Grabiny Zameczek

Niedziela, 31 lipca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Grabiny-Zameczek. Młyn © skaut
Spacer rowerowy do Pruszcza Gdańskiego z wyskokiem do Grabin Zameczku. Niedzielnym porankiem wybrałem się na małą wycieczkę. Promem przez Przekop Wisły, a potem jej lewym brzegiem przez Świbno. Wyłuskuję okiem pozostałości wąskotorowej Gdańskiej Kolei Dojazdowej w okolicach nieistniejącej od dawna promowej przeprawy kolejowej w Świbnie. Opustoszały port i śluzy: stara (północna) i nowa (południowa). Ta stara nieczynna, ale zachowana jako zabytek hydrotechniki. Na otwartych wrotach śluzy pyszni się tabliczka znamionowa: J.W. KLAWITTER. DANZIG. 1894.
Przez most zwodzony i dalej jakby groblą obsadzoną obustronnie wielkimi topolami. Sprytne te niemiaszki i niegłupie, skoro na podmokłym terenie zabezpieczyły drogę drzewkami mocno ciągnącymi wodę z podłoża. Mijam nowoczesna marinę w Błotniaku i nad wyraz wygodną drogą dla rowerów dojeżdżam do Cedrów Małych. Przejazd przez DK7 i spokojną o tej porze DW227 wjeżdżam do Cedrów Wielkich. Kościół, a jakże gotycki z interesująca wieżą (drewniany hełm!). Przy urzędzie gminy ulokowanym w brzydkim kostkowatym domku jednorodzinnym skręcam na zachód i ciągnę do Pruszcza Gdańskiego. Pomimo niedzieli, widzę na polu pracujących ludzi. Zbierają rzodkiewki. Współczuję. Za Roszkowem zaczynają się zabudowania Pruszcza Gdańskiego. Po lewej lotnisko, którego część służy za niedzielny bazar. Przy wjeździe zakaz ruchu rowerów, a po lewej stronie drogi droga dla rowerów. Cóż jednak z tego, skoro służy za główną, pieszą (!) arterię bywalców wspomnianego bazaru. Dojeżdżam na zadbany skwer przy ul. Słonecznej, jem kanapkę i podziwiam wrony kąpiące się w fontannie. Czas wracać.
W drodze powrotnej skuszony geograficzną bliskością postanawiam spenetrować pozostałości zamku krzyżackiego w Grabinach Zameczku. Najpierw trafiam jednak do starego młyna. Duży, mechaniczny, XIX-wieczny. Wygląda na nieczynny. Przeglądając kroniki można chyba wnioskować, że postawiony w miejscu tego dawnego, średniowiecznego. Bo Grabiny były przede wszystkim krzyżackim folwarkiem. Obok młyna wyraźnie widać coś na kształt grodziska. Widoczna fosa i mocno porośnięte wyniesienie. Dostaję się na jego teren i widzę prawie współczesną zabudowę w stylu pałacyku. Doczytam później, że zamek krzyżacki padł pod ciosami (i młotami) gdańskich mieszczan zaraz na początku wojny trzynastoletniej. Później w tym miejscu budowano zameczki – rezydencje, które też nie przetrwały próby czasu. Ale podobno zachowały się w istniejącym budynku zabytkowe gotyckie piwnice, brama i czeladna. Niestety nie dane było mi przekonać się o tym naocznie. Teren mocno zaniedbany podobno jest w rękach prywatnych.

Zaliczone gminy: Cedry Wielkie (810), miasto Pruszcz Gdański (811), Suchy Dąb (812)



Więcej zdjęć:
Mapka:

Gnojewo

Środa, 27 lipca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Gnojewo. Ruina zabytkowego kościoła © skaut
Pojechałem do Gnojewa zobaczyć na własne oczy najstarszy na Pomorzu kościół szachulcowy. Z Mikoszewa na południe asfaltówką średniej jakości na południe, wzdłuż dolnego biegu Wisły. W Drewnicy po zwodzonym moście nad Szkarpawą i dalej przez Żuławki do węzła drogowego z DK7. Trwają intensywne prace nad modernizacją „siódemki”. Stukają kafary, warczą wiertnice, aby znaleźć jakieś stabilne podparcie dla nowej drogi kładzionej na żuławskim czarnoziemie. No właśnie. W warunkach kontraktu nie ma chyba wzmianki o zdjęciu warstwy urodzajnej, bo wielokroć widzę, jak kładą drogę na tym czarnym. Zapewne jak głęboko by nie kopali zawsze taka gleba będzie – więc wywożenie jej prawdopodobnie jest nieopłacalne. Równoległą do DK7 drogą lokalna przez Dworek docieram do Nowej Kościelnicy i znowu odbijam na południe. Cieszy oko stojący tuz przy drodze menonicki dom podcieniowy z misternie rzeźbionymi detalami przypominającymi zwisające kotary. Przez Piaskowiec wjeżdżam do Ostaszewa. Ciekawa, duża wieś – owalnica. Siedziba gminy. Stara lokacja bo z 1333 r. dokonana przez krzyżackiego komtura Konrada z Kesselhut. Na cmentarzu przy drodze szczerbią się ruiny bocznych ścian dawnego gotyckiego (XIV w.) kościoła pw. Jana Chrzciciela. Został zniszczony w 1945 r. podobno przez wycofujący się Wehrmacht. Potrzeby odbudowy chyba nie było, bo funkcje sakralne pełni obecnie XIX-wieczna świątynia (pierwotnie protestancka), o typowej, można by rzecz standardowej bryle, ze smukła wieżą, jakich pełno w dawnej Dzielnicy Pruskiej. Dalej przez Gniazdowo, Nową Cerkiew i Pordenowo dojeżdżam do Lichnowów. Po drodze widoczne resztki dawnej wąskotorowej kolejki żuławskiej. Jej ślad najbardziej uwidacznia się właśnie w Lichnowach, bo pociągnięto po nim drogę dla rowerów, z której teraz korzystam. Na płaskich jak patelnia Żuławach widać z daleka czerwieniejący gotyk kościoła pw. św. Urszuli w Lichnowach, a zwłaszcza jego wieżę. Z krótkiej perspektywy wydaje się nieco przysadzista ze względu na dużą, kwadratową podstawę kryjąca obszerną kruchtę. Kręcąc się przez wioski, których nazwy są wariacją nazwy Lichnowy, tj. Lichnówko i Lichnówki Pierwsze i Drugie w Szymankowie przejeżdżam wiaduktem nad linią kolejową Gdańsk – Malbork. Jest tu pomnik polskich kolejarzy zamordowanych przez Niemców w 1939 r. w odwecie za sprytne skierowanie na boczny tor pociągu z dywersantami mającymi przejąć mosty w Tczewie. Krótką aleją dojeżdżam do „korytarzowej” drogi DK22 i za chwilę wjeżdżam do Gnojewa, w miejscu gdzie przy krajówce stoi przydrożna gotycka kapliczka. Kościół pw. św. Szymona i Judy Tadeusza położony jest za zakrętem, po lewej stronie wjeżdżając od strony Malborka. Mylić może położony wcześniej i czynny kościół (z 1863 r.) pod tym samym wezwaniem. Niestety ten oryginalny jest w fatalnym stanie. Były podejmowane jakieś próby ratowania, ale chyba na niewiele się zdały. Widoczna zmiana dachu z oryginalnego – na deskowy obity papą. Zapewne dla ratowania ogołoconego wnętrza, ale z zachowanymi polichromiami. Według znawców to najstarszy na Pomorzu, a podobno nawet w Polsce kościół o konstrukcji szkieletowej (1. Poł. XIV w.). Na razie czarno widzę jego przyszłość. Jakieś fatum nad nim zawisło. Podobno dosyć późno, bo w XIX w. przeszedł w ręce protestantów, a ściślej rzecz ujmując został przez nich zagarnięty w 1818 r. za czasów proboszczowania przez ks. Michała Bedyńskiego. Po 1945 służył jako magazyn nawozów. Jakie to niestety typowe dla tamtych czasów. Przypomina się cerkiew w Liskowatym, czy nasze kościoły na Kresach. Tym bardziej smucą przepychanki wokół zabytku w Gnojewie, dotacje zbyt małe, aby go uratować, wstrzymywanie robót etc. Szkoda, bo doczekał się nawet swojej monografii autorstwa Roberta Paszkowskiego, wydanej przez Muzeum Zamkowe w Malborku w 2011 r.
Zaliczone gminy: Ostaszewo (807), Lichnowy (808), Miłoradz (809).

Więcej zdjęć
Mapka:

Sopot

Poniedziałek, 25 lipca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Sopot. Ograniczenie prędkości dla rowerów!
Sopot. Ograniczenie prędkości dla rowerów! © skaut

Kolejną „nadgraniczną” gminą do uzupełnienia było miasto Sopot. W samym mieście byłem wielokrotnie, ale na rowerze – tak się złożyło – nigdy. Korzystając z pobytu w Mikoszewie wybrałem się na lewy brzeg Wisły, a dalej przez Sobieszewo i Gdańsk (właściwy) do Sopotu. Pierwszą przeszkodą ( a może atrakcją, ciekawostką?) na drodze w kierunku zachodnim jest Przekop Wisły. Sztuczny twór hydrotechniczny powstały w l. 1891-95 pod rządami pruskimi (niemieckimi). W ciągu czterech lat, przy ówczesnych metodach robót (bez ciężkich maszyn) przekopano sztuczny kanał o długości ok. 7 km i szerokości od 250 do 400 m. Skrócono przez to ujście rzeki, nb. Wisła sama sobie skróciła swój bieg w 1840 roku przebijając się przez wydmy i tworząc nowe ujście zwane Wisłą Śmiałą. Przekop miał zahamować dalsze tego typu szaleństwa i ucywilizować jej bieg. Chyba to się udało, bo od czasu wykonania przekopu Żuławy są wolne od powodzi, pomijając celowe ich zalanie przez Wehrmacht w 1945 r.
Aby pokonać Przekop należy skorzystać z promu kursującego co 30 min. od godz. 05:30, przy czym w szczycie prom kursuje praktycznie non-stop. Przewóz roweru kosztuje 5 zł. Drogą 501 przejechałem przez Wyspę Sobieszewską i przez pontonowy most na Martwej Wiśle dostałem się na stały ląd. Trasę znaną i pokonaną już w ramach szlaku Wiślanej Trasy Rowerowej urozmaiciłem sobie w ten sposób, że zaraz w Wiślince skręciłem na drogę poprowadzoną wałem przeciwpowodziowym i nie pchałem się dalej DW501. Trasa z cała pewnością malownicza, aczkolwiek stan asfaltowej nawierzchni pozostawia wiele do życzenia. Po przejechaniu tuż pod płotem Rafinerii Gdańskiej (Lotos) musiałem wbić się na krajową „7” i trochę nią pojechać, aż pojawiło się oznakowanie drogi rowerowej. Mając na względzie wzmożony ruch na DK7, DDR przyjąłem z ulgą. W ogóle musze się z uznaniem wyrazić o gdańskich drogach rowerowych, bo sądząc po tej, którą jechałem, mają sensowny przebieg i w dużej mierze wygodne nawierzchnie. Zaplanowana „za biurkiem” trasa wepchnęła mnie przez Długie Ogrody na samą gdańską starówkę. Przejechałem pusty o poranku Długi Targ i dalej na północ do Brzeźna. Droga dla rowerów tuż nad samym morzem zapewnia mnóstwo frajdy, zwłaszcza na pofalowaniach poprzedzających każde przejście dla pieszych (śmieszne, ale nie przykre uczucie). Dobra droga skończyła się wraz z przekroczeniem granicy Sopotu. Asfalt ustąpił miejsca polbrukowi, a przy drodze pojawiło się ograniczenie prędkości do 10 km/h dedykowane specjalnie dla rowerów. Absurd. Zrażony tym zawróciłem rower i tą samą drogą wróciłem do Mikoszewa.
Zaliczona gmina: Sopot (806)

Więcej zdjęć
Mapka:

Piaski

Niedziela, 24 lipca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Piaski na Mierzei Wiślanej. Port
Piaski na Mierzei Wiślanej. Port © skaut

Dwa tygodnie spędzone z rodziną w Mikoszewie dało okazję do kilku rowerowych wycieczek po okolicy. Na pierwszy ogień poszła Krynica Morska jako jedna z niewielu już gmin przygranicznych, których nie miałem w swoim rapultarzyku. Wczesnoporanny przejazd raczej spokojny. Droga wojewódzka 501 wiedzie przez Jantar i Stegnę. Stegnę wspominam z ukończonego w 2014 r. ultramaratonu kolarskiego Włocławek – Stegna – Włocławek. Nie miałem wówczas czasu na zwiedzanie, którego teraz jest trochę więcej.
Uwagę zwraca przede wszystkim przecudnej urody kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Zbudowany przez protestantów w XVII w. od 1945 r. służy katolikom. Zewnętrzna, surowa szachulcowa szata kontrastuje z eleganckim przepychem barokowego wnętrza. Wzrok zatrzymuje się wpierw na głównym ołtarzu. Ozdobiony współczesnym obrazem odpowiadającym aktualnemu wezwaniu świątyni, kryje podobno ukrytą za nim kopię Caravaggia. Niestety nie dane mi było obejrzeć. Wygląd prezbiterium szpecą i to mocno: współczesna, chyba odlana z żywicy, figura św. Jana Pawła II i aktualna „dekoracja” ewangelizacyjna składająca się z planszy i styropianowych liter oraz współczesnej łodzi rybackiej. Odwracam wzrok i podziwiam wspaniałe organy i chyba najważniejszy zabytek: wielkie podsufitowe malowidło wykonane na płótnie o wymiarach 18 m x 35 m, co czyni je największym w Polsce obrazem. Tak udane plastyczne ukazanie Zmartwychwstania w otoczeniu innych scen robi na oglądającym olbrzymie wrażenie.
Dalsza droga wiedzie przez Sztutowo. Najpierw mijam wjazd na teren obozu śmierci oznaczony murem-pomnikiem, a następnie wjeżdżam do samej wsi. W Sztutowie spokojniej niż w Stegnie. Bardziej swojsko i rybacko – rolniczo. Przejeżdżam przez Kąty Rybackie i Skowronki, aby asfaltówką wijącą się przez lasy wjechać do Krynicy Morskiej. Przy wjeździe olbrzymi banner przestrzega przed dzikami będącymi problemem dla tego miasta. Jakby na ilustrację tego spostrzegam na środku drogi zewłok potrąconego warchlaka. Rzucam okiem na „plac centralny” z otwartym – poprzez port - widokiem na Zalew Wiślany i wspinam się (!) w kierunku Piasków. Początkowo niezły asfalt w miarę przybliżania się do granicy z Rosją robi się coraz bardziej wyboisty i nierówny. W Piaskach (Nowej Karczmie) rzucam okiem na niewielki port, przypatruję się reliktowej wydmie szarej i ruszam w drogę powrotną.
Od Sztutowa droga biegnie wzdłuż linii kolejki wąskotorowej. Tory mocno wyeksploatowane – ale w użyciu. Jeździ po nich Żuławska Kolej Dojazdowa będąca jedną z atrakcji Żuław. Realizuje kilka kursów dziennie na linii Sztutowo – Prawy Brzeg Wisły, a od święta także z Nowego Dworu Gdańskiego. Prowadzona przez Pomorskie Towarzystwo Miłośników Kolei Żelaznych działalność jest swojego rodzaju „rekonstrukcją” d. Gdańskiej Kolei Dojazdowej. Z sentymentem sięgam po „sieciówkę” z lat 1987/88 i odnajduję tożsame połączenie. Wprawdzie wtedy Stegna miała tylko dwie stacje: Stegna Gdańska i Stegna Morska, a Jantar – jedną, przy obecnych czterech(!), to bardzo raduje mnie widok poczciwego „rumuna” albo wagonu motorowego MBx-d2 na torach o rozstawie 750 mm. Z poznanych wąskotorówek obecnie funkcjonujących, ta na Żuławach najbardziej przypomina regularnego przewoźnika. To cieszy.
Zaliczona gmina: Krynica Morska (805)


Więcej zdjęć:
Mapka:

Do Torunia ciemną nocką

Piątek, 1 lipca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Na przełomie czerwca i lipca pojawiła się konieczność wyjazdu do Torunia. Dla odmiany, zamiast jak dotychczas samochodem, pojechałem na rowerze. Z Warszawy, zaraz po pracy, wydostałem się kolejką KM – dla uniknięcia mozolnego wydłubywania się z popołudniowego ścisku wielkiego miasta. Na początek trasy wyznaczyłem sobie Łowicz. Nie bawiąc się w podziwianie książęco-biskupiego miasta wyruszyłem dziarsko na północ, lokalną drogą przez Błędów i Karnków. Równy asfalt, znikomy ruch, ciepło to pierwsze wrażenia z jazdy. W Wejscu odbijam na zachód i trochę gorszą drogą docieram do Kiernozi. Na wjeździe (od wschodniej strony) mijam pałacowy park ogrodzony ceglanym murem, później kościół, w którego krypcie pochowano metresę Napoleona I - Marię Walewską. Środek rynku przyozdobiony rzeźbą dzika będącego symbolem miasta. Wyjazd na północ drogą 584, a następnie za Osmolinem znowu odbicie na zachód. Wąskimi lokalnymi drogami, a na dwóch odcinkach drogą polną i leśną dojeżdżam do Szczawina Kościelnego. Krótki postój pod sklepem na uzupełnienie wody w bidonie i dalej już DW573 do Gostynina. Droga niezłej jakości wiedzie w dużej części przez lasy parku krajobrazowego. W samym Gostyninie kiepskie drogi rowerowe wyłożone kostką i odgrodzone od jezdni wysokim krawężnikami. Wyjazd z miast też poprowadzony po DDR, która wraz z tablicą końca miejscowości ucina się jak od noża. Dziwna to logika, aby w terenie zabudowanym z obniżoną często dopuszczalną prędkością do 40 km/h wygania się rowerzystów na drogi dla rowerów, natomiast poza terenem zabudowanym muszą korzystać z jezdni, gdzie wyprzedzające pojazdy częstokroć przekraczają dopuszczalne 90 km/h. Gdy znalazłem się za Gostyninem zaczęło się zmierzchać. Drogą wojewódzką (DW265) wjechałem do Kowala już po ciemku. Na chwilę zatrzymałem się pod pomnikiem Kazimierza Wielkiego, ozdobionego na okoliczność EURO 2016 biało czerwonym szalikiem. Pomnik, jaki wystawili swojemu krajanowi Kowalowianie jest (podobno) największym w Polsce pomnikiem wykutym z jednego bloku granitu. Pokręciłem się z ciekawości po mieście i ruszyłem w dalszą drogę, w Gołaszewie zbaczając nieco w celach zaliczeniowo-gminnych. Do Brześcia Kujawskiego dotarłem tuż przed północą. Przejeżdżając obok gotyckiego kościoła św. Stanisława Biskupa zadumałem się nad zmiennością losów niektórych miast. Taki Brześć – kiedyś miasto książęce, stolica niewielkiego wprawdzie ale księstwa, które dało nam królewską, ostatnią gałąź trojga Piastów na wawelskim tronie licząc Władysława, Kazimierza i Jadwigę. Teraz małe senne miasteczko, nawet nie centrum Kujaw. Zdążyłem jeszcze kupić kawę na Orlenie, zanim załoga przystąpiła do liczenia dziennego utargu i wzmocniony tym napitkiem ruszyłem na ostatni odcinek trasy. Drogą wojewódzką [268] dojechałem do Wieńca, a następnie DW 252 i 266 do Aleksandrowa Kujawskiego. Nocny przejazd przez miasto i wyjeżdżam na starą „jedynkę”, czyli obecnie DK 91. Odcinek znany już i przejechany w ramach Wiślanej Trasy Rowerowej i BBT’14. Szerokie wygodne pobocze, ale asfalt miejscami pozostawiający wiele do życzenia. Około trzeciej po północy dojeżdżam na toruńskie Stawki i kładę się spać w mlecznym świetle przedświtu. Sobota przeznaczona na prace ogrodnicze i krótki wyskok na Stare Miasto. Powrót prawie pustym pociągiem PR.
Toruń. Panorama (02.07.2016)
Toruń. Panorama (02.07.2016) © skaut
Zdjęcia z wycieczki
Mapka:

Lasy Łukowskie (2)

Niedziela, 19 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Drugi dzień wycieczki przeznaczony był na powrót, a właściwy spokojny dojazd do Siedlec. Wstałem ze świtaniem, zrobiłem sobie poranną kawę i studiowałem mapy, a synek jeszcze spał w swoim śpiworze. Gdy słonko wzeszło już na dobre z namiotu wychyliła się blond główka i słodkim głosem spytała, czy może sobie pojeździć na rowerku. Zaskoczony byłem zupełnie, zwłaszcza, że wczoraj mieliśmy ze trzy poważne kryzysy u młodego rowerzysty. Ale czemu nie … . Po śniadaniu odwiedzili nas najpierw podleśniczy, wysłany chyba na przeszpiegi, a następnie sam Leśniczy we własnej osobie. Z lekką pretensją w głosie, dlaczego nie zapukaliśmy wieczorem, to dostalibyśmy pokój, łóżko, pierzynę. Ja na to, że główną atrakcją wyjazdu dla syna był właśnie nocleg pod namiotem. Po tych wyjaśnieniach jakoś się udobruchał, uśmiechnął pod wąsem i życzył dobrej drogi. A my zwinęliśmy majdan i podjechaliśmy do nieodległego kościoła na niedzielną mszę św. A potem to już prosta droga do Siedlec.
Domanice. Stary Dom
Domanice. Stary Dom © skaut

Na rozstaju koło Lipniaka zrobiliśmy sobie przerwę na obiad, a potem jeszcze tylko długi przejazd przez miasto na dworzec. Powrót koleją via Warszawa i późnym popołudniem zameldowaliśmy się w domu.

Zdjęcia:
Mapka:

Lasy Łukowskie (1)

Sobota, 18 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
W połowie czerwca wybraliśmy się z synem na wycieczkę do Małopolski. Z Warszawy niedaleko. Pociągiem do Siedlec, tam przesiadka na pociąg do Terespola, wysiadamy w Łukowie i już. Ziemia Łukowska wyodrębniła się bowiem z historycznie wcześniejszej Ziemi Lubelskiej, a ta z historycznej Małopolski (Polonia Minor). Jest więc najdalej na północ wysunięta częścią tej ostatniej, nie ograniczonej do obecnych ram Województwa Małopolskiego w III RP. Nasza wycieczka była krótka, ale treściwa. Przede wszystkim pierwsza dla mojego syna. Taka prawdziwa, z nocowaniem pod namiotem i innymi atrakcjami biwakowymi. Po sprawnym przerzucie kolejowym wyładowaliśmy się na dworcu w Łukowie. Spieszno nam było do lasu, więc zwiedzanie miasta w upalne sobotnie popołudnie sobie darowaliśmy. Niecierpliwość młodszej części naszej dwuosobowej ekipy poskutkowała i tak nadłożeniem drogi, bo trafiliśmy nie w tę wyjazdówkę co trzeba. Po korekcie kursu na właściwy przez Zimną Wodę opuściliśmy miasto. Las powitał nas twardą szutrówką i cienistym chłodem. Stary to las, pamiętający jeszcze powstańców styczniowych i ks. Brzóskę, który ma w nim pomnik.


Mniej więcej w połowie dystansu, na rozstajach dróg zatrzymaliśmy się na kanapkę i króciutki odpoczynek, a potem kilka kilometrów przetoczyliśmy się asfaltem przez Gręzówkę. Za nią znowu do lasu. Drogi leśne i dukty mocno pozarastane i trudno było trafić w tę właściwą, wiodącą do upatrzonego wcześniej miejsca na biwak. Gdy już pokręciliśmy się nieco po lesie, pokonując niektóre odcinki na azymut, młody zaproponował bardziej cywilizowaną drogę, tzn. abyśmy przez pola dojechali do jakiegoś asfaltu i nim na biwak.
W Śmiarach Kolonii dostaliśmy się na ubity trakt i w promieniach zachodzącego słońca dojechaliśmy do Domanic. Leśne pole biwakowe znalazło się samo, bo jak przypuszczaliśmy musi być położone gdzieś koło leśniczówki. Było – dokładnie na jej tyłach. Przez nikogo nie niepokojeni i nie zaczepiani rozbiliśmy namiot, zrobiliśmy kolację, a nawet umyliśmy się bieżącą wodą pod kranem wystającym z ziemi. Po emocjonującym dla synka dniu nastał czas odpoczynku.
Zdjęcia:

Mapka:

Pod totemem ślimaka (Brevet 400)

Sobota, 14 maja 2016 · Komentarze(3)
Uczestnicy

Rozochocony niezłym, jak na mnie, przejazdem w Brevecie 200 km , postanowiłem zmierzyć się z dystansem dwukrotnie dłuższym. Na szczęście start wyznaczono na godzinę 8:00 rano i do Pomiechówka mogłem dojechać w sobotni poranek prosto z domu. Stawiłem się 20 min. przed startem. Czasu wystarczyło na tyle, aby się przebrać za kolarza, podpisać listę startową i wysłuchać jednym uchem fragmentów odprawy przedstartowej. Startujących tym razem znacznie mniej niż przed miesiącem na „dwusetce”. Początkowo wszyscy jedziemy razem. 
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400)
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400) © skaut

Witam się w peletonie z Keto i Wiechem. Trzymam się zasadniczej grupy „pierwszej prędkości” i z nią docieram do Nasielska. Tu na światłach wystarczył moment zawahania się oraz konieczność przepuszczenia samochodu zjeżdżającego na parking, abym pozostał sam. Na kolejnej zmianie świateł dojechał do mnie Jarek Grudzień, z którym od tego miejsca jedziemy razem. Po drodze doganiamy Tomka Rozy oraz jeszcze jednego kolegę i we czwórkę wspólnymi siłami dojeżdżamy do puntu kontrolnego (PK2) w Przasnyszu ulokowanego na 75 km trasy. Króciutki postój przeznaczony wyłącznie na podbicie kart brevetowych i pobranie kanapek z bagażnika samochodu organizatora, który w tzw. międzyczasie nadjechał na ten punkt.
Okolice Przasnysza (Brevet 400) © skaut
Pogoda zdecydowanie się pogorszyła. O ile od startu czuć było w powietrzu narastająca wilgotność powietrza, o tyle za Nasielskiem zaczęło już regularnie padać. Intensywność opadu raz malała raz rosła, ale padało nieustannie. Dla okularnika, którym jestem – sytuacja bardzo niekomfortowa, zwłaszcza, że trzymana w zanadrzu ściereczka do okularów nabrała wilgotności takiej, iż zamiast osuszać zostawiała na szkłach bury rozmaz. Zmagając się z wodą lejącą się z nieba i wiatrem, który nie pomagał ciągniemy dalej. W pewnym momencie na drogę przed nami wbiega bażant i daje podpowiedź, jak oszczędzać energię w taką pogodę. Żadnego tam latania, tylko leciutko drobiąc (truchcikiem) należy pokonywać dalszą odległość brzegiem szosy. W tym stylu, przy nasilającym się deszczu, dojechaliśmy do punktu w Rozogach (PK3 -145,9 km). Po drodze wyprzedziliśmy jeszcze Marcina Nalazka, który przez moment próbował się z nami trzymać, ale narzekając na mizerny tegoroczny kilometraż przejechany na rowerze (300 km) i chroniczne niewyspanie, został za nami.
Nie wiem, czy zaraziłem się od Marcina, czy to wpływ ubiegłotygodniowego zmęczenia, ale na stacji BP w Rozogach ogarnęła mnie taka senność, że funduję sobie wielki kubek czarnej kawy i rozsiadam się na bardzo wygodnej kanapce w stacyjnym bistro. Kolegom, którzy zostali na zewnątrz mówię, żeby nie czekali na mnie, bo muszę „odtajać”. W tym momencie spłynęła na mnie świadomość, że dobrego czasu to dziś nie wykręcę. Po prostu nie i już.
Mój totem na dziś:

Koledzy pojechali, a za moment zaczęli zjeżdżać inni startujący. M. in. wyprzedzony wcześniej Marcin, a także Wojtek Leś, i cała „żółta grupka” (to od koloru jednakowych kurteczek) z jedyną startującą dziś dziewczyną – Agnieszką. Zebrałem się w sobie, przywdziałem teoretycznie przeciwdeszczowe ochraniacze na buty i ruszyłem w dalszą drogę. Samotnie. Chyba tego potrzebowałem w tym momencie.
Gdyby nie deszcz i zimno, byłaby okazja do inhalacji żywicznym aromatem starego boru sosnowego. A tak, potężne, masztowe sosny Puszczy Piskiej błyszczały mokrymi pniami i ociekały kroplami zimnej wody. Wody było tyle, że nawet jachty zaczęły mnie wyprzedzać:

Jachty mnie wyprzedzają! (Brevet 400) © skaut
Do Wojnowa dojeżdżam w towarzystwie Wojtka Lesia i jeszcze dwóch innych kolegów, z którymi zjechaliśmy się w okolicach Karwicy Mazurskiej. Zostałem na wymianę baterii w garminie, koledzy pojechali dalej. Za chwilę nadjechał Marcin, który nie zastanawiając się ułożył się na przystanku i zapadł w sen. Ruszyłem dalej, rezygnując z okazji wstąpienia do kościoła w Ukcie i rzucenia okiem na bezcenny obraz Girolamo Muziano „Złożenie do grobu” wywieszony w prezbiterium tej poewangelickiej świątyni. Musiało mi wystarczyć ubiegłoroczne wspomnienie tego arcydzieła cinquecento, kiedy to z córką kajakowaliśmy po Krutyni, a w kościele słuchaliśmy Mszy Św.
Przepiękny odcinek DW 609 do Mikołajek stracił trochę na urodzie ze względu na aurę przeszkadzającą w kontemplacji. Mniej więcej 10 km przed Mikołajkami spotykam randonnera z uszkodzonym rowerem. Uszkodzona („zmielona”) przerzutka i zerwane szprychy uniemożliwiają mu dalszą jazdę. Mówi mi, że wezwał już na pomoc teścia, który rusza samochodem z Warszawy, aby go zwieźć z trasy. Przejazd przez Mikołajki z rzutem oka na marinę. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości. Jadę dalej, cały czas samotnie. Wyprzedza mnie jeszcze dwóch startujących. Ten odcinek mało przyjemny. Wprawdzie „krajówka” (DK 16) nie jest dziś mocno zatłoczona samochodami, ale jazda wśród pól, w deszczu i przy porywistym wietrze wiejącym z „korytarza” Wielkich Jezior Mazurskich wyciąga ze mnie ostatnie siły.

Resztką tych sił dojechałem do kolejnego PK w Orzyszu, gdzie instynktownie mój organizm wymusza na mnie dłuższy postój, pomimo tego, że do kolejnego PK „tylko” 30 km. Zamawiam herbatę i zapiekankę. Od kasjerki dostaję świeżutkie reklamówki, które posłużą mi później za dodatkową ochronę stóp przed wilgocią.
Tu dopada mnie „grupa żółta” powiększona o Kazia Kruczka i Franciszka Majewskiego debiutującego w brevetach i to w dodatku na typowym trekkingu (bagażnik, pełne błotniki, dynamo w piaście, nóżka!). Tym składem po przeszło godzinie dojeżdżamy do dużego PK ulokowanego w dawnej leśniczówce nad Jeziorem Nidzkim. A tam regularny piknik, nie mający nic wspólnego z tzw. dyscypliną postojową. Wystarczy napisać, że przyjechaliśmy za jasności, wyjeżdżaliśmy już po zmroku. Dla miłośników Ernsta Wiecherta a zwłaszcza „Dzieci Jerominów” miejsce szczególne. Dokładnie po drugiej stronie jeziora (Nidzkiego) leży Sowiróg. Ciarki przechodzą po plecach, gdy się pomyśli, że to TU się działo!
W leśniczówce miło, ciepło, sucho. Podgrzany w mikrofalówce dwudaniowy obiad (pycha!), kawa i herbata do woli. Na tyle, na ile mogę - zmieniam odzież to znaczy zakładam dodatkowo suchą koszulkę termiczną i zmieniam skarpetki na suche. Tylko tyle zabrałem do podsiodłówki, dlatego z pewnym zaskoczeniem widzę, że na innych czekają „przepaki” i mogą w całości zmienić kompletne stroje kolarskie na suche. Szkoda, że informacja o takiej możliwości nie dotarła do wszystkich.

Natalia – z wolontariatu Randonneurs Polska, sprawnymi dłońmi fizjoterapeutki próbuje rozmasować mój zesztywniały kark. Po przykrych wspomnieniach BBT’14 staram się nie dopuścić do bolesności w tym miejscu, ale zimno i niezależny od woli skurcz mięśni zrobiły swoje. Masaż pomaga i mogę ruszać dalej. Kilku uczestników podejmuje decyzje o wycofaniu. Z leśniczówki wyjeżdżamy we trójkę, tzn. Marcin, Franciszek i ja, ale po kilkunastu kilometrach rozdzielamy się na dobre. Franciszek mający niezłą parę w nogach pomknął w noc na tym swoim trekkingu, Marcin postanowił ospać przyjemny, drewniany przystanek typu góralska chatka, a ja swoim tempem kulałem się do mety. Kolejny PK na stacji Orlen w Kadzidle. Bardzo przyjemna obsługa stacji z wyrozumiałością patrzyła na ściekające ze mnie błoto i wodę, dała możliwość rozłożenia się na podłodze na zapleczu, a nawet przechowania roweru pod dachem. Dojechałem na punkt w momencie, w którym Franciszek właśnie ruszał, a Kaziu Kruczek i Piotr Łabudziński zbierali się do drogi. Ja zamówiłem gorącą herbatę i siorbiąc ją doczekałem się przyjazdu Wojtka Lesia będącego w stanie ewidentnej hipotermii. Dla niego w tym miejscu jazda się skończyła. Został podjęty z punktu przez obsługę brevetu godzinę po moim odjeździe. Było dobrze po pierwszej w nocy gdy ruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście przestało padać, za to temperatura obniżyła się o dodatkowe kilka stopni. Starałem się jechać w miarę żwawo, aby nie szczękać zębami i z tych 53 km do Makowa Mazowieckiego niewiele zapamiętałem, może poza ślicznymi głosami budzących się ptaków. Tak ok 3 w nocy zaczął się ich regularny koncert.

Mazury Ponure (Brevet 400) © skaut
W Makowie kolejne, nieprzyjemne, zaskoczenie. Stacja Orlen na której jest PK przestawiona na „tryb nocny”, tzn. obsługa przez okienko jak w aptece, nie można skorzystać z toalety, ogrzać się, pobuszować wśród półek ze słodyczami. Smuteczek. Na punkcie dopada mnie „grupa żółta”, tzn. Agnieszka, Andrzej, Piotr, Tomasz i Krystian. Andrzej nienachalnie pyta, czy pojadę z nimi, na co się godzę, a w zasadzie nawet cieszę z towarzystwa na końcówkę tegoż przejazdu. Po drodze jeszcze krótki postój na czynnej stacji Lotosu, przerwa na kawę, toaletę i coś słodkiego, a dalej to już „na oparach” do mety. Jako, że staram się śledzić nawigację, co chwilę słyszę zza pleców: Daleko jeszcze? Końcowe 15 km z Nasielska już żywszym tempem i kwadrans po siódmej wpadamy do bazy brevetu. Na koniec tego wszystkiego jeszcze formalności, podpisy, skanowanie kart brevetowych, co też trochę trwa i można zjeść coś ciepłego. Z ulgą odklejam od siebie kompletnie mokre ubrania. Stopy mam tak rozmoczone jak topielec wyciągnięty z Wisły. Biorę prysznic i wbijam się w śpiwór na 4-godzinny sen. 
Podsumowując muszę powtórzyć przeczytaną gdzieś myśl, że najgorszy start jest zarazem najlepszym treningiem. Ambitne plany poprawienia (przynajmniej) wyniku z ubiegłorocznej czterechsetki legły wprawdzie w gruzach mniej więcej w 1/3 dystansu, ale (chyba) wiem więcej o sobie i możliwościach jazdy w takich warunkach. Podsiodłówka Ortlieba zdała znakomicie egzamin z wodoszczelności. Ponieważ jechałem samowystarczalnie, tzn. bez przepaku, zestaw na zmianę, tj. koszulka z długim rękawem i suche wełniane skarpetki oraz długie lekkie spodnie przeciwdeszczowe okazały się tym, czego było trzeba najbardziej. Dla lepszego komfortu przydałaby się może trochę grubsza kurtka, bo kolarski ortalion jest dobry na krótsze dystanse, a nie na nocną jazdę po kilkunastogodzinnym wychłodzeniu deszczem i temperaturę na zewnątrz rzędu 5-7 st. C. Ale wtedy trzeba by wziąć większą podsiodłówkę, która przydałaby się też na dodatkowe jedzenie. Taką mam chyba przemianę materii, że w zasadzie bez przerwy muszę coś podjadać w czasie jazdy. Jeżeli tego nie robię – mam wrażenie nadciągającego rychłego „odcinania”. Zobaczymy czy nauczka, którą dała mi Zimna Zośka przyda się na coś w przyszłości? Generalnie – mam satysfakcję, że w takich warunkach cały i zdrowy dojechałem do mety. Nawet kataru później nie miałem, nie mówiąc już o innych dolegliwościach.
Oficjalny (wg ACP) czas brutto: 23:17


