Dwa dni po ukończeniu brevetu na dystansie 600 km trafiła się okazja, aby "dotknąć" kołem roweru kilka gmin na terenie województwa śląskiego. W odróżnieniu od wyjazdu w lutym do Pucka, tym razem bez problemu udało się kupić bilety na IC z Warszawy do Zawiercia i z powrotem. Zabieram więc w podróż Operatora obciążonego dwiema sakwami: jedna to torba z dokumentami niezbędnymi do załatwienia sprawy służbowej-jadę wszak w delegację, druga to mały Ortlieb z niezbędnymi akcesoriami turystycznymi.
Krótki przejazd z Dworca PKP obok wyniosłego neogotyckiego kościoła, zeszpeconego współczesnymi bannerami, bardziej pasującymi do baru piwnego, a nie do świątyni. Pierwsze wrażenie? Ładnie wyremontowany dworzec wyraźnie odstaje urodą od pozostałej zabudowy Zawiercia. Nie na tyle, aby napisać o niej, że jest brzydkia, chociaż i takiej nie brakuje, ale widać, że to miasto czasy świetności ma już za sobą. Przyadły one na lata 70-e XX w. Gwoli uczciwości dodam, że pomimo widocznej biedy, wszystko robi wrażenie schludności, porządku i "ogarnięcia". Pod tym względem bardziej przypomina nieodległy Śląsk, niż Kongresówkę. Ten galimatias powiększa jeszcze wiadomość, że historycznie zalicza się Zawiercie do Małopolski. Przed załatwieniem sprawy służbowej robię tylko krótką rundkę po mieście. Podziwiam stadion sportowy, na którym kiedyś finiszowali kolarze z Wyścigu Pokoju. Rzut oka na odlewnię żeliwa.
Długie trasy przemierzane "na jeden raz" podobają mi się coraz bardziej. Po brevetach na dystansach 200 km i 400 km , z których ukończenia byłem bardzo zadowolony, postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie w imprezie organizowanej przez Randonneurs Polska. Do Pomiechówka będącego punktem startowym, bazą i metą brevetu pojechałem w piątkowy wieczór, aby uniknąć przedwczesnego zrywania się na nogi, pospiechu i ryzyka spóźnienia na start. Nocleg w sali do fitnessu tym razem kiepski. Start Po porannej krzątaninie, rejestracji o 6:00 stajemy na starcie i ruszamy. Początek podobny jak na krótszych dystansach - do ronda przed Twierdzą Modlin. Dalej już inaczej. Przez mosty na Narwi i Wiśle, a następnie kombinacją dróg wojewódzkich: 579, 899 i 575 lewym brzegiem Wisły w kierunku Płocka. Długość dystansu rzutuje też na inną taktykę startujących. Grupa "pierwszej prędkości" znika nam z oczu nie w Modlinie, ale dopiero w okolicach Kazunia. Trzymam się całkiem sporej liczebnie grupy "drugiej prędkości", której siłą i godnością osobistą przewodzi Janek z Białegostoku i równie mocni zawodnicy. Na dzień startu zapowiadano upały, więc pomimo rześkiego poranka wystartowałem "na krótko"- co już ok 7:30 wyszło na dobre, gdy słońce rozgrzało temperaturę powietrza powyżej 25 stopni. Jazda kilkunastoosobowego peletonu idzie całkiem sprawnie, prędkość oscyluje około 30 km/h, co powoduje, że kilkanaście minut po 9 rano jesteśmy na pierwszym (oficjalnie 2.) punkcie kontrolnym na Orlenie w Płocku ulokowanym na 95 kilometrze trasy. Pobieram pieczątkę do karty brevetowej i uzupełniam zapasy wody. Na szczęście jest samochód organizatorów i można pobrać prowiant oraz picie w ramach wpisowego. W grupie, z którą jechałem zapanowało lekkie rozprężenie, postanawiam więc nie tracić czasu na zbędny postój i ruszam za kilkoma osobami, gotowymi wcześniej do dalszej drogi. Jest nas czworo, a po kilku kilometrach pięcioro, w tym Danka - jedyna dziewczyna startująca w dzisiejszej imprezie. Tempo Do Włocławka jedziemy całkiem sprawnie, chociaż zaczyna robić się coraz bardziej upalnie, a przy odsłoniętej drodze nad Zalewem Włocławskim dodatkowo jazdę utrudnia wiejący z zachodu wiatr. Od Soczewki do ronda przy tamie we Włocławku trasa pokrywa się z marszrutą ultramaratonu Bałtyk - Bieszczady Tour, tyle że prowadzi w przeciwnym kierunku. Nb. przed startem ubiegłorocznej edycji BBT poznałem właśnie Dankę, z którą mam zaszczyt jechać teraz na tym odcinku. We Włocławku przejazd przez tamę po asfalcie w fatalnym stanie, a dalej "wspinaczka" do Szpetala Górnego. Tu z kolei wracają wspomnienia z ubiegłorocznego maratonu na trasie Włocławek - Stegna - Włocławek. Wtedy nocą i w potężnej ulewie udało się łyknąć ten podjazd w sposób prawie nieodczuwalny. Dzisiaj dokucza przede wszystkim upał. Po wdrapaniu się na wysoki, prawy brzeg Wisły już nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wprawdzie nie są to góry, ale morenowe pofalowanie Ziemi Dobrzyńskiej daje się odczuć podczas jazdy. Za Fabiankami na DK 67 dogania, połyka i zostawia nas z tyłu peleton, od którego oddzieliliśmy się w Płocku. W Lipnie długaśny korek samochodów w obie strony. Przeciskamy się pomiędzy nimi. Grupa "drugiej prędkości", która przed chwila nas wyprzedziła zatrzymuje się na stacji BP, a my teraz we czwórkę wskakujemy na DK 10 i jedziemy w kierunku Torunia. Niestety nie jedziemy do Torunia, ukochanego miasta mojego dzieciństwa i młodości, gdzie dla mnie "wszystko się zaczęło", ale w Kikole obok kościółka na wzgórzu skręcamy na Golub-Dobrzyń. Droga faluje góra - dół a pomiędzy drzewami prześwitują jeziorka. Na jednym z podjazdów wypada mi z kieszonki karta brevetowa, co zauważył jadący za mną kolega. Oznacza to jednak, że muszę kilkaset metrów wracać i podnieść zgubę. Wreszcie, kilkadziesiąt minut po 12-ej dojeżdżamy na kolejny punkt kontrolny na stacji Orlen w Golubiu - Dobrzyniu. Na szczęście załapujemy się znowu na samochód organizatorów i możemy uzupełnić zapasy. Przy okazji dowiaduję się, że Danka pochodzi z Brodnicy, gdzie - na kolejnym punkcie kontrolnym - ma czekać jej mama z termosem kawy. Jedziemy. Przejazd przez miasto z ładnym widokiem na zamek i wspinaczka do góry z dna doliny Drwęcy, w której położone są: Golub (Krzyżacy) i Dobrzyń (Bose Antki). Za Golubiem trasa brevetu ostatecznie oddziela się od trasy maratonu WTR i skręca na wschód. Wjeżdżamy na ruchliwą krajówkę (DK 15). Mimo soboty ruch TIR-ów znaczny. Kryzys dopada znienacka Właśnie na tym kawałku trasy, kilkanaście kilometrów przed Brodnicą "umarłem" po raz pierwszy i ostatni na dzisiejszym brevecie. Nie tyle mnie "odcięło", ale tak zwyczajnie straciłem ochotę do dalszej jazdy. Upał, niewyspanie i za szybkie, jak się teraz okazało, tempo na pierwszych kilometrach zrobiło swoje. Koleżeństwo pojechało dalej, a ja zatrzymałem się na pierwszym lepszym, zacienionym przystanku. Kilkanaście minut relaksu, woda i kanapka wystarczyło, aby moc dalej pedałować. W międzyczasie minęło mnie kilku startujących. Jeden z nich, na oko starszy ode mnie jegomość, nawet zwolnił i zapytał, czy potrzebuję pomocy. Ci Panowie w wieku 50+ startujący w maratonach i brevetach budzą u mnie niezmiennie podziw i szacunek. Niesamowita kondycja powiązana z wysoką kulturą osobistą - no po prostu klasa sama dla siebie. Powoli ruszam z przymusowego postoju i powoli dojeżdżam do kolejnego punktu kontrolnego na stacji benzynowej w Brodnicy. Nie jestem pewien czy to właściwe miejsce, bo tuż przed startem zasygnalizowano korektę trasy przez Brodnicę, a w konsekwencji zmianę lokalizacji punktu kontrolnego. Na szczęście miła pani kasjerka potwierdza, że dobrze trafiłem. Dostaję pieczątkę do książeczki, wodę muszę niestety już kupić. Trochę zwlekam z wyruszeniem w dalsza trasę. No cóż, samorzutnie jadę od kilkunastu kilometrów jako "solo" więc nie mam motywatorów w postaci kolegów z trasy. W Brodnicy trochę przez nieuwagę, a trochę z rozpędu pomijam właściwą (skorygowaną) drogę i próbuję się wbić w pierwotnie przewidywana trasę. Niestety, nieprzejezdny nawet dla rowerów remont mostu niedaleko zamku krzyżackiego zmusza mnie do odwrotu. Obok McDonald'sa widzę parę sakwiarzy jadąca w stronę Torunia, a ja ścieżką rowerową wzdłuż "obwodnicy" wyjeżdżam z miasta. Słońce w zenicie sprawia, że termometr na liczniku wskazuje temperaturę 34,4 st. Celsjusza. Spokojnym tempem, przez lasy jadę DW 560 w kierunku kolejnego punktu kontrolnego w Sierpcu. Ruch drogowy w zaniku. Czasami wyprzedzają mnie harleyowcy pędzący skądś dokądś. W Sierpcu zatrzymałem się na chwilę i w momencie, gdy na schodkach sklepu spożywałem napoje chłodzące, minął mnie Kurier, jadący spacerowym (jak na niego) tempem. To i tak za szybko dla mnie, więc po wymianie kilku zdań odpuszczam i kontynuuję jazdę solo. Impreza Wreszcie Sierpc. Punkt kontrolny nr 5 (licząc ze startem) ulokowany w "Gościńcu Marysieńka". Istny cyrk. Właściciel lokalu, taki typowy polski self-made man, podniecony sytuacją, w której punkt kontrolny TAKIEJ imprezy ulokowano w JEGO gościńcu, własnym sumptem wynajął grajka-klawiszowca, który każdego nadjeżdżającego brevetowca wita skocznymi przyśpiewkami. I mnie tak przywitano. Na stole butelka szampana i kieliszki (chyba też oddolna inicjatywa właściciela), ale mnie bardziej interesuje wielki talerz rosołu z makaronem, który kelnerka błyskawicznie stawia przede mną. Powoli odtajam przy talerzu z drugim daniem (schabowy z ziemniakami i surówką). W międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy naszego "rajdu". Na szczęście na punkcie są też dziewczyny ze znakomitej obsługi brevetu. Jedna z nich jest tak miła, że użycza mi swojego żelu pod prysznic, a ja korzystając z okazji i możliwości sprawiam sobie ożywczy, kilkunastominutowy tusz. Niestety później trzeba się wbić w te same, przepocone ciuchy. W międzyczasie dojechali kolejni koledzy, w tym Darek, z którym kończyłem "dwusetkę" w kwietniu, Piotrek i poznany na "czterysetce" Hubert. Taki trochę wyzuty z motywacji po ostatnim, solowym odcinku z wdzięcznością przyjąłem propozycje Darka dalszej, wspólnej jazdy. Po dłuższej raczej niż krótszej chwili ruszamy w czterech, a w zasadzie w pięciu w dalszą drogę. Piąty był kolega Darka i Piotra - nie biorący udziału w brevecie, który kawałek postanowił nam towarzyszyć. Ruszamy razem, co powoduje że osłabła czujność nawigacyjna i wyjechaliśmy z Sierpca nie tą drogą co trzeba i dopiero zanik asfaltu uświadomił nam, że to jednak nie tędy. Pijaczkowie Znowu na Mazowszu - jest bardziej płasko, ale też mniej lasów. Na szczęście po południu upał trochę odpuszcza. Tempo nie nadzwyczajne, takie pozwalające na swobodną rozmowę w naszej grupce. Piotrek z Darkiem przerzucają się żarcikami i tak sobie jedziemy. W Raciążu odłącza się piąty kolega i dalej już do Strzegowa jedziemy we czwórkę. W Strzegowie pod sklepem przy stacji paliw, na której był kolejny (nr 6) punkt kontrolny natrafiamy na pijanych lokalsów, z ożywieniem komentujących naszą jazdę. Z opowieści innych randonnerów dowiedzieliśmy się, że i pozostali mieli wątpliwą przyjemność dialogowania z owymi osobnikami. Początkowo neutralne pytania o czas jazdy i dystans przechodzą w coraz bardziej natarczywe dociekania o ceny rowerów, ich wagę i inne takie. Gdy zabierają się już prawie do obmacywania naszego sprzętu (kolarskiego) oddalamy się z tego dziwnego miejsca. Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale i chłodniej. Gadulstwo w grupce ustępuje długotrwałemu milczeniu. Odstępy miedzy nami raz robią się większe, raz mniejsze. W momencie takiego oddalenia widzę, że Darek z Hubertem wyrywają do przodu, a Piotrek jadący za mną wrzeszczy, że nie tędy droga i trzeba było skręcić. Siłą rozpędu jadę za prowadzącą dwójką i po przejechaniu kilkuset metrów , a może i kilometra okazuje się, że chyba Piotrek miał rację. Droga nam się skończyła, a my wjechaliśmy jakiemuś chłopu na gumno. Strasznie ta sytuacja zdenerwowała Huberta. Zaklął głośno i szpetnie, po czym mrucząc coś o fatalnej nawigacji odjechał. Dokądś. My z Darkiem zawróciliśmy pomiędzy stodoła a oborą i po opanowaniu nieco bezwładnego gps-a zawróciliśmy ze złej drogi i jak nam się wydawało wjechaliśmy w tę właściwą. Tak to 4-osobowa grupa uległa redukcji o połowę, ale tylko na chwilę bo z wiaduktu w ciągu drogi wojewódzkiej 615 Darek dostrzegł, o dziwo za nami, światełka pozycyjne Piotra. Dogonił nas na najbliższym siku-stopie. We trzech spokojnym tempem, oscylującym ok. 25 km/h wjeżdżamy w lasy Puszczy Kurpiowskiej. Trochę zaczynam marudzić, bo nachodzi mnie senność. Koledzy patrzą na mnie z nieukrywaną wyższością, więc aby nie wyjść na mięczaka ciągnę się za nimi. Późna kolacja Dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Chorzelach. Powinien być na stacji paliw Huzar, ale stacja zamknięta na głucho. Zgodnie ze starą zasadą: "nie było kaszanki, to wziąłem banany", podjechaliśmy na miejscowy Orlen. Darek wykonał jeszcze tylko "telefon do przyjaciela" tzn. do Pani Danuty Randonneursowej (voto Bolek) jako organizatora i uzyskał akceptację dla poświadczenia pobytu przez stację Orlen. Tu też zjedliśmy późną kolację. Trochę nam się przeciągnął pobyt, bo nocna obsługa klienta odbywała się przez pancerne okienko antynapadowe o wielkości kartki formatu A5. Przez tę dziurkę dawaliśmy swoje karty do podbicia, płaciliśmy i odbieraliśmy jadło (hot-dogi) i napoje (kawa, cola i woda). Miłą atmosferę kolacji spożytej pomiędzy śmietnikiem (nasi tu byli) a dystrybutorem bezołowiowej 95 przerwała uświadomiona konieczność dalszej jazdy. No to pojechaliśmy. Za nami 400 km przed nami jeszcze połowa tego. W którymś momencie wyprzedziła nas znajoma sylwetka Huberta, nie nawiązawszy z nasza trójką kontaktu wzrokowo-dźwiękowego. No cóż, wszyscy byliśmy zmęczeni. Jeszcze przed kolejnym punktem w Łysych skomasowaliśmy się znowu do składu 4-osobowego, a Hubert przemówił. Senność Na punkt wjechaliśmy gdy już dobrze zaświtało. Standardowe postępowanie: karta, picie, małe zakupy zostało rozszerzone o opcję spanie (w wariancie drzemka). Hubert i Piotrek zalegli na fotelach, Darek pod ladą, a ja znalazłem na zewnątrz kusząco wyglądający trawnik ukryty przed widokiem spieszących do kościoła, wysokim murem składu węgla. Nie wiem czy drzemka trwała dłużej niż 5 minut. Nie wydaje mi się. Radosne i rześkie (?) pokrzykiwania współtowarzyszy zmusiły mnie do powrotu na siodełko i raźnym tempem ruszyliśmy dalej. Śniadanko Trasa w dużej części identyczna z brevetem 400 km. Ładne lasy, małe wioski i przysiółki i tak, aż do Ostrołęki. Przypomniałem sobie o McD na wjeździe do miasta postanowiłem więc zmontować koalicję na rzecz spożycia porządnego, obfitego w kalorie śniadania w tejże restauracji. Zacząłem od Darka, na co uzyskałem odpowiedź, że nie, że on to nie bardzo, że to niezdrowe, ale z tego co wie to Piotrek pewnie bardzo chętnie. Podjeżdżam do Piotra, ale u niego też nie znajduję zrozumienia. Odbiłem się też od Huberta i w ten sposób jako mniejszość pogrzebałem moje plany i pociągnąłem za młodszymi kolegami. Na głodzie dojechałem z kolegami do 9. punktu kontrolnego w Nowej Wsi. Odniosłem wrażenie, że panowie z obsługi stacji benzynowej/sklepu żelaznego ze złośliwą satysfakcją oznajmili nam, że jadłodajnia otwarta będzie dopiero od 8-ej rano, a było sporo przed ta godziną. Zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant, picie, lody i tak wyglądałoby nasze śniadanie, gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu. W tak zwanym międzyczasie dojechał kolejny brevetowiec odziany w elegancki kostium kolarski reprezentacji Polski. Jarek, bo to był ten zawodnik (na moment spotkaliśmy się z nim na wcześniejszym punkcie w Łysych) wykorzystał okazję, że wybiła właśnie ósma, zamówił w dopiero co otwartym barze jajecznicę. Na ten widok Piotrek odwołał start naszej grupki i zarządził drugie śniadanie. Mnie tam długo nie musiał przekonywać, podjąłem - akurat - to wyzwanie z entuzjazmem, Darek się przyłączył, ale dla Huberta było to już za wiele, dosiadł swojego rumaka i rączym kłusem popędził w stronę mety, do której nb. zostało coś ze 100 km. Po nieplanowanym drugim śniadaniu (jajeczniczka, chlebuś, herbatka), spożytym natychmiast po pierwszym, posileni i ożywieni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jarek jeszcze został, a my we trzech popedałowaliśmy w stronę Makowa - na szczęście Mazowieckiego, a nie Podhalańskiego. Do mety Zrobiło się znowu ciepło, a niezadługo potem gorąco. Ruch drogowy uległ silnemu wzmożeniu, a my musieliśmy się jakoś w tym odnaleźć. W pewnym momencie Piotrowi nie przypadła do gustu moja i Darka technika pokonywania podjazdów (jak nam wytłumaczył to później na mecie) i wystrzelił mocno do przodu wg strategii "znikający punkt". Dogoniliśmy go przed samym Nasielskiem i praktycznie ostatnim punktem kontrolnym. Tam to już szybko, bo za 16 km pachniało metą. Przejazd przez Nasielsk po wspomnieniach dawnych asfaltów i wydostaliśmy się na ostatnia prostą (lepsza nawierzchnia) do Pomiechówka. Nogi zaczęły żwawiej kręcić i dwadzieścia minut po dwunastej kończymy naszą wycieczkę. Jeszcze wygłupy, tzn. obowiązkowy rytuał z podnoszeniem rowerów (Ciekawe, czy dżokej podniósłby konia?). Ostatnie formalności i już koniec. Chłopaki jadą w sierpniu do Paryża, więc podziękowałem za wspólna jazdę, złożyłem życzenia sukcesów na PBP i do zobaczenia kiedyś tam w drodze. *** Dystans wpisałem rzeczywiście przejechany, wg wskazań gps-a, natomiast czas - oficjalny (brutto) wg pomiaru Randonneurs Polska (Homologacja ACP 83804) Mapka: Zdjęcia:
Powrót z pracy trochę dłuższą drogą - przez Łomianki, leżące na przeciwległym krańcu w stosunku do mojego Józefowa. Celem było zebranie trzech gmin graniczących z Warszawą od zachodu i północnego zachodu: Stare Babice, Izabelin i Łomianki. Zanim do nich dojechałem zaliczyłem mozolny przejazd przez stolicę: Al. Ujazdowskie, Nowy Świat, Świętokrzyska, Prosta, Kasprzaka, Prymasa Tysiąclecia, Górczewska i Lazurowa. Do Górczewskiej miewałem ścieżkę rowerową, przy czym ciągle (niestety) nie jest to szczyt marzeń. A to ni z tego ni z owego zanika (np. na Kasprzaka, czy al. Prymasa T.). To, że na Górczewskiej przerzuca się z jednej strony na drugą, jeszcze bym przebolał, ale w tych miejscach tworzy ewidentnie kolizyjne miejsca z pieszymi. Na końcówce Lazurowej i początku Kaliskiego przyczepił się do mnie kierowca jakiegoś dostawczaka. Przez otwarte okienko wykrzykiwał coś o braku wyobraźni. Nie wiem, o co mu chodziło. Cały czas jechałem przy prawej krawędzi jezdni, a że wyprzedzałem, czy częściej - omijałem stojące w korku samochody, cóż rower to nie samochód. Na moje pytanie: - Ale o co chodzi? Uzyskałem odpowiedź: - O to samo. Pogadaliśmy sobie. Wzdłuż ul. Radiowej ścieżka rowerowa w pełni zasługuje na to miano, ale z akcentem na "ścieżka". Nigdy tu nie byłem na rowerze i było to dla mnie pewne odkrycie, że dróżkę w lesie można oznaczyć jako DDR. Z terenu gm. St. Babice odbijam na chwilę do Mościsk leżących na terenie gminy Izabelin, a dalej już "prosta" droga do Łomianek, gdzie wyjeżdżam koło centrum handlowego. Obok McDonalda przy ul. Pułkowej wjeżdżam w krzaczory i próbuję jechać wzdłuż niebieskiego szlaku turystycznego. Nawet nie wiedziałem, że są takie miejsca w Warszawie. Mnogość ścieżek rowerowych pod Mostem Północnym myli mnie nieco, ale metodą prób i błędów odnajduję właściwy kierunek. Dalej wzdłuż Wisły z elementem przełajów na placu budowy pod Mostem Grota-Roweckiego. Wycieczkę kończę na stacji Warszawa - Stadion. Nie chce mi się dalej pedałować drogą, którą rutynowo jeżdżę do pracy i z powrotem.
Poranny dojazd do pracy i popołudniowy przejazd na stację Warszawa - Powiśle. Rano w Falenicy siada mi na kole nieznany mi wcześniej kolarz na góralu i jeszcze grzecznie pyta, czy może się załapać "do pociągu"? Czemu nie. Ciągnę więc go, aż do wjazdu na ścieżkę rowerową na Wale Miedzeszyńskim. Tam zrównujemy się i trochę gadamy. Zagaja o swoich startach w maratonach MTB, o trasach w pobliżu Otwocka, o "zbiórkach" szosowców w soboty i niedziele. Tak nam mija droga aż do ZUS-u przy Czerniakowskiej. Tam się rozstajemy z Maciejem, bo tak się na koniec przedstawił. Dzięki wspólnej jeździe wykręciłem średnią do pracy powyżej 27 km/h. Warto było. Popołudniowy odcinek do stacji, wraz z wnoszeniem roweru po schodach trochę tę średnią obniżył, ale wybierałem się na weekendowe zaliczenie 3 brakujących gmin, ale to już zupełnie inna wycieczka
Poranne mgły urozmaiciły rutynowy już przejazd do pracy. Nadawały pewien rys tajemniczości nudnej już, bo wciąż tej samej drodze. Bardzo dużo rowerzystów. Tak dużo, że po raz pierwszy na terenie zakładu pracy nie miałem miejsca, aby się wpiąć do stojaka na rowery. Razem z koleżanką z innego biura lataliśmy "po krzakach" i szukaliśmy czegoś stabilnego, co można objąć kłódką, czy innym zapięciem.
Powrót już w ciepłym powiewie. Jakiś dziwny ten wiatr, tak jakby z południa. Dwóch rowerzystów, jak mi się zdaje, próbowało się ze mną ścigać. Jeden (młodszy) wyprzedził mnie na wysokości Sanktuarium na Siekierkach, ale nie utrzymał tempa i za chwilę został z tyłu. Sytuacja powtórzyła się przy zjeździe z mostu, ściął trawnik, znalazł się przede mną, a ja jechałem swoje i za kilkadziesiąt metrów miałem go już za sobą. Drugi (starszy) niezłym tempem jechał za mną Wałem Miedzeszyńskim i mniej więcej w 2/3 długości dziarsko mnie wyprzedził. Nie dałem mu uciec, chwilę utrzymałem koło, zrównałem się z gościem, zagadnąłem o silny wiatr od czoła i pojechałem do przodu. Muszę stwierdzić, że Operator po generalnym serwisie, mimo swych ponad 16 kg śmiga gładko jak "za nowości".
Trasa: Józefów - Sobiekursk - Góra Kalwaria - Dębówka - Czaplinek - Nowe Grobice - Chynów - Edwardów - Budziszyn - Budziszynek - Miedzechów - Nowy Miedzechów (powrót do Góry Kalwarii) - Moczydłów - Kawęczyn - Słomczyn - Cieciszew - Piaski - Gassy (prom) - Karczew - Józefów. Poranna wycieczka po gminy: Chynów i Jasieniec. Biorąc pod uwagę "uzysk" w postaci dwóch gmin i liczbę przejechanych kilometrów (94) słaby interes. Ale tak bywa, gdy w mapie gminnej powstają dziury. Akurat te dwie jednostki samorządowe stanowiły lukę pomiędzy Wiślaną Trasą Rowerową przejechaną w 2013 r. i trasą BB Touru z 2014 r. Rano bardzo zimno. Po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymuję się i zmieniam koszulkę na wiatrówkę, w której będę jechał już do końca wycieczki. Pustawą DW 801 do Sobiekurska, a dalej DK 50 do Chynowa. Trochę większy ruch, w tym także TIR-ów, ale i tak spokojnie. Przecież mamy święto. Droga wygodna z szerokim poboczem, które zanika tylko w obrębie Góry Kalwarii. Zjazd z 50-ki przed Chynowem i o dziwo droga przez tę miejscowość ma takie samo oznaczenie. Edwardów zabudowany ładnymi nowymi domami na leśnych działkach i za Budziszynem (nie tym łużyckim) zagłębiam się w kwitnące sady. Lokalne drogi wąskie, ale pokryte gładkim asfaltem. Ruch na drodze żaden. Górek nie ma, ale nie jest też zupełnie płasko, takie falowanie drogi - jestem wszak na Wysoczyźnie Mazowieckiej. W Miedzechowie, już na terenie gminy Jasieniec krótka przerwa na przystanku. Zdejmuje ocieplane rękawki i wracam do Góry Kalwarii. Słońce zaczyna śmielej świecić i do domu coraz bliżej. Sympatyczny zjazd i podjazd za Kawęczynem i widać znak z oznaczeniem promu w Gassach. Zjeżdżam w Dolinę Wisły i widzę co chwilę kolarzy jadących w przeciwnym kierunku. Okazuje się, że w tym miejscu odbywają się jakieś zawody sportowe (triathlon). Jest to przyczyną śmiesznego nieporozumienia, gdy na skrzyżowaniu w Piaskach obsługa wyścigu, biorąc mnie za zawodnika, próbuje skierować mnie w inna stronę. Nieporozumienie wyjaśniam ze śmiechem i pokrótce jestem na promie. Dojeżdża jeszcze sympatyczna para na MTB, z którą w czasie niedługiego rejsu odbywam kurtuazyjną ale i miłą pogawędkę. Później tylko przejazd po betonowych płytach do DW 801 i szybki powrót do domu na śniadanie. Mapka:
Po ubiegłotygodniowej wycieczce z Poznania do Łowicza pozostał niedosyt. Nie przejechałem wszakże zaplanowanego dystansu do samej stolicy. Dlatego dzisiaj postanowiłem tę lukę zapełnić wycieczką z Łowicza do Warszawy. Pobudka o 3:30, po której dałem sobie 15 minut na poranną toaletę, ubranie się, zapakowanie i wyjście z domu. O dziwo - udało się. Wychodzę w ciepłą noc i na rozgrzewkę kilkanaście kilometrów rowerem do Warszawy Wschodniej, aby się załapać na pierwszy poranny pociąg do Łowicza, który odjeżdża o 4:48. Przejazd byłby nawet miły, gdyby nie czerwona fala sygnalizacji świetlnej na ul. Grochowskiej. Zatrzymywałem się na światłach w sumie z 5 razy. Pomimo to na dworcu jestem 10 minut przed odjazdem pociągu. Zdążyłem jeszcze kupić bilet w kasie i pogawędzić chwilę z kierownikiem pociągu. Sam przejazd pociągiem dłużył się niemiłosiernie. Najpierw chciało mi się spać, potem - jeść. Do Łowicza dojechałem o 6:25 zjadłszy po drodze banana i przygotowaną w domu kanapkę. Właściwą wycieczkę rozpoczynam w miejscu zakończenia poprzedniej, tzn. przed dworcem w Łowiczu. Nie jadę jednak DK 92 w kierunku Warszawy, tylko kieruję się DK 70 na Skierniewice, aby po kilkunastu kilometrach odbić z niej na Nieborów i Bolimów. Drogi puste. Zarówno "siedemdziesiątka", jak i lokalne drogi w mazowieckim interiorze. Droga z Nieborowa do Bolimowa obsadzona zabytkową aleją, na razie smuci szarymi kikutami bezlistnych drzew. Fotografuję (z zewnątrz) Pałac w Nieborowie i Kościół w Bolimowie. Za Bolimowem wjeżdżam na teren województwa mazowieckiego. Na moment odbijam z "mojego" szlaku prowadzącego do Błonia i Ożarowa, aby zobaczyć drewniany kościół w Kurdwanowie (ładny) i przy okazji "zaliczyć" gminę Nowa Sucha. Szymanów znany z żeńskiego liceum i gimnazjum sióstr Niepokalanek, a także mąki szymanowskiej omijam "obwodnicą" po świeżo wytyczonej ścieżce rowerowej (bauma). Z daleka nad dachami wsi widać podwójne wieże kościoła, a wieś otaczają liczne cieki wodne wpadające do rzeczki o uroczej nazwie Pisia (dopływ Bzury). Dalej przez wieś o nazwie Kaski i Płochocin do Błonia. Z Błonia przez Rokitno (ciekawy, aczkolwiek o przyciężkiej bryle kościół) i za Święcicami wjeżdżam na DK 92. Odcinek Michałówek - Ożarów upstrzony znakami zakaz jazdy rowerem, którym nie towarzyszy jednak widoczne ścieżki rowerowe. Jak tu jeździć, jak żyć? Z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że zaraz po wyjeździe z Łowicza poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu, ale przez większość drogi nie był zbyt uciążliwy. Ot takie kapanie, dopiero za Ożarowem nasilił się tak, że przybrał postać regularnego opadu. Nie chciało mi się zatrzymywać i odziewać w kurtkę przeciwdeszczową, bo było nad wyraz ciepło. Zwłaszcza, że Warszawa była na wyciągnięcie ręki. Wprawdzie tablica za Ożarowem wskazywała bodajże: "Warszawa 25 km", ale po chwili już było widać wieżowce Woli, w tym najwyższy chyba ciągle wzniesiony onegdaj przez Daewoo. Jeszcze tylko Bronisze, Mory i już Warszawa. Bemowo, Wola i kończę wycieczkę na Rondzie Daszyńskiego. Zbiegam na stację metra i dopiero teraz czuję jak jestem mokry. Ludzie też jakoś tak dziwnie na mnie patrzą. To pewnie z powodu pasma błota, ciągnącego się na moim "tyle" od kasku, poprzez plecy i kończącym się na siedzeniu. Widzę, że i nogi mam jakieś taki "szare". W kilka minut jestem na stacji Warszawa Stadion, przesiadka na Wschodnim do SKM-ki w kierunku Otwocka i mogę zjeść drugą kanapkę zabraną na wycieczkę. Kolejką jadą zawodnicy na "Mazovię", jakiś dowcipny pokazuję na moją kolarzówkę i pyta, czy startuję razem z nimi? No nie. Kilkanaście minut po jedenastej siadam z rodziną do śniadania. (Zaliczone 6 nowych gmin, w tym Baranów, co powoduje, że powiat grodziski mam już cały). Mapki:
Poznań Skautowa powinność zawiodła mnie w piątek (17.04.2015) do Poznania, gdzie w szacownych murach I LO im. K. Marcinkowskiego, zwanego pieszczotliwie "Marcinkiem" odbywał się Zjazd Strategiczny ZHR. Wyjazd poza Warszawę zrodził w mej głowie pomysł, aby wykorzystać to rowerowo. Przejazd "tam" raczej odpadał z tej racji, że jechałbym po pracy, przez całą noc, a w efekcie przez sobotę byłbym nieswój - mówiąc eufemistycznie. Ale z powrotem, czemu nie? W efekcie odpowiednio wcześnie kupiłem bilet na IC i za całe 49 zł przejechałem w 2,5 h do Poznania wraz z rowerem. Pociąg był międzynarodowy - do Berlina i Oberhausen, w związku z czym w wagonie "niemieckim" było wystarczająco dużo miejsca na rowery (8 wieszaków). Rower jechał tylko jeden. Mój. W Poznaniu chwila konsternacji z uwagi na rozkopy w okolicy dworca, ale jakoś się z nich wygrzebałem i po paru minutach wylądowałem w "Marcinku". Cała sobota zeszła mi na udziale w wymienionej "imprezie", poza krótkim wyjściem na wieczorną mszę do pobliskiego kościoła pw. Św. Michała. Z zewnątrz OKROPNY. W środku - lepiej. Widać wielkopolskie umiłowanie do ładu i porządku. Zimny poranek Niedzielną pobudkę ustawiłem sobie na 5:00. Zanim się ogarnąłem (mycie, picie, jedzenie, pakowanie) zleciała godzinka. Chwilę po 6-ej startuję spod szkoły. Założenie było takie, aby dojechać do Warszawy, co dałoby w sumie 300 km. Na razie pogubiłem się jednak w Poznaniu. Nie tyle, żeby to nazwać pobłądzeniem, ale z powodu tych rozkopów przejechałem przez miasto nie tą drogą, co sobie wyznaczyłem. Po prostu nie ustawiłem się na właściwym pasie jezdni, a dalej to już poszło. Ani na chwilę nie straciłem orientacji, gdzie jestem i po kilkunastu minutach jechałem już "starą dwójką", czyli obecnie DK 92 w kierunku Warszawy, aczkolwiek tablice kierunkowe w Poznaniu uparcie informowały, że droga prowadzi do Wrześni. Dodam tylko, że miałem ewidentnie "czerwoną falę", gdyż, aż do wyjazdu z miasta cierpliwie czekałem na wszystkich skrzyżowaniach na zielone. Pusta droga DK 92 była jak wymarła. Zapewne z powodu niedzieli, pory dnia, ale też otwarcie autostrady swoje zrobiło. Większy ruch zauważyłem tylko około dziesiątej, a później dopiero po piętnastej, ale i tak był prawie niezauważalny. Za Swarzędzem dojrzałem nadjeżdżających z naprzeciwka dwóch kolarzy. Machnąłem im ręką i tyle ich widziałem. Korzystne dla rowerzystów przeniesienie ruchu na A2 spowodowało też widoczne zamieranie przydrożnych interesów. Wiele stacji benzynowych, zwłaszcza tych niesieciowych zamkniętych na głucho. Przejeżdżałem tą drogą dwukrotnie samochodem w latach 90-ych i wtedy tętniła życiem i nieustającym potokiem pojazdów. A teraz? Takie Krośniewice będące centralnym skrzyżowaniem Polski, z uwagi na krzyżujące się tu DK1 i DK2, teraz - jeszcze po wybudowaniu obwodnicy miasta przypominają Chłodnicę Górską z filmu "Auta". Krótkie postoje Ciągle się uczę, aby nie tracić czasu na niepotrzebne postoje i przestoje. Pierwszy wypadł we Wrześni. Zjechałem z głównej, jeszcze dwupasmowej, drogi i przejechałem przez miasteczko. Zrobiłem zdjęcie kościoła i ryneczku - w końcu to wycieczka, kanapka w rękę i jadę dalej. Za miastem "92" to już jednopasmówka (uwaga bez szerokiego pobocza, aż do Goliny). Za to przed Strzałkowem ciąg pieszo-rowerowy, który urywa się za tą miejscowością. Jakiś dysonans pomiędzy jej dewizą "właściwy kierunek" i stojącym obok znakiem zakaz ruchu rowerów. Kolejny krótki postój przy wjeździe do Konina. Na tyle, aby zrobić zdjęcie tablicy z nazwą miasta. Szybki przejazd przez Konin. Na stadionie mają jakąś giełdę czy bazar, bo tylko tam widziałem większe skupienie ludzi. Wyjazd po śmiesznych hopkach, trochę przypominających drogę Gorlice - Dukla. Kolejny postój z krótkim siedzeniem na ławeczce wypadł w Kole. Znowu zjechałem z głównej, zatrzymałem się pod ratuszem. Kanapka, banan, picie, parę zdjęć i jadę dalej. Podstępna pogoda Pogoda w zasadzie mi sprzyjała. Przede wszystkim było zimno, ale na to byłem przygotowany zabierając zimowy strój: długie spodnie i kurtkę softshelową, pełne rękawiczki, ciepłe skarpety i dwa buffy, jeden pod kask, drugi na szyję. Nawet miałem pokrowce na buty, ale ich nie wyciągałem z podsiodłówki, choć początkowo zimno było w palce od stóp. Pierwsze trzy godziny w pełnym słońcu, następnie około 2 godzin pod zachmurzonym niebem i dalej znowu w słońcu. Wiatr wiał z zachodu i północnego zachodu i zasadniczo mnie popychał. Gorzej było tylko na odcinku Koło - Kłodawa, gdzie droga odbija w kierunku pn-wsch i wiatr stał się przez to bardziej boczny, a ja jechałem w jakimś dziwnym ukosie. Na tyle mnie to zirytowało, że zatrzymałem się w Kłodawie na Orlenie, gdzie zrobiłem sobie kwadrans relaksu: espresso, cola + woda do bidonów. Za Kłodawą wyjechałem z województwa wielkopolskiego i wjechałem do Łódzkiego. Wspomniane Krośniewice "zdobyłem" z południowej flanki, tzn. nie pchałem się na obwodnicę tylko wjechałem bocznymi, wiejskimi drogami. "Och Kutno! Okrutne Kutenko!" Co jest w tym Kutnie, że ono nieraz jak nożem utnie. W niedzielę ucięło mi plan jazdy do "samej Warszawy". Z trasy wysyłałem od czasu do czasu sms-owe meldunki do żony. W Kutnie, w czasie (zasłużonej) przerwy obiadowej w McD wybiegł mi naprzeciw zwrotny sms od żony, z którego wynikała delikatna sugestia ukryta w pytaniu, czy zdążę na wspólną kolację w domu? Przekalkulowałem w głowie dystans, czas potrzebny na jego pokonanie i jeszcze konieczność jazdy do Józefowa i wyszło, że zejdzie mi jeszcze z 5 godzin (co najmniej). Trochę późno. Z rozkładu jazdy wynikało zaś, że z Łowicza mogę mieć bezpośredni pociąg do Józefowa i na ósmą wieczorem mogę być w domu. Pokusa okazała się nieodparta. Do Łowicza ok 45 km przejechałem już "na luzie", wiedząc, że mam jeszcze zapas czasu. Na dworzec przyjechałem na 25 min. przed odjazdem pociągu. Jak się okazało było to akurat "na styk", gdyż musiałem odstać w dłuuugiej kolejce do biletomatu. Pani w okienku z wiadomych tylko sobie powodów biletów nie sprzedawała. Elektryczny Zestaw Trakcyjny Kolei Mazowieckich wtoczył się na stację, zapakowałem się z rowerem i spędziłem nudne 2 h i 22 min. w pociągu. Zmarzłem tak naprawdę dopiero w nim. Za to w domu ciepłe przyjęcie przez najbliższych. Zjedliśmy razem kolację i jeszcze młodemu poczytałem rozdział z przygód Baltazara Gąbki. Zasnąłem niedługo po tym, jak uczestnicy wyprawy dowiedzieli się, że przed wjazdem do Kibi-Kibi trzeba najpierw wyprawić się do Cynamonii...
W sumie jestem z wycieczki zadowolony, chociaż skończyłem ją wcześniej niż planowałem. Ale wyszedł mi najdłuższy (na razie) dystans w tym roku i nazbierałem kolejnych 25 nowych gmin do kolekcji. Mapka z trasą:
Do startu w Pomiechówku podszedłem na zupełnym luzie. Nigdzie się nie musze kwalifikować, "chrzest bojowy" na długich dystansach przeszedłem w ubiegłym roku we Włocławku i na BBT - więc co to dla mnie 200 km? Taka dłuższa, wiosenna wycieczka, zwłaszcza, że prognoza pogody była nadzwyczaj obiecująca. Pobudka o 5:00, małe śniadanie (owsianka, jajko, kawa). Jeszcze dwie kanapki na trasę, chwytam mały plecak z przygotowanym wcześniej ubraniem rowerowym, w drugą rękę rower i zbiegam do samochodu. Trochę mało czasu, pomimo że Pomiechówek jest "za miedzą", to gps podpowiada, że jazda autem zajmie ok 1,5 h. Na szczęście ruch na drogach w sobotni poranek jest znikomy i kilkanaście minut po 7-ej melduję się w bazie brevetu ulokowanej w nowej, schludnej hali sportowej. Wrażenie robią równiutko poukładane kartony z kanapkami, bananami i izotonikami. Wokół tego krzątają się wolontariusze w fajnych pomarańczowych koszulkach. Całość organizuje Fundacja Randonneurs Polska i jak dla mnie laika i w zasadzie debiutanta w tej branży, pogłoski o jej śmierci są stanowczo przesadzone. Wszędzie panuje ład i porządek. Jest kilka stanowisk dla rejestracji zawodników. Ponieważ opłatę startową wniosłem wcześniej, zostaję przekierowany do "stanowiska szybkiej obsługi". Podpisuję stosowne oświadczenie, dostaję: rozpiskę trasy, zwaną w tutejszym żargonie "cue sheet" i kartę brevetową dla dokonywania potwierdzeń na trasie. Jeszcze deklaruję, że nie pobieram jedzenia na starcie, ale proszę o jego przewiezienie na punkt kontrolny w połowie dystansu. Zostaję przydzielony do drugiej grupy startowej, ale o to zadbała moja koleżanka z ubiegłorocznych startów w WTR i BBT - Bożena z Bytomia. Zawsze to milej jechać z kimś znajomym. Bożena ma ambitny plan wystartowania w tegorocznym maratonie Paryż - Brest - Paryż, więc dla niej dzisiejszy start to początek kwalifikacji. Przy okazji życzeń wielkanocnych, zgadało się nam (sms'owo), na wspólną jazdę w tym Pomiechówku. Przebieram się w strój kolarski. Pomimo ostrego słońca temperatura powietrza oscyluje ok 6 stopni, tak więc odziewam się jeszcze w wiatrówkę i nogawki, a pomiędzy łysinę, a kask zakładam czapeczkę. Kilka minut przed ósmą krótko zagaja Piotr Bolek, czyli prezes wymienionej Fundacji. Żadnego tam ględzenia, tylko kilka zgrabnych zdań, podstawowe informacje organizacyjne, podziękowania dla wójta Pomiechówka, sponsorów i partnerów imprezy i już ustawiamy się na starcie. Muszę jeszcze dodać, że Piotra poznałem w ubiegłym roku w Rzeszowie na dramatycznej dla nas obu końcówce BBTouru. Jakoś mnie wówczas uspokoiła ta jego misiowatość, a że przy okazji zostałem przedstawiony jego małżonce i poznałem przemiłą córkę - to w tym roku dało mi dodatkowy asumpt do zapisania się na brevet, który oni współorganizują. Przy asyście Policji, która na moment wstrzymała ruch ruszyliśmy ze startu. Moja grupa jakoś szybko połączyła się z wcześniejszą, choć podejrzewam, że ci najszybsi pomknęli zaraz ostro do przodu. Przejazd wąską uliczką przez willową dzielnicę Pomiechówka, trochę bruku z porządnej, sanacyjnej kostki bazaltowej w okolicach Twierdzy Modlin i za Twierdzą wjeżdżamy na lokalną drogę do Zakroczymia. Peleton porozrywał się na grupy i grupki, według kryterium, jak przypuszczam, towarzysko-szybkościowego. Ja jadę razem z Bożeną, trochę gadamy, wiaterek nas popycha i prędkość nie schodzi poniżej 30 km/h. Za Zakroczymiem czuję, że za naszą dwójką jeszcze ktoś jedzie. Odwracam się i widzę młodzieńca na białym trekkingu z sakwami. Początkowo sądziłem, że to jakiś sakwiarz robi sobie z nas jaja, wybrał się na przejażdżkę po Mazowszu i się podczepił. Co się okazuje, Łukasz, który za nami jedzie to jak najbardziej regularny uczestnik "naszego" brevetu. Wyjaśnia, że nie ma szosówki, więc wystartował na rowerze jaki aktualnie posiada. Zuch chłopak!
Gdzieś tak przed pierwszym punktem kontrolnym wyprzedza naszą teraz trójkę większe gruppetto liczące tak na oko kilkunastu uczestników. Podczepiamy się do nich, ale za moment cała frajda na nic, bo chłopaki zatrzymują się na siku-stopa. Z jednym prawie się zderzyłem, bo zjeżdżał na pobocze jakby TIR-a parkował. Najpierw odbił w lewo do osi jezdni, a zaraz potem zjechał na prawo. Wydarłem się jak tylko mogłem najgłośniej i jakoś gościa wyminąłem. Jedziemy we trójkę dalej bez zatrzymywania się. Płasko jak na patelni. Zieleń jeszcze nie rozwinięta wiosennie, ale słoneczko przygrzewa coraz mocniej. Jest mi coraz cieplej, co poznaję po parujących okularach. Cały czas coś jem i cały czas jestem głodny. Zanim dojechaliśmy do punktu kontrolnego na 45 kilometrze zdążyłem zjeść dwie kanapki, jednego banana i jakiegoś batona. Punkt kontrolny zlokalizowano na stacji Orlenu. Pani z wprawą pocztowca stempluje nam żółte papiery, jak żartobliwie nazwał karty brevetowe jeden z uczestników. Chwilę czekamy na Łukasza, który przebiera się "na krótko" i ruszamy dalej. Ja zostałem jeszcze w wiatrówce i nogawkach i nie było to pozbawione sensu, bo zmieniliśmy kierunek jazdy i południowo-zachodni wiatr zaczął nas teraz owiewać z boku i od przodu. Staramy się z Bożeną utrzymać dotychczasowe tempo, ale idzie nam to z większym wysiłkiem. W pewnym momencie jadący ciągle za nami Łukasz nie wytrzymuje i z wyrzutem wychrypuje: "Czy wy zawsze tak zapier...acie?!" Odpowiadam jakimś żarcikiem, że ja to w ogóle bardzo wolno jeżdżę, ale ta tu pani to urodzona sprinterka i trzeba się do niej dostosować. Drugi, a licząc ze startem - formalnie trzeci punkt kontrolny był na 93 kilometrze w Gołyminie. Po drodze wyprzedzamy pojedynczych kolarzy, kątem oka rejestruję jeszcze ciekawy gotycki kościół i wjeżdżamy na parking przy stacji benzynowej. Tym razem karty podbija nam obsługa brevetu, a na parkingu atmosfera pikniku. Można się częstować kanapkami, bananami oraz izotonikami - do wyboru do koloru. Decyduję się na niebieski, w końcu chemicznie to taki sam jak inne, ale będzie mi pasował do koszulki BBTouru, w którą się przebieram.
W międzyczasie docierają kolejni kolarze, w tym także Łukasz, który gdzieś tam po drodze odstał. Ruszamy z Bożeną w dalszą drogę, a za nami kilkunastu innych uczestników. Jedziemy dwójkami w kierunku Płońska. Jazda w ogonie peletonu ma swoje niezaprzeczalne zalety, można np. zjeść kanapkę, jabłko - co też i robię. Niestety grupetto znowu staje na "przerwę techniczną". Tak sobie myślę, że widoczny w ostatnich latach w Polsce boom na kolarstwo zaowocuje za parę lat boomem na urologię. Mniej więcej 10 km od punktu kontrolnego nadjeżdża z przeciwka kilku kolarzy. Pozdrawiamy ich, a okazuje się, że to uczestnicy naszego brevetu, którzy pominęli punkt kontrolny i wracają po pieczątki. No to mają co najmniej 20 km dodatkowo. Zostaje nas na szosie czwórka: Bożena, Darek z Warszawy, Colesiu no i ja. Colesiu to taki elegancki galicyjski kolarz na eleganckim rowerze, którego mam we wdzięcznej pamięci także z BBTouru, gdyż był w obsłudze ostatniego punktu w Ustrzykach Dolnych i się na mnie marudera naczekał prawie do białego rana. Tutaj, jadąc na przedzie naszej grupki, zgodnie z kolarską etykietą uprzedza o dziurach w jezdni. Niestety droga jest w takim stanie, że musiałby te kółeczka robić obiema rękami naraz i jechać do Pułtuska bez trzymanki. Nie wiem czy z tego powodu, czy innego zostaje w pewnym momencie za nami. Później na mecie wspominał, że jechał jeszcze z kontakcie wzrokowym z naszą trójką przez dłuższy czas. Wjeżdżamy do Pułtuska od tej jego brzydszej, zachodniej strony. Po lewej straszą odrapane i pobazgrane "koszarowce" pewnie jeszcze carskiej proweniencji. Ich widok i widok ich lokatorów przywodzą na myśl powieści E. Zoli, czy innego Dickensa. Opłotkami Pułtuska, pomiędzy blokowiskami wyjeżdżamy na drogę do Nasielska. Asfalt lepszy, a nawet bardzo dobry, ale wiatr taki bardziej przeciwny niż dotychczas. Ruch znikomy, tylko kilku motocyklistów wyprzedza nas z rykiem silników. Jeden to nawet jakieś gesty nam pokazywał, ale do dzisiaj nie wiem, czy nas pozdrawiał, czy się z nas naigrywał. Kolejny, ostatni punkt kontrolny jest na stacji benzynowej na obrzeżach Nasielska. Spotykamy tu jeszcze dwóch kolarzy, w tym jednego na rowerze poziomym. Presja Bożeny i Darka na dalszą jazdę jest spora, więc po krótkiej chwili ruszamy dalej. Tak się zapatrujemy na lądujących spadochroniarzy na lotnisku miejscowego aeroklubu, że na moment gubimy właściwą drogę na rozjeździe DW 622 i DW 632. Darek koryguje naszą marszrutę dzięki gps-owi i kontynuujemy jazdę we trójkę, a po kilku kilometrach we czwórkę, bo doganiamy jeszcze jednego kolarza, a może to on nas dogania. Wreszcie zaczynają się jakieś lasy.
Dają choć trochę cienia i przede wszystkim osłaniają nieco od wiatru. W Dębem przejeżdżamy na drugi brzeg Narwi, a następnie przez Chotomów do Jabłonny, gdzie wyjeżdżamy na DW 630.
Dalej to już jak z bicza strzelił. Wygodna droga z szerokim poboczem, tylko niestety pod wiatr. Trochę cierpię, bo zjadłem już wszystko co miałem i w bidonach zaczyna pokazywać się dno. Na szczęście to tylko ok 20 km do mety, a tyle to ja robię codziennie do pracy i wcale nie jem na takim dystansie. W Nowym Dworze czwarty kolega zostaje na stacji BP, a my we trójkę dojeżdżamy do Modlina.
Dalej to już relaksowa jazda osiedlowymi uliczkami, przejazd kolejowy i już widać "centrum" gminy z charakterystyczną figurą i dalej już szkoła i meta brevetu.
Podpisujemy i oddajemy karty przejazdu. Zapisano nam czas 08 h i 08 min. Jak na mnie to całkiem nieźle, zważywszy że czas przejazdu netto wyszedł mi 7:36:51. Okazuje się, że sporo zawodników jest jeszcze na trasie. Mam czas, aby skorzystać z gorącego prysznica, przebrać się w "cywilne" ubranie, załadować rower do samochodu. Jeszcze chwila pogawędki z organizatorami i idziemy z Bożeną i Darkiem na kawę i ciastko do "Magnolii". Jak dla mnie bardzo miła sobota. Tak mi się spodobało, że nabrałem ochoty na kolejny brevet. Niestety kolejne na dystansach 300 km i 400 km nie pasują mi kalendarzowo, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko 600 km na początku czerwca.
Gwoli porządku dodam, że zjadłem 3 kanapki, 3 banany, jedno jabłko, dwa batony i jeden żel energetyczny. Wypiłem 2,5 l wody i 1,5 l izotoniku. Zaliczyłem 15 nowych gmin Mazowsza na północ od linii Wisły.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)