Pierścień Tysiąca Jezior 2019

Sobota, 29 czerwca 2019 · Komentarze(0)
Kategoria Rajdy
Ubiegłoroczny debiut w Pierścieniu Tysiąca Jezior na tyle mi się spodobał, że w 2019 r. postanowiłem jeszcze raz się przejechać. Zwłaszcza, że ten Ultramaraton jest nad wyraz urokliwy. Tak więc piątkowym, późnym popołudniem znalazłem się w Świękitkach w posiadłości Roberta J., sprawcy tegoż Maratonu i słynniejszego: Bałtyk - Bieszczady Tour. Tym razem "recepcja" umieszczona jest tuż przy asfaltowej dróżce Lubomino - Miłakowo. Szybko i sprawnie pobieram pakiet startowy, parkuję samochód za stodółką i rozbijam namiocik nad stawkiem, w tym samym miejscu, co rok temu. Jem jeszcze lekką kolację i wsuwam się do śpiwora, aby sprawiedliwie przespać kolejne 7 godzin. Całkiem niezły wynik, jak na nerwówkę przedstartową, ale trzeba mieć na uwadze, że położyłem się o 22-ej, a obudziłem o 5-ej rano. To już nie jest wesołe, zważywszy na konieczność jazdy przez kilkadziesiąt godzin licząc od 10:05. Na tę godzinę wyznaczono start mojej grupy. Jadę oczywiście "solo".
Te 5 godzin do startu zleciało mi na spokojnym zjedzeniu śniadania, prysznicu, przygotowaniu roweru do drogi etc. Około 9:30 do bazy zjechał mój druh serdeczny - Wojtek, którego kiedyś zainspirowałem kolarstwem i dla którego dziś jest pierwszy start na ultra. Wojtek startuje o 9:55. Razem przejechaliśmy na start, gdzie - jak mi się wydaje - była jakaś obsuwa czasowa. Samo pobieranie lokalizatorów gps, bardzo długo trwało. Wreszcie moja grupka ustawia się na starcie, ja jeszcze zbieram reprymendę od sędziego (Wacka Żurakowskiego) za brak naklejki z numerem z przodu kasku i jedziemy.
Odcinek do Miłakowa to taka "rozbiegówka". Można jechać w grupie, gdyż w Miłakowie zorganizowano start nr 2. Już nie wiem, który był honorowy, który był ostry. Tak więc dojeżdżamy do Miłakowa, patrzymy na chyba 4 wcześniejsze grupy startowe, jak wyruszają na trasę. Do startu przygrywa duet gitarzystów, start ubarwia lokalne Kolo Gospodyń Wiejskich w ludowych strojach. Mincerz wybija dla chętnych pamiątkowe monety. Wreszcie startujemy naprawdę. Z rozjechaniem na wymagane odległości minimum 100 m nie było problemu. Najpierw byłem piąty, potem trzeci, a potem nawet pierwszy ze swojej grupy. Zresztą to nie ma znaczenia, bo tasowanie się podczas jazdy, zwłaszcza do połowy dystansu było wręcz notoryczne. Nie tylko uczestników mojej grupy startowej.
PTJ 2019. Miłakowo (start ostry) © skaut
W tym roku trasę wytyczono w przeciwnym kierunku niż w 2018 r. To znaczy, ze Świękitek na zachód przez Miłakowo, następnie w kierunku północnym i północno-zachodnim, aż do miejscowości Osetnik, gdzie trasa obierała kierunek wschodni aż do Rutki-Tartak, gdzie należało skierować się na południe, aby w Augustowie obrać kierunek zachodni. doszły do tego drobne niuanse polegające m. in. na ominięciu Ornety, czy wjeździe do centrum Giżycka. Korekta trasy obrodziła dla mnie sześcioma dodatkowymi gminami.
Ale wracając do jazdy - odcinek za Miłakowem bardzo przyjemny. Szczególnie urokliwa była boczna droga w którą odbiliśmy z wojewódzkiej 528 na 14 kilometrze. Niezły asfalt i klasyka Warmii i Mazur - aleja przydrożna. W Mingajnach, tych od ładnego gotyckiego kościoła wjazd na "starą trasę", tzn. DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego. Tam był ulokowany
Pierwszy Punkt Kontrolny (I PK) na 81 km.
