Dziś wycieczka "na lekko" do dawnej guberni siedleckiej. Wczesna pobudka (05:00) wcale nie sprawia, że szybko wyruszam na trasę. Zanim się zebrałem, zjadłem owsiankę, zrobiłem kanapki i herbatę do bidonu, dochodziła 7 rano. Przynajmniej nie muszę świecić lampką. Gdyby nie zachmurzone niebo byłoby jeszcze jaśniej. Przez Otwock i Karczew do ronda w Sobiekursku, a następnie odbijam na DW 805 nominalnie i de facto prowadzącą do Wilchty. Jadę w kierunku wschodnim i niestety pod wiatr. W Warszawicach uwieczniam kościół:
Zmagając się z wiatrem dociągam do Pilawy. Chwilowy postój techniczny. Jem kanapkę i jednocześnie podnoszę siodełko. Mam nadzieję, że w dalszej drodze kolana nie będą się odzywały. Po 3 km dojeżdżam do skrzyżowania z krajową "17". Dylemat: czy skręcić w kierunku na Garwolin, czy jechać prosto rozwiązuje się jakoś sam. Jadę prosto do końca DW 805. Wreszcie więcej lasów, lepszy asfalt i prawie pusta szosa. Gdyby nie wiatr, byłaby sielanka. W międzyczasie zwalczam chwilową niemoc, przyspieszam i moim oczom ukazuje się widok na Paryż (no prawie tak samo ładny), czyli na Parysów - wieś gminną, która kiedyś była miasteczkiem. Prawa miejskie utraciła, jak większość okolicznych miejscowości, po Powstaniu Styczniowym.
W Parysowie skręcam na Wilchtę i pokonując ostatnie dzisiaj podmuchy wiatru wjeżdżam na DK 76. Wcześniej przekraczam granicę drugiej już dzisiaj, nowej dla mnie gminy - Borowie. Teraz już z górki. Dosłownie i w przenośni, bo pomaga wiatr (zmieniłem kierunek jazdy) i ponad połowa zaplanowanego dystansu za mną. Dojeżdżam do Garwolina. Na ulicach pusto. Nieliczni przechodnie spieszą do kościoła:
W Garwolinie droga dla rowerów wymalowana na czerwono jako odrębny pas na starej "siedemnastce". Wyjeżdżając z miasta chwilę się waham, bo "17" jest w tym miejscu ekspresówką. Raczej intuicyjnie przecinam ją jadąc w kierunku na Miętne, a następnie skręcając na Jagodne. Po chwili włączam się do ruchu na drogę w kierunku Warszawy, która straciła status "eski" i na powrót jest starą DK 17. Pchany przez wiatr dojeżdżam do skrzyżowania, na którym już dzisiaj byłem i "wracam" do Pilawy. Do pociągu mam jeszcze 15 min. Spokojnie kupuje bilet i jeszcze udaje mi się skorzystać z myjki samochodowej, dzięki której mój rower pozbywa się błota i piachu, którego nałapał przez 75 kilometrów. Dystans może nie imponujący, ale mam nadzieję, że się rozkręcę do końca miesiąca. W dodatku przybyły cztery nowe gminy: Parysów, Borowie, Garwolin i Miasto Garwolin.
