Suwalszczyzna zimą. Sejny

Środa, 21 stycznia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Dzisiaj to już nie spacer. Wycieczka. Budzę się przed świtem. Widok za oknem potwierdza wczorajsze prognozy. Wszędzie biało. Zasypany śniegiem cały świat.

Do sakwy wrzucam przygotowane wieczorem kanapki, banana, chałwę. Kawałek sękacza popijam kawą z mlekiem i wychodzę przed domek. Śnieg pada intensywnie grubymi płatkami. Termometr na zewnątrz skazuje -3 C. Wyprowadzam rower z garażu i wychodzę na drogę. Drogi nie ma. Wszystko łącznie z drogą zasypane równiuśko. Ruszam w obranym kierunku po czymś, co w mojej pamięci jeszcze wczoraj było drogą. Po kilkudziesięciu metrach pojawiają się ślady samochodu, który widocznie wyjechał z kolejnego gospodarstwa i pojechał w tym samym kierunku. Ostrożnie, bardzo ostrożnie posuwam się w stronę Czerwonki. Tempo już nie to, co wczoraj i w poniedziałek. Polodowcowe pagórki pokonuję ostrożnie, zwłaszcza przy zjazdach. Dojeżdżam do skrzyżowania z krajową „ósemką”. Mam dylemat, czy jechać dalej, czy jednak zawrócić. To ostatni moment na taką decyzję. Wiem, że gdy pojadę dalej trzeba będzie konsekwentnie zrobić zaplanowaną pętelkę. Szkoda mi tych Sejn. Jadę. Droga do Kaletnika nie istnieje na niektórych, mniej szczegółowych mapach. Ale wiem, że jest. Wskazują na to koleiny, które wyżłobiły w śniegu przejeżdżające przede mną pojazdy.

Droga Czerwonka - Kaletnik

W czasie uważnej jazdy oddaję się rozważaniom, czy lepiej jechać koleiną, czy też po prawej stronie kolein, a może pomiędzy nimi, po tym takim „wzruszonym” śniegu. Każda opcja ma swoje zalety i wady. Koleina wiadomo: twarda, jedzie się zauważalnie szybciej. Ale też jest wyoblona po bokach i o wywrotkę nietrudno. Pobocze w zasadzie nie różni się od tego co za poboczem. Może tam jest rów, a może jakieś dziury? Pomiędzy koleinami jedzie się wolniej. W praktyce jadę różnie. Nie ustrzegam się jednak upadku. Na zjeździe z większej moreny, gdy rower nabrał prędkości wystarczyło, że musnąłem opuszkami palców klamki hamulców, a już mnie położyło. Sunęliśmy tak z górki kilkadziesiąt metrów. My to znaczy ja leżący na lewym udzie i barku, a razem ze mną rower, który ciągle okraczałem. Za hamulec, jak sądzę, posłużyła sakwa z grubej cordury. Nie ma to jak dobry szorstki materiał. Na szczęście bez urazów. Otrzepałem się, oczyściłem rower ze śniegu którego zagarnął w siebie całkiem sporo. Wczepiłem przedni błotnik, który się wyhaczył w trybie awaryjnym i jadę dalej. Powtarzam tylko w myślach: zapomnij o hamulcach. Wolniuśko, ale do przodu. Teraz z kolei inna kwestia – dylemat krótkowidza okularnika. Padający śnieg zalepia okulary, ale bez okularów słabiej widzę. Wszystko jest takie białe i nie widać „niuansów” drogi. Ale z kolei w zaśnieżonych okularach też nie widać. Ściągam je i chowam do kieszeni. Dojeżdżam do Kaletnika. Ładnie położony na wzgórzu kościół z okresu międzywojennego.

Kaletnik. Kościół 
Zatrzymuję się na moment na przystanku. Rozmawiam chwilę ze starszą kobietą czekającą na autobus. Jedzie do Suwałk, do lekarza. Ja opowiadam jej o moich dzisiejszych planach. Przyznam, że nie robią na niej wrażenia. Tu nie w takie zimy ludzie jeżdżą na rowerach. Wyczuwam, że moja rozmówczyni krępuje się trochę tej rozmowy. I nie tyle tego, co mówi, ale jak mówi. Jest to piękna kresowa polszczyzna. Podobna do tej, jaką mówią nasi rodacy z nieodległej Wileńszczyzny. Wszechmoc mediów, a zwłaszcza telewizji i przekazu w tzw. literackiej polszczyźnie sprawia, że ludzie zaczynają wstydzić się mowy, którą posługiwali się ich dziadkowie i rodzice. Rozmowę przerywa nam nadjeżdżający autobus. Jadę dalej. Za Kaletnikiem przekraczam granicę Wigierskiego Parku Narodowego, co oznajmia wielka biało-brązowa tablica.