Melduję się o 13:20. Punkt skromniutki. Formalnie 10 min. później kończył działalność. Na szczęście była woda, ostatnie drożdżówki i jakieś batoniki. Uzupełniam bidony i po nie więcej niż 5 minutach przerwy ruszam dalej. Do kolejnego punktu trzeba przejechać prawie 100 km. Odcinek słabej nawierzchniowo DW 513 w tym roku przejechałem bez złych emocji, które towarzyszyły mi na tej drodze przed rokiem. Rok temu jechało się już na dużym zmęczeniu, po 500 km trasy. Teraz - spokój. Za Bisztynkiem wytyczono trasę w kierunku północnym, a następnie wschodnim i południowo-wschodnim. Gdzieś tu zjeżdżam się z Wojtkiem. widzieliśmy się wprawdzie na I PK, ale wystartował ciut szybciej niż ja. Chwilę gadamy jadąc obok siebie. Na tyle krótko, aby zrobić sobie wspólną fotkę i rozjechać się zgodnie z regułami solo. Na dojeździe do Kętrzyna kilka nieprzyjemnych sytuacji. Samochody na rosyjskich numerach wyprzedzają nie na grubość gazety, ale raczej bibułki do papierosów. Słabo to wygląda zwłaszcza z tyłu, gdy widzi się przed sobą kolegów prawie ocieranych przez szybkie samochody. Całe szczęście, że "prawie". Na tym też odcinku złamałem narzuconą sobie zasadę niezatrzymywania się nigdzie poza punktami kontrolnymi. Zabrakło mi wody i niestety trzeba było zjechać do przydrożnego sklepu. W podjęciu decyzji pomógł mi widok innych zawodników posilających się w cieniu pudełkowatego geesu. Ketrzyn przejechałem nie zwracając szczególnej uwagi na widoczki. Po prostu aby mieć to duże miasto za sobą. Na szczęście w Starej Różance (+/- 164 km) zjazd na "boczne" drogi w kierunku Sztynortu. Tęsknym wzrokiem spoglądam w kierunku baru, w którym przed rokiem był PK z pysznymi naleśnikami (dawali repetę).
II PK Sztynort - 179 km - 17:26
Niestety tym razem punkt nieco dalej, nad jez. Dargiń i obstawiany własnymi siłami przez organizatora. Dostaję pierogi wyciągnięte z torby termicznej, wodę, banana (1 szt.) i kawalątko arbuza. Skromniej niż przed rokiem. Niektórzy wspomagają się kawą w pobliskiej restauracji. Inni zrzucają buty i moczą nogi w jeziorze. Ja chwilę rozmawiam z Wojtkiem. Trochę zregenerowany po moim pierwszym tegorocznym dystansie większym niż 150 km ruszam dalej. 
PTJ 2019. PK Sztynort © skaut
Jest późne, spokojne popołudnie. Odcinek do Bań Mazurskich urokliwy, aczkolwiek asfalty mogłyby być lepsze. Słabe drogi to też znak firmowy tego maratonu. Dalej z Bań, tradycyjnym śladem do Kętrzyna (DW 650). Jedzie mi się nad wyraz dobrze, tzn. spokojnie sobie kręcę w tempie ok 25 km/h. Nie wiem tylko dlaczego nabieram smaku na colę. Jest to na tyle silne, że w Gołdapi zamiast jechać prosto na punkt, zatrzymuję się przy Orlenie, aby nabyć czerwoną puszeczkę tego napoju.
III PK Gołdap 246 km - 20:51
Punkt jest na rynku. W zasadzie się zwija. Oferują tylko wodę i owoce ( w tym pomidory!). No nie posiliłem się za bardzo. Szczęśliwym trafem obok jest bistro pod chmurką, gdzie serwują kawę i co najważniejsze: kartacze. Nie namyślając się długo zamawiam ten lokalny przysmak i popijając kawą opycham się ciastem ziemniaczanym faszerowanym mielonym mięskiem. Warto było, bo o ile znam siebie, na owockach nie dociągnąłbym do Rutki-Tartak. Nadmienię tylko, że przed rokiem w Gołdapi był rosół z makaronem. Ale to było przed rokiem, a teraz jest wieczór 29 czerwca 2019 r. i trzeba jechać dalej. A byłem w tej Gołdapi ze 40 minut.

PTJ 2019. PK Gołdap © skaut
To dalej bardzo lubię. Trasa przez Pluszkiejmy, Dubeninki, Żytkiejmy i Wiżajny to według mnie najlepszy odcinek tego maratonu. Jedzie się przez stare lasy, w tym przez Puszczę Romincką. Cisza i spokój. Od Gołdapi jadę już z włączonymi lampkami. Wjazd na Rowelską Górę długi ale bez przesady. W tę stronę wprawdzie na nią nigdy nie wjeżdżałem, ale moim zdaniem różni się tylko tym, że jedzie się prosto, a nie serpentynami jak od Roweli. Na gorze wypijam colę i puszczam się w dół. Super zjazd. Do Rutki dokulałem się jeszcze przed północą.
IV PK Rutka-Tartak 299 km - 23:45
Na punkcie w obroty bierze mnie Wacek Żurakowski. Szybkie formalności, podpisy, podbicie karty. Wacek komenderuje kelnerem, który sprawnie podaje mi zupę i drugie danie. Chwilę gadamy "o życiu". Wacek chwali się nadchodzącymi złotymi godami, więc mam okazję na złożenie życzeń dostojnym jubilatom. Znowu widzimy się z Wojtkiem, który parenaście minut po moim przyjeździe, ubrany już "na długo" rusza dalej. A ja się trochę zasiedziałem. Spać mi się jeszcze nie chciało. Zresztą nie było ku temu warunków bo za ściana waliła muzyka na jakimś weselu. Było chyba po pierwszej w nocy, gdy ruszyłem dalej. Odziałem się dodatkowo w rękawki, nogawki i kamizelkę z przepaku i pojechałem w noc. Ale co to za noc. Na wschodnim widnokręgu fioletowił się już przedświt. Strasznie mnie zaczęło mulić na tym odcinku. W końcu miałem już za sobą połowę dystansu. Na dłuższą chwilę wstrzymał mnie ruch TIR-ów w Szypliszkach. W środku nocy przesmykiem suwalskim ciągną ku Litwie i w druga stronę sznury ciężarówek. Do Sejn dojeżdżam po drugiej w nocy.
V PK Sejny 337 km - 02:26
Sejny. Bazylika © skaut
Punkt w Sejnach obstawiają miejscowe dziewczyny. Niezmiernie życzliwe i uczynne. Serwują kawę, herbatę, barszczyk. Na punkcie jest cola, izotoniki, batony. Część zawodników drzemie na ławkach. Idę za ich przykładem i ucinam sobie drzemkę. Budzik nastawiam na za 20 min. owijam się w folie NRC i odpływam. Trochę zdziwiony, że to już, budzę się i widzę że na dworze prawie jasno. Na punkcie nie ma już innych zawodników. Ruszam więc w dalsza trasę. Prosta i przez to nudna DK16 do Augustowa. Na szczęście ruch samochodowy niewielki. Oj nie chciało mi się jechać tego kawałka, nie chciało. Dla urozmaicenia korzystam z wygodnej drogi dla rowerów przed Augustowem. W samym Augustowie za to niewygodne bruki na ul. Mostowej i na Rynku Zygmunta Augusta. Niespiesznie kręcąc dojeżdżam po 6-ej do Dowspudy.
VI PK Kordegarda 401 km - 06:30
Przed rokiem chwaliłem ten punkt. Teraz jest nieco słabiej. W eleganckiej restauracji podają tylko drugie danie, bo zupę już inni zjedli (!). Trochę nie pasuję taki już lekko złachany do tego otoczenia. Pytam o możliwość drzemki, na co obsługa wskazuje mi kameralną salkę, gdzie po prostu ściągam buty i zalegam aż na 15 minut. Obok mnie robi tak też inny zawodnik. To była druga i ostatnia drzemka na trasie.
Słoneczko zaczyna przygrzewać choć to dopiero poranek, rozdziewam więc ocieplacze i upycham je do podsiodłówki. 
Dalsza droga spokojnymi drogami wojewódzkimi. Jeszcze za wcześnie na wzmożony ruch samochodowy, nawet w Olecku, przez środek którego trzeba tym razem przejechać. W Olecku łamię się po raz trzeci i na Orlenie zamawiam espresso. Dobre tam mają te kawusie. Na tym wspomaganiu kofeinowym dociągnąłem do Wydmin.
VII PK Wydminy 462 km - 10:35
Na punkcie cicho i spokojnie. Punktowym jest Cezary Dobrochowski. Bije od niego siła spokoju. Dostaję makaron z sosem, bo na pomidorówkę było to za gęste.Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Kątem oka dostrzegam, że za stołem na złączonych krzesłach drzemią jacyś zawodnicy. Mnie spanie całkowicie odeszło. Jedyna dolegliwość, jeżeli tak można nazwać fizyczne niedostatki po ponad 400 kilometrowej jeździe, są związane z gorącem. Moczę buffa zakładanego pod kask, piję dużo, wręcz zmuszam się do picia. Niestety zostawiłem w przepaku cienkie skarpetki, a ciepłe, założone na noc powodują, że trochę zaczynają mi puchnąć stopy. Trudno.
Odcinek do Giżycka wspominam źle, a to z powodu wzmożonego ruchu samochodowego na trasie. Nie tyle sam ruch był problemem, a raczej styl jazdy mazurskich kierowców. Wyprzedzanie na trzeciego, czwartego, jazda z zerowym odstępem, mocne gazowanie na podjazdach, po których zostawał kłąb czarnych dieslowskich spalin. Samo Giżycko obstawione zakazami jazdy rowerem i kostkowymi ciągami pieszo-rowerowymi. Legalistycznie jadę tamtędy, co zrobić? Jedna akcja była za to przednia. Most zwodzony nad kanałem łączącym giżyckie jeziora był zamknięty (otwarty?), znaczy się nieprzejezdny. Perspektywa otwarcia, wg tablicy to czekanie ok 40 min. Za dużo, nawet jak dla mnie. Przechodnie wskazują możliwość przedostania się na drugi brzeg mostem kolejowym (!). Tak też czynię. Schodkami w górę, później wydeptaną ścieżką wzdłuż torów, następnie trylinka przez park i już jestem na trasie maratonu.
W Kętrzynie jestem wczesnym popołudniem. Jakaś zmyłka nawigacyjna mi się trafiła, chyba na rondzie nie trafiłem we właściwy zjazd, ale koniec końców trafiam na ślad i jadę dalej. Na odcinku do Świętej Lipki gps (Edge 1030) mi się "znarowił". Po pierwsze odmówił pracy w trybie "oszczędzania energii" i cały czas wyświetlał trasę. No właśnie, czy trasę? Ślad zrobił się "kwadratowy" i zamiast ładnie wić się wzdłuż dróg, szedł na przełaj przez pola, lasy i łąki, wyrysowany jak od ekierki. Najgorsze, że w związku z tym co i rusz alertował zjazd z trasy i konieczność zawracania. Trochę to wkurzające było. Za Świętą Lipką wszystko wróciło do normy jeżeli idzie o ślad, natomiast wyświetlacz pozostał w trybie "rozrzutny" i za nic nie pomagało włączanie i wyłączanie opcji oszczędnościowej, ani nawet włączanie i wyłączanie odbiornika. Do Reszla dojeżdżam po trzeciej.
