Rozochocony
niezłym, jak na mnie, przejazdem
w Brevecie 200 km , postanowiłem zmierzyć się z dystansem dwukrotnie
dłuższym. Na szczęście start wyznaczono na godzinę 8:00 rano i do Pomiechówka
mogłem dojechać w sobotni poranek prosto z domu. Stawiłem się 20 min. przed
startem. Czasu wystarczyło na tyle, aby się przebrać za kolarza, podpisać listę
startową i wysłuchać jednym uchem fragmentów odprawy przedstartowej.
Startujących tym razem znacznie mniej niż przed miesiącem na „dwusetce”. Początkowo
wszyscy jedziemy razem.
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400) © skaut
Witam się w peletonie z Keto i Wiechem. Trzymam się
zasadniczej grupy „pierwszej prędkości” i z nią docieram do Nasielska. Tu na
światłach wystarczył moment zawahania się oraz konieczność przepuszczenia samochodu
zjeżdżającego na parking, abym pozostał sam. Na kolejnej zmianie świateł
dojechał do mnie Jarek Grudzień, z którym od tego miejsca jedziemy razem. Po
drodze doganiamy Tomka Rozy oraz jeszcze jednego kolegę i we czwórkę wspólnymi
siłami dojeżdżamy do puntu kontrolnego (PK2) w Przasnyszu ulokowanego na 75 km
trasy. Króciutki postój przeznaczony wyłącznie na podbicie kart brevetowych i
pobranie kanapek z bagażnika samochodu organizatora, który w tzw. międzyczasie
nadjechał na ten punkt.
Okolice Przasnysza (Brevet 400)
© skaut
Pogoda
zdecydowanie się pogorszyła. O ile od startu czuć było w powietrzu narastająca
wilgotność powietrza, o tyle za Nasielskiem zaczęło już regularnie padać.
Intensywność opadu raz malała raz rosła, ale padało nieustannie. Dla
okularnika, którym jestem – sytuacja bardzo niekomfortowa, zwłaszcza, że
trzymana w zanadrzu ściereczka do okularów nabrała wilgotności takiej, iż
zamiast osuszać zostawiała na szkłach bury rozmaz. Zmagając się z wodą lejącą
się z nieba i wiatrem, który nie pomagał ciągniemy dalej. W pewnym
momencie na drogę przed nami wbiega bażant i daje podpowiedź, jak oszczędzać energię
w taką pogodę. Żadnego tam latania, tylko leciutko drobiąc (truchcikiem) należy
pokonywać dalszą odległość brzegiem szosy. W tym stylu, przy nasilającym się
deszczu, dojechaliśmy do punktu w Rozogach (PK3 -145,9 km). Po drodze
wyprzedziliśmy jeszcze Marcina Nalazka, który przez moment próbował się z nami
trzymać, ale narzekając na mizerny tegoroczny kilometraż przejechany na rowerze
(300 km) i chroniczne niewyspanie, został za nami.
Nie
wiem, czy zaraziłem się od Marcina, czy to wpływ ubiegłotygodniowego zmęczenia,
ale na stacji BP w Rozogach ogarnęła mnie taka senność, że funduję sobie wielki
kubek czarnej kawy i rozsiadam się na bardzo wygodnej kanapce w stacyjnym
bistro. Kolegom, którzy zostali na zewnątrz mówię, żeby nie czekali na mnie, bo
muszę „odtajać”. W tym momencie spłynęła na mnie świadomość, że dobrego czasu
to dziś nie wykręcę. Po prostu nie i już.
Mój totem na dziś:
Koledzy
pojechali, a za moment zaczęli zjeżdżać inni startujący. M. in. wyprzedzony
wcześniej Marcin, a także Wojtek Leś, i cała „żółta grupka” (to od koloru
jednakowych kurteczek) z jedyną startującą dziś dziewczyną – Agnieszką. Zebrałem
się w sobie, przywdziałem teoretycznie przeciwdeszczowe ochraniacze na buty i
ruszyłem w dalszą drogę. Samotnie. Chyba tego potrzebowałem w tym momencie.
