego debiutującego w brevetach i to w dodatku na typowym trekkingu (bagażnik, pełne błotniki, dynamo w piaście, nóżka!). Tym składem po przeszło godzinie dojeżdżamy do dużego PK ulokowanego w dawnej leśniczówce nad Jeziorem Nidzkim. A tam regularny piknik, nie mający nic wspólnego z tzw. dyscypliną postojową. Wystarczy napisać, że przyjechaliśmy za jasności, wyjeżdżaliśmy już po zmroku. Dla miłośników Ernsta Wiecherta a zwłaszcza „Dzieci Jerominów” miejsce szczególne. Dokładnie po drugiej stronie jeziora (Nidzkiego) leży Sowiróg. Ciarki przechodzą po plecach, gdy się pomyśli, że to TU się działo!
W leśniczówce miło, ciepło, sucho. Podgrzany w mikrofalówce dwudaniowy obiad (pycha!), kawa i herbata do woli. Na tyle, na ile mogę - zmieniam odzież to znaczy zakładam dodatkowo suchą koszulkę termiczną i zmieniam skarpetki na suche. Tylko tyle zabrałem do podsiodłówki, dlatego z pewnym zaskoczeniem widzę, że na innych czekają „przepaki” i mogą w całości zmienić kompletne stroje kolarskie na suche. Szkoda, że informacja o takiej możliwości nie dotarła do wszystkich.

Natalia – z wolontariatu Randonneurs Polska, sprawnymi dłońmi fizjoterapeutki próbuje rozmasować mój zesztywniały kark. Po przykrych wspomnieniach BBT’14 staram się nie dopuścić do bolesności w tym miejscu, ale zimno i niezależny od woli skurcz mięśni zrobiły swoje. Masaż pomaga i mogę ruszać dalej. Kilku uczestników podejmuje decyzje o wycofaniu. Z leśniczówki wyjeżdżamy we trójkę, tzn. Marcin, Franciszek i ja, ale po kilkunastu kilometrach rozdzielamy się na dobre. Franciszek mający niezłą parę w nogach pomknął w noc na tym swoim trekkingu, Marcin postanowił ospać przyjemny, drewniany przystanek typu góralska chatka, a ja swoim tempem kulałem się do mety. Kolejny PK na stacji Orlen w Kadzidle. Bardzo przyjemna obsługa stacji z wyrozumiałością patrzyła na ściekające ze mnie błoto i wodę, dała możliwość rozłożenia się na podłodze na zapleczu, a nawet przechowania roweru pod dachem. Dojechałem na punkt w momencie, w którym Franciszek właśnie ruszał, a Kaziu Kruczek i Piotr Łabudziński zbierali się do drogi. Ja zamówiłem gorącą herbatę i siorbiąc ją doczekałem się przyjazdu Wojtka Lesia będącego w stanie ewidentnej hipotermii. Dla niego w tym miejscu jazda się skończyła. Został podjęty z punktu przez obsługę brevetu godzinę po moim odjeździe. Było dobrze po pierwszej w nocy gdy ruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście przestało padać, za to temperatura obniżyła się o dodatkowe kilka stopni. Starałem się jechać w miarę żwawo, aby nie szczękać zębami i z tych 53 km do Makowa Mazowieckiego niewiele zapamiętałem, może poza ślicznymi głosami budzących się ptaków. Tak ok 3 w nocy zaczął się ich regularny koncert.

Mazury Ponure (Brevet 400) © skaut
W Makowie kolejne, nieprzyjemne, zaskoczenie. Stacja Orlen na której jest PK przestawiona na „tryb nocny”, tzn. obsługa przez okienko jak w aptece, nie można skorzystać z toalety, ogrzać się, pobuszować wśród półek ze słodyczami. Smuteczek. Na punkcie dopada mnie „grupa żółta”, tzn. Agnieszka, Andrzej, Piotr, Tomasz i Krystian. Andrzej nienachalnie pyta, czy pojadę z nimi, na co się godzę, a w zasadzie nawet cieszę z towarzystwa na końcówkę tegoż przejazdu. Po drodze jeszcze krótki postój na czynnej stacji Lotosu, przerwa na kawę, toaletę i coś słodkiego, a dalej to już „na oparach” do mety. Jako, że staram się śledzić nawigację, co chwilę słyszę zza pleców: Daleko jeszcze? Końcowe 15 km z Nasielska już żywszym tempem i kwadrans po siódmej wpadamy do bazy brevetu. Na koniec tego wszystkiego jeszcze formalności, podpisy, skanowanie kart brevetowych, co też trochę trwa i można zjeść coś ciepłego. Z ulgą odklejam od siebie kompletnie mokre ubrania. Stopy mam tak rozmoczone jak topielec wyciągnięty z Wisły. Biorę prysznic i wbijam się w śpiwór na 4-godzinny sen. 
Podsumowując muszę powtórzyć przeczytaną gdzieś myśl, że najgorszy start jest zarazem najlepszym treningiem. Ambitne plany poprawienia (przynajmniej) wyniku z ubiegłorocznej czterechsetki legły wprawdzie w gruzach mniej więcej w 1/3 dystansu, ale (chyba) wiem więcej o sobie i możliwościach jazdy w takich warunkach. Podsiodłówka Ortlieba zdała znakomicie egzamin z wodoszczelności. Ponieważ jechałem samowystarczalnie, tzn. bez przepaku, zestaw na zmianę, tj. koszulka z długim rękawem i suche wełniane skarpetki oraz długie lekkie spodnie przeciwdeszczowe okazały się tym, czego było trzeba najbardziej. Dla lepszego komfortu przydałaby się może trochę grubsza kurtka, bo kolarski ortalion jest dobry na krótsze dystanse, a nie na nocną jazdę po kilkunastogodzinnym wychłodzeniu deszczem i temperaturę na zewnątrz rzędu 5-7 st. C. Ale wtedy trzeba by wziąć większą podsiodłówkę, która przydałaby się też na dodatkowe jedzenie. Taką mam chyba przemianę materii, że w zasadzie bez przerwy muszę coś podjadać w czasie jazdy. Jeżeli tego nie robię – mam wrażenie nadciągającego rychłego „odcinania”. Zobaczymy czy nauczka, którą dała mi Zimna Zośka przyda się na coś w przyszłości? Generalnie – mam satysfakcję, że w takich warunkach cały i zdrowy dojechałem do mety. Nawet kataru później nie miałem, nie mówiąc już o innych dolegliwościach.
Oficjalny (wg ACP) czas brutto: 23:17


Prawie jak cyclocross (Brevet 400) © skaut

Mapka

Józefów (PD)

Środa, 11 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Warszawa (DP)

Środa, 11 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto

Józefów (PD)

Poniedziałek, 9 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto