Góry MRDP (4)

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Śląsk Opolski
Wychodzący Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim.
Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo, moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km) jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie (kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku.
W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia. Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na żywo”, zżynając ze Staffa:

O blachę przystanku deszcz bębni, Deszcz bębni jesienny. (2015.08.25 - 08:40)

W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54 melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd, a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych od soku jeżyn.

Jeżyny za Głuchołazami © skaut
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło.
Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu. Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do niej dojadę, a tym samym zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h).
Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Przedgórze Sudeckie (Góry MRDP'14) © skaut
Ziemia Kłodzka
Deszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną.
Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już sylwetkę Wojtka Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju.
Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam. Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim, gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej.
W Stroniu Śląskim (871,5 km) melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa. Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda. Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym, długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Wilkanów - Ruiny pałacu © skaut

Odbieram SMS od żony, która „załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach w Kudowie:
Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich. Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)

Jest godzina 19:00, gdy docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute, tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Kotlina Kłodzka (Góry MRDP'14) © skaut

Trochę mi się zakręciło w głowie od tej dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak. Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu. Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:

– Kto jedzie?
– „Dwudziestka”! A ty kto?
– „Trzydzieści siedem”
– Cześć.
– Cześć
– Którędy dalej?
– Tam
– Nie wiesz, czy dobra droga?
– Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.

Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa.
Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5 minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej, chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską, kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32.
Telefonicznie ustalam ze szwagierką miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen „fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!