Gdyby
nie deszcz i zimno, byłaby okazja do inhalacji żywicznym aromatem starego boru
sosnowego. A tak, potężne, masztowe sosny Puszczy Piskiej błyszczały mokrymi pniami
i ociekały kroplami zimnej wody. Wody było tyle, że nawet jachty zaczęły mnie
wyprzedzać:
Jachty mnie wyprzedzają! (Brevet 400)
© skaut
Do
Wojnowa dojeżdżam w towarzystwie Wojtka Lesia i jeszcze dwóch innych kolegów, z
którymi zjechaliśmy się w okolicach Karwicy Mazurskiej. Zostałem na wymianę
baterii w garminie, koledzy pojechali dalej. Za chwilę nadjechał Marcin, który
nie zastanawiając się ułożył się na przystanku i zapadł w sen. Ruszyłem dalej,
rezygnując z okazji wstąpienia do kościoła w Ukcie i rzucenia okiem na bezcenny
obraz Girolamo Muziano „Złożenie do grobu” wywieszony w prezbiterium tej
poewangelickiej świątyni. Musiało mi wystarczyć ubiegłoroczne wspomnienie tego
arcydzieła cinquecento, kiedy to z córką kajakowaliśmy po Krutyni, a w kościele
słuchaliśmy Mszy Św.
Przepiękny
odcinek DW 609 do Mikołajek stracił trochę na urodzie ze względu na aurę
przeszkadzającą w kontemplacji. Mniej więcej 10 km przed Mikołajkami spotykam randonnera
z uszkodzonym rowerem. Uszkodzona („zmielona”) przerzutka i zerwane szprychy
uniemożliwiają mu dalszą jazdę. Mówi mi, że wezwał już na pomoc teścia, który
rusza samochodem z Warszawy, aby go zwieźć z trasy. Przejazd przez Mikołajki z
rzutem oka na marinę. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości. Jadę dalej,
cały czas samotnie. Wyprzedza mnie jeszcze dwóch startujących. Ten odcinek mało
przyjemny. Wprawdzie „krajówka” (DK 16) nie jest dziś mocno zatłoczona
samochodami, ale jazda wśród pól, w deszczu i przy porywistym wietrze wiejącym
z „korytarza” Wielkich Jezior Mazurskich wyciąga ze mnie ostatnie siły.
Resztką
tych sił dojechałem do kolejnego PK w Orzyszu, gdzie instynktownie mój organizm
wymusza na mnie dłuższy postój, pomimo tego, że do kolejnego PK „tylko” 30 km.
Zamawiam herbatę i zapiekankę. Od kasjerki dostaję świeżutkie reklamówki, które
posłużą mi później za dodatkową ochronę stóp przed wilgocią.
Tu dopada mnie
„grupa żółta” powiększona o Kazia Kruczka i Franciszka Majewskiego
debiutującego w brevetach i to w dodatku na typowym trekkingu (bagażnik, pełne
błotniki, dynamo w piaście, nóżka!). Tym składem po przeszło godzinie
dojeżdżamy do dużego PK ulokowanego w dawnej leśniczówce nad Jeziorem Nidzkim. A
tam regularny piknik, nie mający nic wspólnego z tzw. dyscypliną postojową.
Wystarczy napisać, że przyjechaliśmy za jasności, wyjeżdżaliśmy już po zmroku. Dla miłośników Ernsta Wiecherta a zwłaszcza „Dzieci Jerominów” miejsce szczególne. Dokładnie po
drugiej stronie jeziora (Nidzkiego) leży Sowiróg. Ciarki przechodzą po plecach,
gdy się pomyśli, że to TU się działo!
W
leśniczówce miło, ciepło, sucho. Podgrzany w mikrofalówce dwudaniowy obiad
(pycha!), kawa i herbata do woli. Na tyle, na ile mogę - zmieniam odzież to
znaczy zakładam dodatkowo suchą koszulkę termiczną i zmieniam skarpetki na
suche. Tylko tyle zabrałem do podsiodłówki, dlatego z pewnym zaskoczeniem
widzę, że na innych czekają „przepaki” i mogą w całości zmienić kompletne
stroje kolarskie na suche. Szkoda, że informacja o takiej możliwości nie
dotarła do wszystkich.