Do pracy na rowerze. Rano jak zwykle Wałem Miedzeszyńskim i Czerniakowską, po południu powrót przez Most Świętokrzyski i Wałem Miedzeszyńskim, a na koniec trochę kręcenia się po Józefowie. Wyszło ponad 50 km i to jest pożądany dzienny dystans ... . Ciepło jak na początek marca. Opony mam już "letnie", ale w butach pojechałem zimowych. W drodze powrotnej na Wale wyprzedził mnie cyklista na niebieskiej szosówce. Tempo mu jednak siadło, bo na Przewodowej go dogoniłem i już kola nie odpuściłem. Nie jest ze mną tak źle (chyba), skoro na trekkingu z sakwą gonię kolarzy po ulicach. Jak to wiosną, a także jesienią bywa mamy ładne wschody i zachody słońca. To chyba zasługa odpowiedniego kąta padania promieni słonecznych. Latem nie są takie ładne te zachody. Mapka:
Wszystko sprzyja temu, aby wznowić dojazdy do pracy: dzień coraz dłuższy, coraz cieplej, kontuzja zaleczona, poranne i popołudniowe korki tylko irytują, w SKM-ce tłok taki, że jedzie się w ścisku. Dziś "debiut" wiosenny w tych dojazdach. Rano zimno i bardzo mgliście. Po południu cieplej. Rowerzystów na moim szlaku na razie mało. Rano jeden przy Bartyckiej. Po południu drugi, który mnie wyprzedził na Wale Miedzeszyńskim. Jeszcze nie zmieniłem opon na "letnie", ale poranny przymrozek i zamarznięte kałuże nie zachęcały do zdjęcia kolczastych winterów.
Dziś wycieczka do Mińska Mazowieckiego. Po raz pierwszy na kolarzówce od 10 listopada ub. r. trochę obawiałem się, czy noga po kontuzji sprzed miesiąca wytrzyma ten przejazd. O dziwo - wytrzymała. W planach miało być 25 km więcej i zahaczenie o Cegłów, Mrozy i Kałuszyn. Ale wyszło, jak na obrazku (mapce). Przy okazji wpadły 3 nowe gminy: Siennica, Gmina Mińsk Mazowiecki i Miasto Mińsk Mazowiecki. Dystans "skrócił się" z powodu mojego porannego powolnego rozruchu. Jako niskociśnieniowiec nie lubię porannych zrywów. Tak więc zanim zrobiłem sobie kanapki i herbatę na drogę, przekąsiłem coś w domu, zamiast szóstej z minutami zrobiło się wpół do ósmej. Giant dawno nie ujeżdżany wyrywa się do przodu, a ja w porannej mgle docieram do Kołbieli i na rondzie słynnym z Radia Kierowców, gdzie krzyżują się DK 17 i DK 50 odbijam w stronę Mińska Mazowieckiego. Za Kołbielą odbijam w stronę Siennicy i szosą z niewielkim ruchem, przez lasy dojeżdżam do tej miejscowości.
Nie zatrzymuje się, choć z pewnym zainteresowaniem oglądam z wysokości siodełka miejscowy kościół połączony z budynkiem wyglądającym na dawny klasztor. Przy wyjeździe mijam jeszcze dwór położony w rozległym parku, a w zasadzie czymś co kiedyś było parkiem. Robi się przyjemnie.
Przed Mińskiem Maz. wymija mnie dwóch kolarzy na szosówkach. Pozdrawiamy się w przelocie. Mińsk Mazowiecki z początku mnie nawet przyjemnie rozczarowuje. Spostrzegam imponujący biały kościół z dwiema wieżami, którego się w tym mieście nie spodziewałem.
W maleńkiej cukierni kupuje pięć pączków serowych, którymi po drodze wyrównuje bilans kaloryczny. Zaskakują mnie pasy dla rowerów wymalowane w ciągu jezdni, niestety kończą się po kilkuset metrach. Dalej, aż do wyjazdu z miasta droga dla rowerów to baumociąg. Za Mińskiem jadę przez moment główną jezdnią, a później aż do Nowej Dęby równoległa drogą techniczną z całkiem niezłym asfaltem. Dalej, aż do zjazdu na drogę [721] DDR. Od Brzezin przez Duchnów do Wiązowny. Znowu wymijam się z kolarzami, pozdrawiam się z 4 chłopakami na szosówkach jadących w przeciwną stronę. Wygląda na to, że mamy renesans kolarstwa szosowego. W Wiązownej wielkie tłumy ludzi. Droga obstawiona sznurami samochodów, najpierw myślę, że może do kościoła, może jakiś odpust, dopiero, gdy widzę truchtających biegaczy z numerami startowymi i radiowozy zamykające ruch kojarzę, że także w Wiązownej organizowany jest bieg Tropem Wilczym z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Uznanie dla organizatorów, a przede wszystkim: BOHATEROM - CZEŚĆ I CHWAŁA!
Trafił mi się wyjazd służbowy do Pucka. Po dłuższym braku aktywności rowerowej, spowodowanej kontuzją "narciarską", postanowiłem przeprosić się z rowerem i przy okazji tego wyjazdu poprawić swój bilans gminny. Ponieważ na pociąg nie szło kupić biletu rowerowego, wziąłem się na sposób i zabrałem składaczka - mojego kilkuletniego dahona, który czasami służy mi i mojej żonie do jazdy typowo miejskiej. Rower w pokrowcu, zgodnie z regulaminem przewozów PKP IC, przestaje być rowerem i nie wymaga osobnego biletu, znalazł się na półeczce przeznaczonej na większy bagaż ręczny w przydzielonym mi wagonie. Jazda na pokladzie Pendolino do Gdyni nie wywarła na mnie większego wrażenia. Pociąg jak pociąg. Mniej przytulnie niż w tradycyjnym składzie. Wrażenie ciasnoty. Żadne mecyje, mówiąc z krakowska. Przesiadka w Gdyni i przed 22-gą jestem w Pucku. Krótki przejazd przez miasto i nocleg whotelu. Rano wstaje dość wcześnie. Po śniadaniu idę na spacer na molo, nie jest zimno, ale mgliście.
Korzystając z chwili wolnego spaceruję po miasteczku. Pomimo "szarej" pogody czuje się tu jak u siebie. Zapewne to wpływ wychowania w "dawnej dzielnicy pruskiej". Wszystko to takie znajome i podobne. Ratusz, rynek, fara górująca nad jego północną pierzeja do złudzenia przypomina tę z mojego ukochanego Torunia:
Widok nie napawa optymizmem. Te po lewej stronie też pójdą pod topór. Pewnie będzie nowy śliczny asfalt, może wytyczą DDR i wyłożą ślicznym polbrukiem. Może nawet odgrodzą jezdnię od chodnika ślicznymi biało czerwonymi łańcuszkami. Tylko drzew, które w 1920 r. pewnie widziały gen. Hallera, już nie będzie.
Dojeżdżam do Redy. Dalej drogą wzdłuż linii kolejowej dojeżdżam do "centrum" i dalej już do Rumii. Chcę zdobyć jeszcze gminę Kosakowo, więc w Rumii odbijam w kierunku pd- wsch i za niewielkim kanałkiem wjeżdżam na teren piątej w czasie tej wycieczki gminy. Kawałek "drogą wewnetrzną" (zakaz ruchu nie dotyczy rowerów), bedącą fragmentem szlaku rowerowego R-10 docieram do Gdyni. Tam przez dzielnice "przemysłowe" po słynnych "trójmiejskich" DDR-ach docieram na stację SKM-ki, a dalej już kolejką do Gdyni Głównej (Osobowej).
Udało się połączyć pożyteczne z przyjemnym. Zaliczone pięć nowych gmin: Miasto Puck, Puck, Reda, Rumia, Kosakowo. Poniżej dwie mapki. Korzystałem z Garmina Dakota, który jest jeszcze dla mnie nowością i takie dwie mi się zapisały, a nie umiem ich jeszcze pożenić.
Dzisiaj to już nie spacer. Wycieczka. Budzę się przed świtem. Widok za oknem potwierdza wczorajsze prognozy. Wszędzie biało. Zasypany śniegiem cały świat.
Do sakwy wrzucam
przygotowane wieczorem kanapki, banana, chałwę. Kawałek sękacza popijam kawą z
mlekiem i wychodzę przed domek. Śnieg pada intensywnie grubymi płatkami.
Termometr na zewnątrz skazuje -3 C. Wyprowadzam rower z garażu i wychodzę na
drogę. Drogi nie ma. Wszystko łącznie z drogą zasypane równiuśko. Ruszam w
obranym kierunku po czymś, co w mojej pamięci jeszcze wczoraj było drogą. Po
kilkudziesięciu metrach pojawiają się ślady samochodu, który widocznie wyjechał
z kolejnego gospodarstwa i pojechał w tym samym kierunku. Ostrożnie, bardzo
ostrożnie posuwam się w stronę Czerwonki. Tempo już nie to, co wczoraj i w
poniedziałek. Polodowcowe pagórki pokonuję ostrożnie, zwłaszcza przy zjazdach.
Dojeżdżam do skrzyżowania z krajową „ósemką”. Mam dylemat, czy jechać dalej,
czy jednak zawrócić. To ostatni moment na taką decyzję. Wiem, że gdy pojadę dalej
trzeba będzie konsekwentnie zrobić zaplanowaną pętelkę. Szkoda mi tych Sejn.
Jadę. Droga do Kaletnika nie istnieje na niektórych, mniej szczegółowych
mapach. Ale wiem, że jest. Wskazują na to koleiny, które wyżłobiły w śniegu
przejeżdżające przede mną pojazdy.
Droga Czerwonka - Kaletnik
W czasie uważnej jazdy oddaję się
rozważaniom, czy lepiej jechać koleiną, czy też po prawej stronie kolein, a
może pomiędzy nimi, po tym takim „wzruszonym” śniegu. Każda opcja ma swoje
zalety i wady. Koleina wiadomo: twarda, jedzie się zauważalnie szybciej. Ale
też jest wyoblona po bokach i o wywrotkę nietrudno. Pobocze w zasadzie nie
różni się od tego co za poboczem. Może tam jest rów, a może jakieś dziury?
Pomiędzy koleinami jedzie się wolniej. W praktyce jadę różnie. Nie ustrzegam
się jednak upadku. Na zjeździe z większej moreny, gdy rower nabrał prędkości
wystarczyło, że musnąłem opuszkami palców klamki hamulców, a już mnie położyło.
Sunęliśmy tak z górki kilkadziesiąt metrów. My to znaczy ja leżący na lewym
udzie i barku, a razem ze mną rower, który ciągle okraczałem. Za hamulec, jak
sądzę, posłużyła sakwa z grubej cordury. Nie ma to jak dobry szorstki materiał.
Na szczęście bez urazów. Otrzepałem się, oczyściłem rower ze śniegu którego
zagarnął w siebie całkiem sporo. Wczepiłem przedni błotnik, który się wyhaczył
w trybie awaryjnym i jadę dalej. Powtarzam tylko w myślach: zapomnij o
hamulcach. Wolniuśko, ale do przodu. Teraz z kolei inna kwestia – dylemat
krótkowidza okularnika. Padający śnieg zalepia okulary, ale bez okularów
słabiej widzę. Wszystko jest takie białe i nie widać „niuansów” drogi. Ale z
kolei w zaśnieżonych okularach też nie widać. Ściągam je i chowam do kieszeni.
Dojeżdżam do Kaletnika. Ładnie położony na wzgórzu kościół z okresu
międzywojennego.
Kaletnik. Kościół
Zatrzymuję się na moment na przystanku. Rozmawiam chwilę ze
starszą kobietą czekającą na autobus. Jedzie do Suwałk, do lekarza. Ja
opowiadam jej o moich dzisiejszych planach. Przyznam, że nie robią na niej
wrażenia. Tu nie w takie zimy ludzie jeżdżą na rowerach. Wyczuwam, że moja
rozmówczyni krępuje się trochę tej rozmowy. I nie tyle tego, co mówi, ale jak
mówi. Jest to piękna kresowa polszczyzna. Podobna do tej, jaką mówią nasi
rodacy z nieodległej Wileńszczyzny. Wszechmoc mediów, a zwłaszcza telewizji i
przekazu w tzw. literackiej polszczyźnie sprawia, że ludzie zaczynają wstydzić
się mowy, którą posługiwali się ich dziadkowie i rodzice. Rozmowę przerywa nam
nadjeżdżający autobus. Jadę dalej. Za Kaletnikiem przekraczam granicę
Wigierskiego Parku Narodowego, co oznajmia wielka biało-brązowa tablica.
Po
głowie krążą myśli o rannej wilczycy. Według informacji miejscowych mediów w
tym Parku są dwie watahy wilków: północna i południowa. Właśnie wilczycy z
północnej watahy przydarzyło się nieszczęście i wpadła w kłusownicze wnyki.
Wilk jest mądrym zwierzęciem i nie szarpie się we wnykach. Wilczyca przegryzła
gałąź, do której wnyk był przywiązany i się uwolniła. Kuleje jednak po tym i
nie nadąża za swoim stadem, co powoduje, że nie dojada. Tak sobie myślę, że
może nie dogoni jelenia, ale powolnego rowerzystę? Z tych rozmyślań wybija mnie
kolejny upadek. Już nie tak spektakularny jak poprzednio, ale bardziej bolesny.
Na zakręcie niby odśnieżona droga pokryta była lodową skorupą. Nie pomogły nawet zimowe opony.
Dojeżdżam do Wiatrołuży i przy pomocy mapy orientuję się, którą z licznych dróg
i dróżek wybrać, aby dojechać do Krasnopola. Pod śniegiem wszystkie wyglądają
podobnie i tak „równorzędnie”. W Jeglińcu całkiem nowa szkoła i pusta. Wcale
nie z powodu ferii, bo tutaj zaczną się dopiero w przyszłym tygodniu. Pewnie
nie ma tyle dzieci i gmina oszczędzając zamknęła „budę”. Jest cicho, spokojnie,
w rozrzuconych z rzadka gospodarstwach
szczekają psy. Jedzie się ciężko nie tyle z powodu śniegu, który moje opony
dziarsko rozcinają i rozrzucają na boki, co właśnie z powodu śliskości i obawy
przed upadkiem. Najbardziej się boję, że się przewrócę, a samochód który
nadjedzie za mną nie zdąży wyhamować. Wśród rozmyślań o takich podstawowych,
rzekłbym życiowo-bytowych sprawach wjeżdżam do Krasnopola. Trochę przypomina
miasteczko. Droga za to w lepszym stanie, tzn. odśnieżona.
Droga Krasnopol - Sejny
Po raz pierwszy tego
dnia wpinam się w pedały i przyspieszam. Po chwili wjeżdżam na nową „obwodnicę”
Krasnopola w kierunku Sejn. I tu zaskoczenie: DDR. Różne mają rowerzyści opinie
nt. celowości budowy DDR, a zwłaszcza DDPiR. Dzisiaj przyłączam się do głosów
mówiących, że DDR to „samo zuo”. Wystarczy spojrzeć: szosa odśnieżona, pewnie
posypana, czarniutki asfalt, a droga dla rowerów tonie w śniegu. Nie wiem co
krawężnik, co rów, co pole, a co DDR. Jadę szosą. Większość kierowców wyprzedza
mnie ze zrozumieniem, ale znalazło się dwóch takich, co nie omieszkało użyć
klaksonu. Jeden kierowca golfa, zrobionego na „rajdówkę”, wiadomo podwójna,
niklowana końcówka wydechu, spojlerek, donośny bumcyk ze środka. Drugi, to typ
który ja nazywam „kapelusznikiem”. Pan w wieku więcej niż średnim, tym razem nie
w kapelusiku, ale w czapce z nutrii, za kierownicą starego opla. Stoczyłem
wewnętrzną walkę i powstrzymałem się przed pokazaniem jednemu i drugiemu brzydkiego
gestu. Nie wiem co mnie bardziej pohamowało, czy skautowa przyzwoitość, czy
pamięć o tym nieszczęśniku z Pabianic, którego jesienią bandyci wepchnęli pod
autobus. Na szczęście po kilku kilometrach pojawiły się Sejny. Czas na
zasłużoną kawę na Orlenie.
Kupuję orlenowski – jak ja to nazywam - „zestaw kolarski”
(hot-dog + duża kawa z mlekiem) w wersji Winter (dodatkowa duża herbata do
termosu). Oczywiście całe te marketingowe czarowanie się odbyło, wg znanego
rytuału:
- Faktura? Czy, paragon wystarczy?
- Dziękuję, wystarczy paragon.
- Czy kartę Vitay Pan posiada?
- No wie Pani, na rowerze …
- Ach tak, rozumiem. Ale polecam doskonały zimowy płyn do
spryskiwaczy.
- Ale ja nie mam spryskiwaczy.
- Rozumiem. Polecam za to jeszcze jedną kawę. Otrzyma Pan
wtedy gratisowy kubek termiczny.
- Bardzo Pani uprzejma, ale ja naprawdę chcę tylko napić się
kawy i zjeść hot-doga.
- Gdyby czegoś jeszcze Pan potrzebował …
Tak w ogóle Pani była bardzo
miła. Przyniosła mi z zaplecza niklowane krzesełko. Rzeczywiście zlikwidowali
na orlenach „kąciki kawowe”, Pani przyznała się, że na polecenie z „centrali”,
ale jak się okazuje centrala nie zdążyła jeszcze ściągnąć wszystkich krzesełek.
Ot urok korporacji. Krzesełka mają być tylko na stacjach klasy „premium”, a
sejneńska nie łapie do tej klasy.
Jestem oto w Sejnach i w ten
sposób zrealizowałem cały plan, tzn. zaliczyłem gminę Sejny i Miasto Sejny, bo
tutejszy samorząd występuje w dwóch postaciach. Dla „gminożercy” to nawet
lepiej, co dwie gminy to nie jedna. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję tylko,
że w tutejszym układzie władzy po ostatnich wyborach nastąpiły znaczące zmiany.
W mieście Sejny dotychczasowego, rządzącego 16 lat burmistrza zastąpił nowy,
dwojga imion: Arkadiusz Adam Nowalski. W gminie Sejny też zmiany, poprzedni
wójt, rządzący od 1992 r. (!) musiał ustąpić młodemu (37 lat) następcy, którym
został Dariusz Adam Łostowski. Istniejący nieprzerwanie od 1957 r. Sejneński
Klub Sportowy „Pomorzanka” (nazwa jak w Słupsku) bierze udział w PZPN-owskich
rozgrywkach w klasie okręgowej. Czerwone koszulki, czarne spodenki. Ostatnia
ciekawostka, miasto Sejny jest najmniejszym pod względem liczby mieszkańców
miastem powiatowym w Polsce (populacja to tylko 5641 mieszkańców). Sympatyczne
te Sejny.
Czas powrotu
Wracam inną drogą. Odśnieżoną i
pustą DW… kieruję się w stronę Szypliszek. Jak to na Suwalszczyźnie, górki,
lasy, rozległe pola, rzadkie zabudowania, egzotyczne nazwy ze słynnymi
Wiłkopedziami i Półkotami na czele. Rzeczka Marycha (nomen-omen) wije się jak transie,
więc gdy przejeżdżam przez nią po raz czwarty lub piąty sam już nie wiem, w
którą stronę płynie.
Smolany z małym białym kościółkiem pw. Św. Izydora i
klasztorem, tworzące razem podkowę.
W Sejwach zebrało mi się na łzy
goryczy. Z powodu tablicy z nazwą miejscowości. Tablica jest dwujęzyczna:
Sejwy. Seiwai. Wiadomo, żyją tutaj Litwini. Niczego im nie żałuję. Płakać się
chce, że Polacy na Litwie nie mają takich praw. Słaba ta nasza Rzeczpospolita.
Wszystkie „opcje” były już u władzy i żadna nie upomniała się skutecznie o
prawa dla Polaków za wschodnią granicą.
Na szczęście od dłuższego czasu
już nie pada. Trzeba wracać. Na twarzy
obeschły już łzy, już warg nie zagryzam do krwi. Wiadukt kolejowy,
Zaboryszki – dawna siedziba obecnej gminy Szypliszki. Opisane i odwiedzone w
poniedziałek Szypliszki, Becejły, Przejma.
Od Becejł znowu po śniegu. Mam
wprawę po poranku, więc jazda idzie mi całkiem sprawnie. Po mgle, która znienacka
opadła niesie przez jezioro muzykę ze stoku narciarskiego. Muszą ją nadawać?
Zjeżdżam na kwaterę już nie na śniadanie, ale na obiad. Po obiedzie z dziećmi
na narty.
Dziś tylko przejazd "techniczny" po Józefowie. Nieważne. Dziś 96. rocznica tragicznej śmierci Andrzeja Małkowskiego, twórcy harcerstwa. To jest ważne, bo On był i ciągle jest ważny. Jako "skaut" pamiętam.
Standardowa droga do pracy. Rano trochę kropi. Wzdłuż Trasy Siekierkowskiej jadę z rowerzystą na szosowej, pomarańczowej orbei. Trochę gadamy. Mówi, że jeździ bez względu na pogodę. Nawet żałuje, że nie ma śniegu, bo nie można pojeździć na biegówkach. Po pracy szybki powrót do domu. Robi się chłodniej. Jakiś szybki zjazd mi wyszedł.
Piękną mamy wiosnę tej zimy. W dawnych latach, gdy chodziłem jeszcze do szkoły uczono nas, że styczeń jest statystycznie najzimniejszym miesiącem w roku. Nie wiem czy jeszcze uczą tego dzieci, ale jak to w życiu praktyka rozminęła się z teorią. Rano w leciuteńkiej mżawce. Po drodze wyprzedzam dwóch rowerzystów na ścieżce wzdłuż Trasy Siekierkowskiej. W drogę powrotną ruszam dopiero po 18ej. Jest tak ciepło, że rezygnuję z jednej warstwy odzienia. Jadę w polarowych spodniach i kurtce z polaru założonej na koszulkę. Przebił mnie jednak biegacz trenujący na Siekierkach. Facet biegł koszulce na ramiączkach i wcale się mu nie dziwię. Może z tym globalnym ociepleniem jest coś na rzeczy?
Wczoraj Nie należy pokładać zbytniej ufności w prognozach pogody. Tak ogólnie to jeszcze ujdzie, ale co do szczegółów - można się zawieść. Uprzedzony prognozą na poniedziałek przewidującą deszcze nawet nie wziąłem pod uwagę jazdy rowerem. Wyszykowałem się "na samochodowo", a tu zaskoczenie. Wychodzę z domu, a tu niespodzianka. Nie pada. Pojechałem samochodem "do roboty", ale humor miałem skwaszony. Taki ładny dzień, a ja się tłukę autem. Dzisiaj Do prognoz podszedłem sceptycznie. Postanowiłem jechać rowerem do pracy niezależnie od warunków atmosferycznych. Opłaciło się. wprawdzie rano niewielka mżawka, ale po południu prawie wiosna. Wcale nie tęsknię za zimą. Do łask wróciły pedały zatrzaskowe, a platformy odłożyłem na czas oblodzeń. Może dopiero w grudniu? Mapka:
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)