Po głowie krążą myśli o rannej wilczycy. Według informacji miejscowych mediów w tym Parku są dwie watahy wilków: północna i południowa. Właśnie wilczycy z północnej watahy przydarzyło się nieszczęście i wpadła w kłusownicze wnyki. Wilk jest mądrym zwierzęciem i nie szarpie się we wnykach. Wilczyca przegryzła gałąź, do której wnyk był przywiązany i się uwolniła. Kuleje jednak po tym i nie nadąża za swoim stadem, co powoduje, że nie dojada. Tak sobie myślę, że może nie dogoni jelenia, ale powolnego rowerzystę? Z tych rozmyślań wybija mnie kolejny upadek. Już nie tak spektakularny jak poprzednio, ale bardziej bolesny. Na zakręcie niby odśnieżona droga pokryta była lodową skorupą. Nie pomogły nawet zimowe opony. Dojeżdżam do Wiatrołuży i przy pomocy mapy orientuję się, którą z licznych dróg i dróżek wybrać, aby dojechać do Krasnopola. Pod śniegiem wszystkie wyglądają podobnie i tak „równorzędnie”. W Jeglińcu całkiem nowa szkoła i pusta. Wcale nie z powodu ferii, bo tutaj zaczną się dopiero w przyszłym tygodniu. Pewnie nie ma tyle dzieci i gmina oszczędzając zamknęła „budę”. Jest cicho, spokojnie, w rozrzuconych z rzadka gospodarstwach szczekają psy. Jedzie się ciężko nie tyle z powodu śniegu, który moje opony dziarsko rozcinają i rozrzucają na boki, co właśnie z powodu śliskości i obawy przed upadkiem. Najbardziej się boję, że się przewrócę, a samochód który nadjedzie za mną nie zdąży wyhamować. Wśród rozmyślań o takich podstawowych, rzekłbym życiowo-bytowych sprawach wjeżdżam do Krasnopola. Trochę przypomina miasteczko. Droga za to w lepszym stanie, tzn. odśnieżona.

Droga Krasnopol - Sejny

Po raz pierwszy tego dnia wpinam się w pedały i przyspieszam. Po chwili wjeżdżam na nową „obwodnicę” Krasnopola w kierunku Sejn. I tu zaskoczenie: DDR. Różne mają rowerzyści opinie nt. celowości budowy DDR, a zwłaszcza DDPiR. Dzisiaj przyłączam się do głosów mówiących, że DDR to „samo zuo”. Wystarczy spojrzeć: szosa odśnieżona, pewnie posypana, czarniutki asfalt, a droga dla rowerów tonie w śniegu. Nie wiem co krawężnik, co rów, co pole, a co DDR. Jadę szosą. Większość kierowców wyprzedza mnie ze zrozumieniem, ale znalazło się dwóch takich, co nie omieszkało użyć klaksonu. Jeden kierowca golfa, zrobionego na „rajdówkę”, wiadomo podwójna, niklowana końcówka wydechu, spojlerek, donośny bumcyk ze środka. Drugi, to typ który ja nazywam „kapelusznikiem”. Pan w wieku więcej niż średnim, tym razem nie w kapelusiku, ale w czapce z nutrii, za kierownicą starego opla. Stoczyłem wewnętrzną walkę i powstrzymałem się przed pokazaniem jednemu i drugiemu brzydkiego gestu. Nie wiem co mnie bardziej pohamowało, czy skautowa przyzwoitość, czy pamięć o tym nieszczęśniku z Pabianic, którego jesienią bandyci wepchnęli pod autobus. Na szczęście po kilku kilometrach pojawiły się Sejny. Czas na zasłużoną kawę na Orlenie.
Kupuję orlenowski – jak ja to nazywam - „zestaw kolarski” (hot-dog + duża kawa z mlekiem) w wersji Winter (dodatkowa duża herbata do termosu). Oczywiście całe te marketingowe czarowanie się odbyło, wg znanego rytuału:

- Faktura? Czy, paragon wystarczy?
- Dziękuję, wystarczy paragon.
- Czy kartę Vitay Pan posiada?
- No wie Pani, na rowerze …
- Ach tak, rozumiem. Ale polecam doskonały zimowy płyn do spryskiwaczy.
- Ale ja nie mam spryskiwaczy.
- Rozumiem. Polecam za to jeszcze jedną kawę. Otrzyma Pan wtedy gratisowy kubek termiczny.
- Bardzo Pani uprzejma, ale ja naprawdę chcę tylko napić się kawy i zjeść hot-doga.
- Gdyby czegoś jeszcze Pan potrzebował …

Tak w ogóle Pani była bardzo miła. Przyniosła mi z zaplecza niklowane krzesełko. Rzeczywiście zlikwidowali na orlenach „kąciki kawowe”, Pani przyznała się, że na polecenie z „centrali”, ale jak się okazuje centrala nie zdążyła jeszcze ściągnąć wszystkich krzesełek. Ot urok korporacji. Krzesełka mają być tylko na stacjach klasy „premium”, a sejneńska nie łapie do tej klasy.

Jestem oto w Sejnach i w ten sposób zrealizowałem cały plan, tzn. zaliczyłem gminę Sejny i Miasto Sejny, bo tutejszy samorząd występuje w dwóch postaciach. Dla „gminożercy” to nawet lepiej, co dwie gminy to nie jedna. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję tylko, że w tutejszym układzie władzy po ostatnich wyborach nastąpiły znaczące zmiany. W mieście Sejny dotychczasowego, rządzącego 16 lat burmistrza zastąpił nowy, dwojga imion: Arkadiusz Adam Nowalski. W gminie Sejny też zmiany, poprzedni wójt, rządzący od 1992 r. (!) musiał ustąpić młodemu (37 lat) następcy, którym został Dariusz Adam Łostowski. Istniejący nieprzerwanie od 1957 r. Sejneński Klub Sportowy „Pomorzanka” (nazwa jak w Słupsku) bierze udział w PZPN-owskich rozgrywkach w klasie okręgowej. Czerwone koszulki, czarne spodenki. Ostatnia ciekawostka, miasto Sejny jest najmniejszym pod względem liczby mieszkańców miastem powiatowym w Polsce (populacja to tylko 5641 mieszkańców). Sympatyczne te Sejny.
Czas powrotu
Wracam inną drogą. Odśnieżoną i pustą DW… kieruję się w stronę Szypliszek. Jak to na Suwalszczyźnie, górki, lasy, rozległe pola, rzadkie zabudowania, egzotyczne nazwy ze słynnymi Wiłkopedziami i Półkotami na czele. Rzeczka Marycha (nomen-omen) wije się jak transie, więc gdy przejeżdżam przez nią po raz czwarty lub piąty sam już nie wiem, w którą stronę płynie.

Smolany z małym białym kościółkiem pw. Św. Izydora i klasztorem, tworzące razem podkowę.


W Sejwach zebrało mi się na łzy goryczy. Z powodu tablicy z nazwą miejscowości. Tablica jest dwujęzyczna: Sejwy. Seiwai. Wiadomo, żyją tutaj Litwini. Niczego im nie żałuję. Płakać się chce, że Polacy na Litwie nie mają takich praw. Słaba ta nasza Rzeczpospolita. Wszystkie „opcje” były już u władzy i żadna nie upomniała się skutecznie o prawa dla Polaków za wschodnią granicą.

Na szczęście od dłuższego czasu już nie pada. Trzeba wracać. Na twarzy obeschły już łzy, już warg nie zagryzam do krwi. Wiadukt kolejowy, Zaboryszki – dawna siedziba obecnej gminy Szypliszki. Opisane i odwiedzone w poniedziałek Szypliszki, Becejły, Przejma.

Od Becejł znowu po śniegu. Mam wprawę po poranku, więc jazda idzie mi całkiem sprawnie. Po mgle, która znienacka opadła niesie przez jezioro muzykę ze stoku narciarskiego. Muszą ją nadawać? Zjeżdżam na kwaterę już nie na śniadanie, ale na obiad. Po obiedzie z dziećmi na narty.


Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!