Prawie jak cyclocross (Brevet 400) © skaut

Mapka

Tato bądź widoczny!

Wtorek, 19 kwietnia 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Po jednodniowej przerwie znowu na rowerze! Znowu zgodnie z tradycyjną marszrutą: dom-praca-dom. Znacznie zimniej, niż w sobotę i w niedzielę. Rowerzyści, których spotykam po drodze w znacznej liczbie jakby nie przyjęli tego do wiadomości. Jeden z nich, którego wyprzedzałem w Józefowie na ul. 3 Maja miał założoną kamizelkę ze znaczącym napisem:
Tato bądź widoczny! (Józefów, 19.04.2016)
Tato bądź widoczny! (Józefów, 19.04.2016) © skaut

Pochwaliłem.

Brevet-200 (Pomiechówek)

Sobota, 16 kwietnia 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Brevety
Brevetami wiosna się zaczyna. Chociaż swą zielonością nie rozlała się jeszcze po szarych i burych polach Mazowsza, to widać, jak swą witalnością zachęca wszystkich i wszystko do życia. Zachęta w moim przypadku zaciągnęła mnie na start, pierwszego w tym roku, brevetu organizowanego przez Randonneurs Polska. Tak jak w ubiegłym roku, organizatorzy opierają się o bazę ulokowaną w ładnej szkole w Pomiechówku k. Nowego Dworu Mazowieckiego.
Brevet 200. Pomiechówek 16.04.2016 © skaut

Dojazd samochodem spod domu zajmuje mi nie więcej niż godzinę. Pod bazą pierwsze zaskoczenie: na szkolnym parkingu tyle samochodów, że trudno znaleźć miejsce. Wszyscy szykują rowery do jazdy na 200 km. W większości szosówki, ale takie cuda też:
Poziomka brevetowa (Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Oczekujących do rejestracji sporo, więc w pierwszej kolejności przebieram się za kolarza, przypinam do roweru licznik i gps-a oraz małą podsiodłówkę z zapasową dętką, narzędziami, mini-apteczką i kurtką przeciwdeszczową. Później szybkie formalności, podpis na liście, deklaracja pobrania pakietu żywnościowego na punkcie kontrolnym, a nie na starcie i można ruszać. Jeszcze tylko Naczelny Randonneur Polski (z racji piastowanej funkcji), czyli Piotr Bolek wygłosił 3-minutową mowę i otwarcie sezonu brevetowego stało się faktem.
Otwarcie sezonu! (Brevet 200. Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Ruszam spokojnie, szukam wzrokiem znajomych twarzy, wymieniam uprzejmości z tymi, którzy jadą obok. Już po wyjeździe z lasów otaczających Pomiechówek uformowała się 8 osobowa grupka, z którą – jak się okaże – przejadę do mety. Znam z poprzedniego roku i jeszcze wcześniej z BBT'14 Darka, Wojtka, Piotrka. Pozostali koledzy, których wcześniej nie znałem, są równie sympatyczni. Pierwsze 50 km jedziemy tempem raczej relaksacyjnym. Wiaterek pomaga, sypią się żarciki, Darek opowiada trochę o ubiegłorocznym Paryż-Brest-Paryż, ja rewanżuję się wspominkami z GMRDP’15, Wojtek prezentuje nowy reflektor na dynamo, choć prądnicy jeszcze nie ma założonej. Widocznie chce się psychicznie przygotować do tego czegoś na widelcu swojej szosówki.
Wojtek i Darek na trasie (Brevet 200, Pomiechówek) © skaut

Przed dojazdem do Pułtuska dopada nas i wyprzedza karny oddział kolarzy startujących w jednolitych czarno-białych, teamowych strojach z napisem „Pętla Kopernika”. Bardzo ładnie wyglądają, ładnie jadą, mogą w tym szyku dumnie wjechać na okładkę „Tour’u”, czy innego specjalistycznego żurnala.
My, tzn. nasza spontaniczna grupka wyglądamy przy nich jak cygański tabor. Poubierani na pstrokato, jeden kolega w fajoskiej koszulce sponsora: Spomasz Zamość, inny kolega - na poziomce (żartobliwe nazywany przez mnie Złomkiem) tak grzechocze i brzęczy tym sprzętem, jakby do kuferka zbierał po drodze podkowy, gwoździe i całe żelaziwo zalegające pobocza mazowieckich dróg. Jak tłumaczy: kaseta mu się poluzowała.
Czoło "wesołej kompanii" (Brevet 200. Pomiechówek) © skaut

„Rozłazimy” się po tych drogach niemożebnie. Żadnego porządku, ani dyscypliny w tej naszej jeździe nie ma. Jedziemy, a to w parach, a to trójkami. Luzik. Ale jak to Cyganie, postanowiliśmy skorzystać z czyjejś pracy i pociągnęliśmy za „Pętlą …”, aż do punktu na Lotosie w Pułtusku. Na punkcie, zgodnie z zasadą: jedź wolno stój szybko pobraliśmy tylko pieczątki do kart brevetowych i jedziemy dalej. A koledzy z „Pętli …” zostali… .
Pogoda sprzyja jeździe. Słonecznie, nie za gorąco. Wiatr na razie sprzyja, choć na nawrocie w kierunku zachodnim zapewne zacznie nas hamować. Pachnie ziemią, wczesną wiosną. Ruch na lokalnych drogach minimalny, trafiają się przygodni towarzysze spośród lokalnej ludności, można podpatrzyć nowinki zwiększające bezpieczeństwo, np. lusterko rowerowe - model samochodowy:
Uczestnik może jechać dowolnym rowerem (Z "Regulaminu" brevetów ACP) © skaut

