Góry MRDP (5)
Środa, 26 sierpnia 2015
· Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
Środowy poranek
Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)
Odpowiedź może być tylko jedna:
Głuszyca. Do mety (10:45)
Pikniki
Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)
W Chełmsku Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i zjeżdżam do Lubawki.
O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16. Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:
Dawaj Krzysztof dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53)
A potem meta, laba i powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)
***
Podsumowanie:
Sen trwał prawie 5 godzin. Na tyle
nabrałem już wprawy przy porannej krzątaninie, że po śniadaniu (Dzięki Oleńko!) jeszcze przed siódmą moszczę
się na siodełku i rozpoczynam żmudny podjazd pod Przełęcz Lisią. Na szczęście
Droga Stu Zakrętów budowana była przez nielada fachowców i trzyma stałe
nachylenie na całej swej długości. Nie pozostaje nic, tylko pracowicie w jednym
rytmie jechać w górę podziwiając fantastyczne wychodnie skalne Gór Stołowych. W Karłowie zatrzymuję się na
moment, aby przyodziać się w ocieplacze przed zjazdem. Chwilę rozmawiam z
obywatelem Radkowa, który jedzie na wysłużonym zielonym ATB, w przeciwną
stronę, do pracy w kudowskim sanatorium. Zjazd
byłby może cudowny, gdyby nie trzeba było wyhamowywać na wcale licznych serpentynach,
ale cóż nie bez kozery jest to Droga Stu Zakrętów.
W Radkowie nie zatrzymuję się, zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach. Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej. We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach. W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy, że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:
W Radkowie nie zatrzymuję się, zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach. Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej. We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach. W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy, że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:
Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)
Odpowiedź może być tylko jedna:
Głuszyca. Do mety (10:45)
W Głuszycy spotykam (który to już raz?) Henia i Wacka,
którzy wypytują mnie o dalszą drogę. To, co mówili o przejechanym odcinku przez
Sokolicę nie nadaje się do druku. W mocno swobodnym tłumaczeniu mniej więcej
chodzi o to, że była to bardzo zła droga i trasę maratonu puścił nią bardzo niedobry człowiek
i oni bardzo chętnie by z nim na ten temat porozmawiali przedstawiając bardzo
silne argumenty, że wybór tej drogi był niewłaściwy. Im (oczywiście)
wystarczyły dwa rzeczowniki, jeden czasownik (w różnych formach) i jeden
przymiotnik.
Pikniki
Przed jedenastą (10:49) melduję
zaliczenie przedostatniego punktu kontrolnego. Zatrzymuję się na drugie
śniadanie przed marketem Dino. Mają dobre gazetki, które świetnie nadają się na
obrus, izolację termiczną i papier śniadaniowy. Dostaję SMS od koleżanek z
pracy:
Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)
Jadę wzdłuż linii kolejowej. O dziwo
zegar na stacji w Głuszycy wskazuje dobrą godzinę. Droga przez Grzmiąca i Rybnicę
Leśną bardzo „klimatyczna”. Ciemny las, droga na zboczu i nieliczne
zabudowania przywodzące na myśl „Gazdę z Diabelnej”. W Unisławiu
Śląskim obok zrujnowanego kościoła skręcam na południe i niezłą drogą jadę do
Mieroszowa. Jest ciepło, wręcz upalnie. Wspinam się przez Łączną w kierunku
Chełmska Śląskiego i na wysokości 686 m otwiera się wspaniały widok na Kotlinę
Kamiennogórską.
Kotlina Kamiennogórska© skaut
W Chełmsku Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i zjeżdżam do Lubawki.
Chełmsko Śląskie. Domy tkaczy© skaut
O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16. Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:
Dawaj Krzysztof dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53)
A potem meta, laba i powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)
W Lubawce robię
przerwę na posiłek. Przy wylotówce na Kamienna Górę zatrzymuję się w piekarni, gdzie dostaję
pyszną „pizzę”, a sprzedawczyni z własnej inicjatywy robi mi kawę z prywatnych
zasobów. Gawędzimy trochę, wspólnie użalając się nad tutejszą biedą
i przeraźliwym bezrobociem. Ona też „nietutejsza”, od niedawna osiadła na
Dolnym Śląsku. Przyjemnie się rozmawia , ale mi czas w drogę,
zwłaszcza, że do mety rzeczywiście niedaleko. Bezstresowo wjeżdżam na Szczepanowski
Grzbiet (639 m). Od razu widać, że droga biegnie w sposób nienaturalny. Dawniej
w Bukówce trakt wiódł w prawo w dolinę rzeki, ale zapora i jezioro wymusiły
wytyczenie drogi „na krechę” przez górę. Przejeżdżam przez Miszkowice. Dawna Karczma Książęca posadowiona na
fundamencie średniowiecznego zamku w coraz większej ruinie. Karl von Stein i
Karl August von Hardenberg, to nie "nasza" historia przecież. Nie
ma też dawnego kościoła ewangelickiego o jego (podobno) przepięknym wyposażeniu nie
wspominając. Stał tu vis a vis świątyni katolickiej i jakby z nią rozmawiał. W Jarkowicach
z dawnego browaru zamkowego nie zostało już nic. W ubiegłym roku były jeszcze budynki.
Teraz ruiny, a raczej „kamieni kupa”.
Do mety!O trzeciej po południu jestem na Rozdrożu Kowarskim. Gdy
przed zjazdem zakładam na poboczu drogi kamizelkę i czapkę wyprzedza mnie Wiciu
mknący do mety. Zjeżdżam i ja na dno Kotliny Jeleniogórskiej. Po kolei
przejeżdżam Kowary, Ścięgny, Sosnówkę i Piechowice. Liczne grupy szosowców mnie
wymijają, ale na moje pozdrowienia patrzą obojętnym, a może nawet wzgardliwym
wzrokiem. Na tym obłoconym giancie z dużą podsiodłówką, lampkami, innym szpejem a
jeszcze w przepoconych, złachanych ciuchach mogę wyglądać jak dziad jakiś. Na
dodatek stwierdzam, że przednia przerzutka odmówiła współpracy. Zatrzymuję się
w Podgórzynie, ale nie ma co kombinować bo do mety już naprawdę niedaleko. Na
szczęście łańcuch został na środkowej tarczy. W Szklarskiej Porębie ostatni podjazd. Ale jaki! Gdy powolutku wjeżdżam na
górę, kątem oka widzę zjeżdżającego w przeciwnym kierunku Wilka.
Nowe życie wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę. Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey.
Była godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Nowe życie wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę. Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey.
Była godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Tego dnia czekał
mnie jeszcze spacer z kolegami i przezacną Panią Keto’wą po Świeradowie w
poszukiwaniu kolacji. Nazajutrz było wręczenie medali i powrót na „kołach” w
towarzystwie Ola i Siudka do Szklarskiej Poręby. Panowie zjechali do Jeleniej,
a ja w sympatycznym bistro na dworcu przeczekałem do nadejścia pociągu. Znowu
wagon rowerowy (Turysta naprawdę ma duże wpływy na kolei). W Jeleniej dosiadł
się jeszcze Darek Janeczek wysiadający w Sosnowcu. Z Warszawy do Józefowa znowu
na rowerze, a w domu gorące powitanie żony, dzieci. Wieczorem zaś tort.
Słodka nagroda (w domu) - Góry MRDP'14© skaut
Podsumowanie:
Przejechałem w sumie 1139,6 km, czyli "nakazany" dystans maratonu 1121,8 km powiększony o "zjazdy techniczne" z trasy w Nowym Żmigrodzie, Zakopanem, Raciborzu i Lubawce oraz omyłkę nawigacyjną za Międzylesiem. Czas oficjalny (brutto): 102 h 22 min. stawia mnie raczej w ariergardzie peletonu. Czysty czas przejazdu nieco szokuje: 55 h 58 min, co uzmysławia ile tego czasu "wytopiłem" nie jadąc. Dało to średnią (z jazdy) 20,36 km/h.
Wrażenia niezapomniane. Organizacja - znakomita, przy swym minimalizmie, którego zresztą oczekiwałem. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że najlepiej mi idzie jazda w samotności. Chyba tak wolę.