Natalia
– z wolontariatu Randonneurs Polska, sprawnymi dłońmi fizjoterapeutki próbuje
rozmasować mój zesztywniały kark. Po przykrych wspomnieniach BBT’14 staram się
nie dopuścić do bolesności w tym miejscu, ale zimno i niezależny od woli skurcz
mięśni zrobiły swoje. Masaż pomaga i mogę ruszać dalej. Kilku uczestników
podejmuje decyzje o wycofaniu. Z leśniczówki wyjeżdżamy we trójkę, tzn. Marcin, Franciszek i ja, ale po kilkunastu kilometrach rozdzielamy się na dobre. Franciszek
mający niezłą parę w nogach pomknął w noc na tym swoim trekkingu, Marcin
postanowił ospać przyjemny, drewniany przystanek typu góralska chatka, a ja
swoim tempem kulałem się do mety. Kolejny PK na stacji Orlen w Kadzidle. Bardzo
przyjemna obsługa stacji z wyrozumiałością patrzyła na ściekające ze mnie błoto
i wodę, dała możliwość rozłożenia się na podłodze na zapleczu, a nawet
przechowania roweru pod dachem. Dojechałem na punkt w momencie, w którym
Franciszek właśnie ruszał, a Kaziu Kruczek i Piotr Łabudziński zbierali się do
drogi. Ja zamówiłem gorącą herbatę i siorbiąc ją doczekałem się przyjazdu
Wojtka Lesia będącego w stanie ewidentnej hipotermii. Dla niego w tym miejscu
jazda się skończyła. Został podjęty z punktu przez obsługę brevetu godzinę po
moim odjeździe. Było dobrze po pierwszej w nocy gdy ruszyłem w dalszą drogę. Na
szczęście przestało padać, za to temperatura obniżyła się o dodatkowe kilka
stopni. Starałem się jechać w miarę żwawo, aby nie szczękać zębami i z tych 53
km do Makowa Mazowieckiego niewiele zapamiętałem, może poza ślicznymi głosami
budzących się ptaków. Tak ok 3 w nocy zaczął się ich regularny koncert.
Mazury Ponure (Brevet 400)
© skaut
W
Makowie kolejne, nieprzyjemne, zaskoczenie. Stacja Orlen na której jest PK
przestawiona na „tryb nocny”, tzn. obsługa przez okienko jak w aptece, nie
można skorzystać z toalety, ogrzać się, pobuszować wśród półek ze słodyczami.
Smuteczek. Na punkcie dopada mnie „grupa żółta”, tzn. Agnieszka, Andrzej,
Piotr, Tomasz i Krystian. Andrzej nienachalnie pyta, czy pojadę z nimi, na co
się godzę, a w zasadzie nawet cieszę z towarzystwa na końcówkę tegoż przejazdu.
Po drodze jeszcze krótki postój na czynnej stacji Lotosu, przerwa na kawę,
toaletę i coś słodkiego, a dalej to już „na oparach” do mety. Jako, że staram
się śledzić nawigację, co chwilę słyszę zza pleców: Daleko jeszcze? Końcowe 15
km z Nasielska już żywszym tempem i kwadrans po siódmej wpadamy do bazy
brevetu. Na koniec tego wszystkiego jeszcze formalności, podpisy, skanowanie
kart brevetowych, co też trochę trwa i można zjeść coś ciepłego. Z ulgą
odklejam od siebie kompletnie mokre ubrania. Stopy mam tak rozmoczone jak
topielec wyciągnięty z Wisły. Biorę prysznic i wbijam się w śpiwór na
4-godzinny sen.
Podsumowując
muszę powtórzyć przeczytaną gdzieś myśl, że najgorszy start jest zarazem
najlepszym treningiem. Ambitne plany poprawienia (przynajmniej) wyniku z ubiegłorocznej
czterechsetki legły wprawdzie w gruzach mniej więcej w 1/3 dystansu, ale (chyba)
wiem więcej o sobie i możliwościach jazdy w takich warunkach. Podsiodłówka
Ortlieba zdała znakomicie egzamin z wodoszczelności. Ponieważ jechałem samowystarczalnie,
tzn. bez przepaku, zestaw na zmianę, tj.
koszulka z długim rękawem i suche wełniane skarpetki oraz długie lekkie spodnie
przeciwdeszczowe okazały się tym, czego było trzeba najbardziej. Dla lepszego
komfortu przydałaby się może trochę grubsza kurtka, bo kolarski ortalion jest
dobry na krótsze dystanse, a nie na nocną jazdę po kilkunastogodzinnym
wychłodzeniu deszczem i temperaturę na zewnątrz rzędu 5-7 st. C. Ale wtedy
trzeba by wziąć większą podsiodłówkę, która przydałaby się też na dodatkowe
jedzenie. Taką mam chyba przemianę materii, że w zasadzie bez przerwy muszę coś
podjadać w czasie jazdy. Jeżeli tego nie robię – mam wrażenie nadciągającego
rychłego „odcinania”. Zobaczymy czy nauczka, którą dała mi Zimna Zośka przyda
się na coś w przyszłości? Generalnie – mam satysfakcję, że w takich warunkach
cały i zdrowy dojechałem do mety. Nawet kataru później nie miałem, nie mówiąc
już o innych dolegliwościach.
Oficjalny (wg ACP) czas brutto: 23:17
Prawie jak cyclocross (Brevet 400)
© skaut
Mapka