VIII PK Reszel 534 km - 15:08
Na punkcie dostaję restauracyjne pierogi i to wszystko. Nie ma wody, nie ma przekąsek, owoców. Kiepściutko. Za dzbanek wody w restauracji płacę 9 zł. Jestem w stanie zrozumieć brak frykasów, ale żeby wody nie było? Tuż przede mną i za mną są jacyś zawodnicy. Widzimy się w Kętrzynie, jesteśmy razem w Reszlu. Jakoś tak nie widać po nich, aby śrubowali rekord trasy. Po mnie zresztą tego też nie widać. Zwijam się z punktu. Przejazd po bruku wokół rynku i zjazd na łeb, na szyję ze wzgórza, na którym stoi to urocze miasto. Dalsza trasa po najgorszych asfaltach. Na to odczucie zapewne ma wpływ zmęczenie, ale obiektywnie rzecz ujmując, tak jest. Zostało tylko 100 km do mety. Już od Dowspudy wiem, że dojadę, pozostaje tylko kwestia w jakim czasie i w jakim stanie psychofizycznym. Jeżeli idzie o psyche - jest całkiem nieźle. Taki maraton doskonale mnie relaksuje. Z perspektywy siodełka "ból istnienia" jest czym innym niż trudy dnia codziennego w wielkim mieście. Fizycznie - poza bólem spuchniętych stóp, odczuwam tylko skutki gorąca - przesuszone gardło i sienny katar. No i stwierdzam, że materiał z którego uszyto stroje BBT to nie jest szczyt możliwości technologicznych współczesnego włókiennictwa/tkactwa. Mało przewiewna koszulka i taka "twarda". Dobra raczej na wczesną wiosnę, czy późną jesień. Koszulka z 2014 r. była chyba "lżejsza"?
IX PK - Jeziorany 560 km - 17:17
Ostatni punkt kontrolny jest na plaży za Jezioranami. Fajne chłopaki go obsługują. Wody pod dostatkiem. Można dostać jabłko i chyba coś na ząb. Kilku zawodników idzie do jeziora pomoczyć nogi. Wzdragam się przed tym z obawy, że nie będę mógł założyć butów. A przede wszystkim trzeba jechać, a nie plażować. Więc jadę. Obsługa punktu zapowiadała jakiś mega podjazd po drodze. No były jakieś serpentyny, ale przejezdne. Był jeszcze "wolontariacki" punkt kontrolny w Dobrym Mieście z możliwością zaczerpnięcia wody i poczęstowania się arbuzem. W Dobrym Mieście popełniam omyłkę nawigacyjną chcąc jechać w kierunku Miłakowa (zeszłoroczną trasą). Nie ma tak dobrze, czeka mnie jeszcze ok. 30 km trasy przez Lubomino. DW 507 nieprzyjemna. Duży ruch, jak to w niedzielne popołudnie. Z ulga zjeżdżam w Lubominie z wojewódzkiej i fajniutkim asfaltem, wąską dróżka zmierzam do mety. Jeszcze jakąś parę zawodników wyprzedziłem! Przejazd szutrówką do bazy to już spacer, aczkolwiek trzeba uważać, aby się nie wykopyrtnąć na luźnym cokolwiek podłożu. Byłby obciach przewrócić się na oczach innych tuż przed metą. Obciachu nie ma. Są brawa od zwijających swoje namioty ścigantów i biesiadników spożywających pieczone prosię na mecie. Jeszcze tylko końcowa biurokracja w wykonaniu Oskara, tj. podpisy na liście, wpis do karty startowej, zdanie lokalizatora. Na szyi wieszają mi medal. Dostaję też  papierowy "certyfikat".
PTJ 2019. Na mecie. © skaut
Sportowo - słabo. Czas dłuższy niż przed rokiem. Sądząc po upływie lat, lepiej już chyba nie będzie. Ale nie dla sportu pojechałem. Chciałem odetchnąć od wielkiego miasta, pooglądać cudne manowce, pooddychać najczystszym powietrzem w Polsce - i to wszystko się udało. Przy okazji potwierdziła się ultramaratonowa prawda, że jedzie się głową. Mimo, że w tym roku mało jeździłem, zimą przeszedłem operację, teraz też zdrowotnie mogłoby być lepiej - dałem radę. Ani przez moment nie odczuwałem zniechęcenia, chęci wycofu. Po prostu cieszyłem się jazdą. Nie miałem licznika, nawet gps "wygasiłem", gdyby się nie zbiesił, to ze zredukowanymi do minimum cyferkami dojechałbym do mety. Generalnie - jak przed rokiem wracam z Warmii z dużym uśmiechem na twarzy.
Gminy: Bartoszyce ( 1082), Godkowo (1083), Korsze (1084), Miłakowo (1085), Wilczęta (1086) i miasto Giżycko (1087).

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!