Koledzy z "Pętli" doganiają nas, na 90 kilometrze, czyli znowu przed kolejnym punktem kontrolnym. Szacunek! Naprawdę poważna ekipa. Aż miło patrzeć jak pięknie ze sobą współpracują. Ponieważ trasa wiedzie po najmniej przyjemnym odcinku, czyli DK 62 tworzymy z nimi (a raczej za nimi) mini-peleton. Jedziemy tak parami aż do samego Łochowa. O dziwo taki szyk wcale nie przeszkadza szoferom licznych na tej drodze TIR-ów, którzy potrafią wstrzymać się z wyprzedzaniem do bezpiecznego momentu. Przeszkadza to, jak sądzę po klaksonach, niektórym kierowcom osobówek. Jeden, w szarym nissanie z tablicą WX …, demonstracyjnie okracza kołami linię rozdzielającą pasy ruchu i próbuje nas „skomasować” bliżej pobocza, a nawet na nim. Jak widać miasto przyjechało na wieś. A może nigdy jej nie opuściło?
Na Orlenie w Łochowie drugi punkt kontrolny. Trzeba podpisać się na liście obecności, pobrać pieczątkę do karty i jedzenie. Jedną kanapkę zjadam na miejscu, druga wędruje do kieszonki,  jeszcze tylko banan i baton na drogę, uzupełnienie bidonów i hajda trojka na mienia … .
Teraz już nie jest tak przyjemnie, a to za przyczyną wiatru silnie wiejącego w twarz, a to centralnie, a to z lekko z lewego lub prawego boczku. No nie pomaga to jednym słowem. Nawet ciągnę tę naszą bandę tak przez ok. 5 km, aż któryś z kolegów daje zmianę, nie pozwalając abym się ujechał do końca. Każdy jakby się zamknął w sobie, ucichł gwar rozmów, jedziemy. Z przodu zmiany, z góry słoneczko świeci coraz mocniej. Przejeżdżamy przez ciekawy ryneczek w Jadowie. Dojeżdżamy w okolice Zalewu Zegrzyńskiego. Zmienia się charakter zabudowy, zanikają zabudowania gospodarcze, coraz więcej zabudowy letniskowej, domów wczasowych. Z prawej strony miga mi za drzewami port jachtowy. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości.
Zalew Zegrzyński © skaut

Przed Nieporętem znowu (który to już raz?), dogania nas „Pętla Kopernika”. Punkt kontrolny na Orlenie w Nieporęcie osiągamy wspólnie. Taktyka jazdy – jak widać zgoła odmienna – my pieczątka i w drogę, team zabawia troszkę dłużej na postoju, ale później nieźle grzeje. W Wieliszewie zapowiadany na odprawie przedstartowej zakaz jazdy rowerem i DDR/DDPiR ułożona z kostki po lewej stronie w głębokim parowie, poniżej grobli, którą biegnie DW 631. Część z nas, w tym niżej podpisany, łamie się i zjeżdża z drogi na ten karny odcinek polbruku. W zasadzie należałoby się zatrzymać na poboczu, przeprowadzić rower po pasach i dopiero dalej ujeżdżać DDR. Jak się przegapi ten punkt styczny jezdni z DDR-em to dalej można tylko co najwyżej tylko stoczyć się ze skarpy, przecinając wcześniej przeciwległy pas ruchu i blachę bariery energochłonnej. Inżynierowi ruchu, który postawił znak B-9 w powiązaniu ze stojącym "w krzakach" znakiem C-13 należą się wyrazy ... (zachęcające do głębszej refleksji).
Do mety jednak już niedaleko. W Dębem przejeżdżamy po zaporze na Narwi. Od turbin elektrowni bucha odczuwalnym gorącem. Później tylko zjazd na Nunę i Piotrek zarządza szybsze pedałowanie. Jak dzida, to dzida. Na poszarpanym asfalcie coś mi odpada z roweru, ale ponieważ nic nie szwankuje – stwierdzam, że to była widocznie nieistotna część i jadę dalej (Później, tzn. w bazie  sprawdziłem - był to fragment koszyka na bidon). Darkowi rozwiązuje się sznurowadło od bucików rowerowych (ma ten styl!), ale dogania nas i daje, jak to określa: „#dobrązmianę”. Do mety w Pomiechówku już naszej wesołej kompaniji nikt nie wyprzedził. Oddajemy karty brevetowe i to już wszystko.
Podpisywanie kart brevetowych na mecie (Pomiechówek 16.04.2016) © skaut

Tak oto zakończyłem udział w imprezie, która zgodnie z regulaminem „nie jest wyścigiem”, a rajdem szosowym, w którym „liczy się wyłącznie fakt ukończenia przejazdu w określonym limicie”.
Czas brutto tej dwusetki to 7 h 15 min. – prawie godzinę lepszy niż przed rokiem na takim samym dystansie. Czystej jazdy (netto) jeszcze lepszy bo 06:54:29, co dało średnią 29 km/h. Niepedagogicznie muszę się przyznać, że była to moja pierwsza w tym roku, wycieczka na dystansach: 50+, 100+ i 200+. Wiem, że tak nie powinno się robić, ale z przyczyn zawodowych nie miałem w marcu i wcześniej czasu na ujeżdżanie szosówki. Jeździłem tylko (czasami) po ok 40 km dziennie, ale na trekkingu i w stylu: Pan Krzysio jedzie z teczką do roboty. Czego się jednak nie robi dla przedniego towarzystwa. Jak powiedział Wojtek, wszak brevety to przede wszystkim impreza towarzyska. Organizatorzy, którym kłaniam się w pas, tworzą tak miłą, ciepłą i nienachalną atmosferę, że już nie mogę doczekać się 400-ki. W połowie maja jedziemy nad Śniardwy!
Mapka mojego dzisiejszego przejazdu: