Józefów - Warszawa rano i Warszawa - Józefów po południu, czyli do pracy i do domu. Taki dziś dzień ... . Niech go zilustrują słowa na ścianie XXV LO w Warszawie - Falenicy (obok którego codziennie przejeżdżam):
Po dziesięciu dniach przerwy od roweru wyciągnąłem Operatora na świeże powietrze. Pogoda zapowiadała się wyśmienicie i taka rzeczywiście była. Ale to po południu. A rano... ? Rano to było zimno jak w styczniu (w nocy mieliśmy mróz). Wyjazd do pracy przed ósmą sprawił, że miałem " trening w porze meczu". Mam na myśli sobotni brevet, na który się wybieram i który startuje także o ósmej rano. To jednak dopiero przede mną. Dzisiaj poranny przejazd, jak to mówią, bez historii. Powrót już był inny. Najpierw na skrzyżowaniu Czerniakowskiej i Jawaharlala Nehru pani w szarym kombi zajechała mi drogę. Dokładniej rzecz ujmując, bezrefleksyjnie zatrzymała się na przejeździe dla rowerzystów. Udało mi się ominąć przeszkodę w ostatniej chwili ucieczką na pasy dla pieszych. Takiego szczęścia nie miał inny biker kilka kilometrów dalej. Dojeżdżając do przejazdu przez ul. Polską, przy noclegowni dla mężczyzn z daleka widzę, że coś się dzieje. Kilku rowerzystów stoi na ścieżce i rozmawia. Samochody stoją z jednej i drugiej strony przejazdu jakoś tak "nienaturalnie". Przez szum miasta przebija się sygnał karetki pogotowia. Dojeżdżam do miejsca wypadku razem z nią. Przy drodze stoi na awaryjnych szary saab (?) z wybitą boczną szybą. Na ziemi obok niego siedzi rowerzysta z rozwalonym i zakrwawionym kolanem. Jakaś kobieta (kierowca osobówki) próbuje zatrzymać krwawienie chusteczkami higienicznymi. Brrr. Nieprzyjemny widok. Ratownicy już zajmują się rannym, jadę dalej. Przypuszczam, że samochód wjechał przed bikera, a ten przylutował w bok auta. Na ścieżce wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego mnóstwo rowerzystów. Wjeżdżam do Miedzeszyna. Na ul. Tawułkowej nagle po lewej stronie słyszę jakieś trzaski i z lasku po lewej wybiega mi drogę olbrzymi dzik. Czarna zjeżona szczecina nabgrzbiecie. W kilku susach przecina jezdnię i ginie w zaroślach po prawej. Jakie to szybkie zwierzę! Dobrze, że biegło ot tak sobie. Gdyby mnie goniło, nie wiem, czy dałbym radę w porę uciec.
To nie tak miało być W planach na dzisiaj były Siedlce, to znaczy poranny przejazd pociągiem do Siedlec, a następnie niespieszna wycieczka ok. 100 km z zebraniem w drodze powrotnej 6 gmin wschodniego Mazowsza. Aby skorzystać z opcji kolejowej musiałem dotrzeć do jakiejś najbliższej stacji Kolei Terespolskiej wiodącej przez Siedlce. Padło na Cisie oddalone ok. 15 km od Józefowa. Ze wstaniem nie miałem problemu, pomimo zmiany czasu. Ale czy to zbierałem się zbyt długo (czyt. grzebałem), czy też jechałem zbyt wolno (chociaż prędkość na liczniku nie schodziła poniżej 30 km/h), w każdym bądź razie na stację dotarłem o 3 min. za późno. A może to przez mój legalizm. Podejrzewam, że na skrzyżowaniu DK 17 i DW 721 jest pętla indukcyjna, bo stałem i stałem na czerwonym, aż przyjechał jakiś samochód i dopiero wtedy zrobiło się zielone. Ponieważ z domu wyjechałem na czczo, usiadłem na stacyjnej ławeczce, zjadłem jedną z dwóch kanapek przeznaczonych na dzisiejszy dzień i popiłem wystygłą herbatą z bidonu. Swoją drogą bidony termiczne są stanowczo przereklamowane. Nawet Zefal z podwójnymi ściankami i chyba jakimś żelem w sreberku pomiędzy nimi. A może tak jak inne produkty po iluś tam użyciach tracą swoje właściwości i trzeba kupić nowy? Przy pierwszym śniadaniu postanowiłem zrealizować Plan B. Przecież nie będę czekał całej godziny do następnego pociągu. Mój wybór padł na Okolice Mińska Mazowieckiego Najpierw DDR-em z polbruku wzdłuż DK 2 do samej "stolicy" powiatu mińskiego. Na szczęście od Dębego Wielkiego DDR przechodzi w wygodną asfaltową "serwisówkę", aby od skrzyżowania z krajową 50-ką w Stojadłach niestety znowu stać się "baumociągiem". Jest zimno i mgliście.
Jak z tą demografią w Europie dalej tak będzie, i zaleją nas "Kalormenowie", to na meczet akurat się nada. Dalej Cegłów, który wcale nie ma cegieł w herbie tylko kłosy i głowę Św. Jana Chrzciciela. W Cegłowie dwa kościoły: jeden gotycki (chyba taki prawdziwy), ale z barokową fasadą (ciekawe, ciekawe). Drugi - położony niedaleko neogotycki oczywiście (Mariawici). Po drodze wieś
Trochę głupio się przyznać, ale w dalszej drodze zastanawiałem się, czy figura nie jest aby z plastiku i czy nie jest pusta w środku? Straszne. Kołbiel Miejscowość znana z ronda, które się ustawicznie korkuje. Krzyżują się na nim DK 50 (tzw. wschodnia obwodnica Warszawy) i DK 17 (Warszawa - Lublin). Zanim się dojedzie do ronda trzeba się przejechać nieprzyjemny kawałek "50-ką". Dyskomfort potęgują rurowe bariery pomiędzy jezdnią, a chodnikiem. Ruch jak na niedzielę spory. TIR-y ciągną całymi stadami. Jeden z nich tak się rozpędził, gdy mnie wyprzedzał, że chyba żółta skrzyneczka zrobiła mu "słitfocię", którą za jakiś czas prześle mu Inspekcja Transportu Drogowego wraz z numerem konta. A ja niczemu nie winny zmykam czym prędzej na lokalną drogę do Celestynowa. O niebo przyjemniejsza niż 17-ka w kierunku Warszawy. Znowu cicho i spokojnie. Las, ptaki świergolą, kwitną zawilce
Do pracy i do domu. Rano ciepło, a nawet bardzo ciepło. W ciągu dnia zachmurzyło się, popadało, a nawet zagrzmiało. Po pracy wyjeżdżałem "w szarówce". Wiatr północno - zachodni (jak podejrzewam) sprzyjał jeździe rowerem. Przed kościołem oo. Pijarów na Siekierkach dogonił mnie biker na góralu. Wymieniliśmy uprzejmości, pogadaliśmy o pogodzie, a potem każdy pojechał w swoją stronę. On w kierunku Wilanowa, ja do mostu i dalej do Józefowa. Gdy zjeżdżałem ze ścieżki na Wale, spadły pierwsze krople dżdżu. Od Falenicy jechałem już w regularnej ulewie. W domu zameldowałem się przemoczony do suchej nitki. Strój kolarski do pralki, nosiciel stroju pod prysznic. Weekend.
Taki dzisiaj dzień, że w ciszę Wielkiego Postu wdziera się okrzyk radości. Jak mawiał Biedaczyna z Warszawy: "w życiu nie ma przypadków, są tylko znaki". Akurat dziś, w Dzień Zwiastowania przydarzyły mi się dodatkowe małe radości. Podczas porannej drogi do pracy, przekroczyłem łączny dystans 1000 km przejechanych w 2015 r. To nic w porównaniu z gigantami kolarstwa, czy nawet tutejszego serwisu (BS). Dla mnie jednak mały sukces, zważywszy że miesiąc temu odstawiłem kule i ortezę po zerwaniu przyczepu mięśnia. Przyroda całą sobą manifestowała dziś Wiosnę. Tak bardzo, że do roboty pojechałem już w letnich ciuchach rowerowych. Od razu lżej, zwłaszcza, że zimowe buciory spd zamieniłem na lekkie "pantofle". Po południu pojechałem jeszcze po córkę do szkoły robiąc jej niespodziankę. Plecak dziecka na grzbiet taty, córka na bagażnik i 2,5 km dzikiej jazdy ze śmiechem po każdym wyboju. Obciążenie tylnego koła spore, radość dziecka - bezcenna. Potem jeszcze wyskok rowerowy do Otwocka w celu odebrania przesyłki z paczkomatu. Już od dłuższego czasu tamtejszy paczkomat ma dodany "interfejs białkowy" w postaci personelu, który wydaje przesyłki w punkcie odbioru. InPost bowiem stał się ofiarą własnego sukcesu i nie przewidział, że 1 (jeden) paczkomat na powiat otwocki to zdecydowanie za mało, w związku z czym jest ustawicznie zapchany. Oczywiście paczkomat, a nie powiat. Ale ludzie w punkcie odbioru sympatyczni, więc nie mam powodów do narzekań. Dodam, że przesyłka jak najbardziej rowerowa, tzn. akumulatorki i ładowarka. Miałem już dość kupowania bateryjek do lampek i innych gadżetów, używanych przy dłuższych jazdach kolarzówką. I na koniec jeszcze jakie fajne selfie mi wyszło. Najmilsze w tym wszystkim jest to, że: "Nie za szybko, kroki drobiąc Idzie wiosna, idzie nam"
Ubiegłotygodniowe plany i zamierzenia, aby w piątek dociągnąć do 900 km w tym roku, a w niedzielę do 1000, zderzyły się z niedzielną pogodą i przede wszystkim brakiem nastroju na jazdę rowerem. Uznałem, że lepiej na spokojnie przesiedzieć ten dzień w domu, napić się herbaty z imbirem, podkurować czosnkiem i proszkami na grypę, niż zmuszać się do jazdy rowerem. Za to dziś narodziłem się na nowo. Wcześnie wstające słońce zerwało mnie na nogi przed szóstą. Do jazdy rowerem musiałem się ubrać jak w styczniu na Suwalszczyźnie. Dwa polary, ocieplane spodnie, zimowe buty, grube rękawiczki. Mroźne powietrze było tak czyste i przejrzyste, że nogi same kręciły pedałami. Po pracy wracałem przez Most Świętokrzyski, a następnie ścieżką "szutrówką" wytyczoną przez nadwiślańskie łęgi i grądy. Zachodzące słońce dawało fantastyczne cienie. Całkiem przyjemnie się jechało, podłoże twarde i zbite. Szkoda tylko, że tak krótko, bo do Mostu Łazienkowskiego. Tam ze zdumieniem odkryłem, że trwający od dwóch lat remont estakad formalnie się nie zakończył. Świadczyć o tym może tablica informacyjna budowy i robotnicy, którzy coś tam grzebią. To jest inwestycja! Jeszcze się remont nie skończył, a będzie konieczny kolejny. Za mostem dalej Wałem Miedzeszyńskim do Józefowa, w którym zahaczyłem o Kolonię Błota.
Wczoraj tak mnie znużyła jazda na rowerze trekkingowym, że dziś dla odmiany pojechałem do roboty na szosówce. Był z tym związany ukryty zamiar wstąpienia do serwisu gianta. Po ostatniej wycieczce do Garwolina tylny hamulec przeraźliwie zaczął piszczeć. Akustyczne wrażenie było takie, jakby z gumowego klocka nic nie zostało, a hamowanie odbywało się przy pomocy śruby mocującej, ryjącej w obręczy Rów Mariański. Pobieżne oględziny tego niby nie potwierdzały, klocka było całkiem sporo, ale piszczenie było naprawdę denerwujące. Zanim jednak dojechałem do Warszawy, rozkoszowałem się szybką jazdą w mroźny poranek. Na trawie szron, a ja pomykam o wiele szybciej niż zwykle. Do pracy dojechałem w 50 minut.
Zaćmienie słońca
Przed południem wszyscy byli podekscytowani zapowiadanym zaćmieniem słońca. Trwało gorączkowe poszukiwanie "filtrów" do obserwacji. Dużym powodzeniem cieszyły się zdjęcia rentgenowskie, a także dawno nie używane dyskietki komputerowe. Zdjęcie, które pstryknąłem z ulicy w czasie zaćmienia niewiele mówi. Lepiej było widać pomiędzy żebrami kolegi uwiecznionymi na RTG.
Po pracy czas na wizytę serwisową. Panowie z Giant - Fabryczna, "od ręki" wymienili mi klocki. Stare jeszcze miały trochę przed sobą, ale nałapały skądś opiłków metalowych, stąd ten pisk. Nowe klocki są innego typu - już nie gumka ze śrubką, ale metalowa szufladka z gumową wkładką (clark's). Po serwisowaniu pokręciłem się jeszcze po Powiślu i o 17-ej ruszyłem do domu. Było tak przyjemnie ciepło, że zatoczyłem większą pętlę - i tak, dla uczczenia Święta Wiosny zrobiłem dziś 60 km. Powinno to dać w sumie 900 od początku roku. Mam nadzieję na przekroczenie w niedzielę pierwszego tysiąca.
Rutyna. Droga do pracy i powrót do domu. Rano - zimno. Zimowe rękawiczki nie pomagają, pod koniec jazdy czuje jak drętwieją mi kciuki. Poranny ruch rowerowy na "mojej" trasie jakby mniejszy. Po raz pierwszy w tym roku widzę za to znanego tylko z widzenia rowerzystę na trekkingu w jaskrawożółtym kasku i czerwonej kurteczce. Po zjeździe z Mostu Siekierkowskiego wyprzedza mnie dwoje bikerów na góralach. Grzeją, aż miło. Doganiam ich po chwili i staram się nie odpuścić koła aż do ZUS-u przy Czerniakowskiej. W drodze powrotnej czuję jakąś niemoc. Do mostu jeszcze jakoś jadę, ale dalej wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego to się snuję. Ładna pogoda i długo świecące słońce podbudowują jednak morale i w typowym czasie ok 1 h dociągam do domu. Po drodze uwieczniam krzyż, obok którego codziennie przejeżdżam w drodze do pracy i z powrotem:
Do pracy - chciałoby się napisać: jak zwykle, ale nie. Dziś w ciągu dnia miałem do załatwienia sprawę na ul. Żytniej, więc posłużyłem się rowerem jako środkiem transportu. W "cywilnych" spodniach, koszuli z krawatem i cywilnej kurtce jeździ się trochę gorzej. Ale frajda z jazdy - bezcenna. Pogoda dopisuje. Na ulice i ścieżki rowerowe wylegli masowo rowerzyści, w tym najładniejsza część tej grupy, czyli szykowne miejskie rowerzystki. Tylko kierowcy ostatnio bardziej nerwowi. Wczoraj otrąbił mnie peugeot na ul. 3 Maja w Józefowie. Dziś rano na rondzie Sedlaczka (nb. "skautowy" patron) otrąbiła mnie blondyna w granatowym volvo. To chyba brak tego mostu tak wpływa na automobilistów. Droga powrotna pod bardzo uciążliwy wiatr. O dziwo rano nie pomagał tak dobrze jak wczoraj. I jeszcze widoczek, który mam codziennie z drogi powrotnej do domu.
Do pracy na rowerze. Wczorajsze czołganie się w samochodowym korku, a zwłaszcza półgodzinne oczekiwanie na wjazd na Most Siekierkowski było ostatecznym argumentem za porzuceniem samochodu. Gdyby nie rześki poranek, można by rzec wakacje. Słoneczko, chabrowe niebo, cudnie. Na mojej codziennej trasie coraz więcej rowerzystów. Poniżej fotka zrobiona na Wale Miedzeszyńskim już po 17-ej. Widać zgęstkę na jezdni w kierunku Otwocka, a i na samej ścieżce gęsto. Chłopak na góralu po lewej wyprzedził mnie wcześniej, teraz wyprzedza tych dwóch panów. Dogonię go jeszcze przed końcem ścieżki, później on mnie wyprzedzi i tak, aż będziemy sobie jechać aż do Tawułkowej. Rano dobry, sprzyjający wiatr pomógł mi wykręcić średnią powyżej 27 km/h (na ciężkim trekkingu i z ciężką sakwą). Po południu wszystko wróciło do normy, bo jechałem po wiatr i wyszło tak jak zwykle ok 24 km/h.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)