Świnoujście - Pobierowo

Niedziela, 1 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Świnoujście - Międzyzdroje - Wisełka - Międzywodzie - Dziwnów - Dziwnówek - Łukęcin - Pobierowo

Świnoujście. Na promie © skaut
Znów ruszamy na południe, cieszył się Stanisław Pagaczewski. Podróżą na północ, do Paryża, radował się Andrzej Bobkowski. Ja jadę na wschód!. Zaczęło się od tego, że T. otrzymała zalecenie lekarskie wyjazdu nad morze. Ja – również. Grypy, przeziębienia i anginy męczyły nas od jesieni. Szczęśliwie tylko K. pozostawała zdrowa. Planując urlop, wymyśliła tygodniowy wyjazd z T. nad morze na początku lipca. W tym czasie ty mógłbyś pojechać sobie na rower w góry, rzekła. Dobrze, ale dlaczego zaraz w góry? Skoro dziewczyny jadą nad morze, dlaczego nie ja? Stanęło na tym, że pierwszy tydzień lipca (30.06.-6.07) T. spędzi z mamusią w Jastrzębiej Górze, a drugi – z tatusiem, też w Jastrzębiej Górze. W czasie pierwszego tygodnia – mam czas na rowerowanie. Marszruta nasunęła się sama: polskie wybrzeże Bałtyku. Dokładnie od Świnoujścia do Jastrzębiej Góry. A może i dalej – do Helu?
Pomimo tego, że plan powstał dość wcześnie, bo w styczniu, to przygotowania do wyjazdu czyniłem raczej „mentalne”. W ramach przygotowań przeczytałem kilkakrotnie relację z takiej wycieczki opublikowaną na łamach Bikeboard’u. Poza tym, większość czasu nic się nie działo z mojej strony. No może tylko dokupiłem rowerowy przewodnik wydawnictwa Pascal. To wszystko.
Właściwe przygotowania ruszyły dwa tygodnie przed wyjazdem. Rower był już w tym roku w użyciu, ale należałoby uzbroić go w błotniki i bagażnik. Może też zamienić terenowe opony na slick’i? Ściągnąłem te akcesoria przed ubiegłorocznym wyjazdem w Bieszczady. Ale tam jeździłem w terenie i po szutrach, a przede wszystkim „na lekko”. Wyprałem też sakwy. Stare, włoskie marki Ferrino, zakupione jeszcze w 1995 r. w Sklepie Podróżnika na pierwszy wyjazd sakwiarski, jeszcze starym pasatem w Beskid Niski i Bieszczady. Stary rower, miałem go od 1983 r., nie zniósł tego dobrze. Rwały się szprychy i pękła piasta w tylnym kole. Ale udało się przejechać wówczas z Zagórza, przez: Terkę, Kalnicę, Cisną, Żubracze, Komańczę, Jaśliska, Polany, Krempną i Biecz do Jasła. Ech, nostalgia.
Stare sakwy coś mi nie bardzo pasowały do obecnego roweru. Gumki od systemu mocowania – sparciały, więc je wymieniłem na nowe. Po wymianie dalej nie trzymały. Postanowiłem sobie (w duchu), że może nie będę szukał specjalnie nowych sakw, ale gdyby trafiła się okazja … . Okazja trafiła się trzy dni przed wyjazdem. W sklepie z częściami rowerowymi na ul. Nowowiejskiej w Warszawie, który jest tam odkąd pamiętam. Nie ten wielki salon, który nb. zamieniono na lumpex, ale ten malutki, ta klitka bliże Gmachu Politechniki. Poszedłem tam po lampkę tylną. Taką, którą można przykręcić do bagażnika. Lampki nie było. Kupiłem zachwalany przez sprzedawcę adapterem, który pasuje do większości lamp cateye. Sprawdziłem - pasował. Podsumowując listę sprzętu: rower Wheeler Cross 2600 z 2005 r. został dodatkowo wyposażony w bagażnik aluminiowy z oczkami do przypinania sakw, błotniki pełne plastikowe metalizowane z chlapaczami(!), dzwonek cateye duży, lampkę tylną, pompkę topeak mini, dwa koszyki na bidony i same bidony, sakwy tylne crosso z kordury, sakwę na kierownicę topeak, worek na bagaż crosso, dwa ekspandory, noski do pedałów, licznik rowerowy trelock. W sakwy zapakowałem bagaż osobisty: dwa stroje kolarskie – jeden z obcisłymi spodenkami, drugi z luźnymi, skarpetki, buty trekkingowi, cienką bluzę z polaru, kamizelkę polarową, cywilny t-shirt, slipki, kąpielówki, ręcznik, przybory do mycia, przybory kuchenne (kubek, niezbędnik, palnik Primus z kartuszem, mini-czajniczek), przybory naprawcze (klucze, dętka, łatki z klejem, zapasowa linka hamulcowa), namiot, śpiwór, pidżama, okulary kolarskie, kask, rękawiczki kolarskie, spodnie polarowe i druga para – trekkingowi z odpisnanymi nogawkami.
Dzień „zero”, czyli 30 czerwca to transfer samochodem i koleją na trasie: Józefów – Warszawa – Ostróda – Jastrzębia Góra – Władysławowo – Gdynia Główna Osobowa. Planowaliśmy wyjazd na godzinę 8:00, ale pakowanie, śniadanie i „zbieranie się” zajęło nam znacznie więcej czasu. Jak się okaże, będzie nam go brakowało wieczorem. Wyruszyliśmy o 11:40 sprzed domu. Na pokładzie chevroleta K. i T., rower na dachu, sakwy w przestronnym bagażniku kombi. Jeszcze w Warszawie na ul. Płowieckiej tankujemy „pod korek” (stacja Neste 1 l. etyliny e95 kosztuje 4,41 zł.). Jedziemy w miarę szybko. Zatrzymujemy się w McD na jedzenie. Niezbyt zdrowe, ale krajowa siódemka nie rozpieszcza ofertą gastronomiczną. Uprzedzając późniejszy rozwój wydarzeń – dla mnie będzie to ostatni posiłek w sobotę. Znacznie spowalnia nas gigantyczny korek w okolicach Elbląga. Wąż samochodów ciągnie się przez 14 km(!). Przebijamy się przez Gdańsk na obwodnicę Trójmiasta i ok. 19:30 docieramy do Jastrzębiej Góry. Dziewczyny idą na kolację, a ja w tym czasie biorę prysznic i przebieram się w strój podróżny. K. siada za kierownicę i żona z córką odwożą mnie na pociąg do Władysławowa. W planie był dojazd na rowerze, ale późna pora i deszczowa aura wymusiły korektę tego planu. Miło też, że obie moje ukochane odwożą mnie na stacyjkę. K. kupuje mi bilet na pociąg do Gdyni, gdy ja w tym czasie zapinam sakwy na rowerze. O 21:46 ładuję się do pociągu relacji Hel – Gdynia. Jadę dawnym wagonem bagażowym (brązowo beżowy) przerobionym na rowerowo-osobowy, co z dumą podkreśla konduktor. Po godzinie wysiadam wGdyni na dworcu Gdynia Główna. pozbawionym już przedwojennego przymiotnika „Osobowa”. Muszę jeszcze kupić bilet na przewóz roweru. Problem chyba systemowo nierozwiązywalny dla kolejowego systemu sprzedaży. Bilet na rower jest biletem dodatkowym do biletu „ludzkiego”. Nie można takiego biletu dodać do biletu na kuszetkę. A właśnie kuszetkę kupiłem sobie wcześniej, jeszcze w Warszawie. Problem rozwiązuję w ten sposób, że kupuję po prostu zwykły bilet na przejazd i do niego bilet na rower. Mój sprzęt będzie skazany na samotność, gdy będę podróżował kuszetką. O 23:55 wtacza się pociąg relacji Białystok – Szczecin Główny/Berlin Lichtenberg. Najpierw pakuję rower. W wagonie 2 klasy jeden przedział wypatroszony z foteli z 3 hakami na rowery na ściance. Na przeciwległej szybka (wziernik?) do sąsiadującego przedziału. Wieszam rower tylnym, cięższym kołem do góry. Zapinam na 3 linki: rama + tylne koło, rama + przednie koło i rama + siodełko. Przechodzę składem w kierunku kuszetki. Zaczepiam konduktora, aby sprawdził bilet, ale konduktor tylko macha ręką. Pyta tylko, czy dobrze zabezpieczyłem rower? Do kuszetki trzeba wejść z peronu. Robię to w Wejherowie, na pierwszej stacji po wejściu do składu. Proszę stewarda o budzenie przed Stargardem, abym mógł przed Dąbiem powtórzyć operację połączenia rowerzysty z rowerem. Spania to dużo nie było. W dodatku męczył mnie suchy, napadowy kaszel. Ok. 4ej rano przedostaję się do wagonu z rowerem. Na szczęście wszystko w porządku. Świta gdy wysiadam na dworcu Szczecin Dąbie. Sam dworzec brzydki, wręcz paskudny. Przed dworcem importowany zza Odry Imbiss-Bar. Zamawiam herbatę i nad parującym plastikowym kubeczkiem czekam na pociąg do Świnoujścia. Wreszcie nadjeżdża. Nowiuśki, pachnący elektryczny zestaw trakcyjny w barwach czerwono grafitowych. Z przedziału rowerowego, zaraz za kabiną maszynisty spoglądam na stalowy szlak. Drzwi do kabiny otwarte są na przestrzał, Pięknie perli się rosą niedzielny poranek. Za niedługo jest Świnoujście. Wyładowuję się na peron, chwila dezorientacji i łapiąc właściwy kierunek idę na prom, którym przejeżdżam na Uznam. Pustymi ulicami jadę do przejścia granicznego, aby podróż zacząć „od słupka granicznego”. Wracam do centrum. W aptece kupuje thiocodin na nieustępujący kaszel, w spożywczaku – zakupy na cały dzień. Jako, że to niedziela idę na mszę świętą w kościele z modelem żaglowca wiszącym w nawie. Śniadanie jem w parku. Odpalam kuchenkę, parzę sobie herbatę, jem jogurt, owoce, popycham kanapkami. Wreszcie decyduję – koniec pikniku. Czas w drogę. Znowu prom i za stacją PKP szlakiem R-10 kieruję się w stronę latarni morskiej.
Latarnię morską, najwyższą na polskim wybrzeżu oczywiście „zaliczam”, a później (raczej) terenowym szlakiem jadę na wschód. Asfalty pojawiają się w Międzyzdrojach. Tam też zamawiam obiad, w postaci smażonej flądry. Nie była to dobra decyzja, bo smażenina leżała mi na żołądku, aż do wieczora. Jakoś tak się złożyło, że cały dzień przejechałem w „cywilnych” ciuchach – nie było okazji przebrać się w strój kolarski. Lekkie spodnie z odpinanymi nogawkami, oddychająca koszulka, polarowa kamizelka i czapka z daszkiem i tak nadawały mi turystycznego sznytu. Najbardziej dokuczył brak spodenek z wkładką – ból siedzenia w nocy uświadomił mi, że z tym elementem garderoby rowerowej, nie ma co kombinować. Przejeżdżam Międzywodzie, miejscowość wczasową upamiętnioną w powieści Adama Bahdaja Podróż za jeden uśmiech. Właśnie w Międzywodziu odpoczywały mamy Poldka i Dudusia, do których chłopcy jechali autostopem. Przez most zwodzony nad Dziwną, dostaję się do Dziwnowa, a następnie Dziwnówka. Ciekawie wyglądają po drugiej stronie Zatoki Wrzosowskie poniemieckie budynki o wysokich spadzistych dachach. Trochę zabudowań o militarnej, jak się wydaje, proweniencji. Dojeżdżam do Pobierowa i melduję się w schronisku młodzieżowym. Dostaję pokój „na piętrze”. Mogę w zbiorowej łazience zmyć kurz i pot. Przy okazji kąpieli zaznaje jedna z sakw – jak się okazało, żel pod prysznic wylał się w czasie jazdy i zajął dolną część sakwy mocząc spakowane do niej ubrania, które nawet nienoszone muszą być w tej sytuacji wyprane. Jem kolację przygotowaną z zapasów zakupionych rano w Świnoujściu i kładę się spać.

Galeria zdjęć

Gminy: Świnoujście (41), Międzyzdroje (42), Wolin (43), Dziwnów (44) i Rewal (45).

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!