Dwa dni po ukończeniu brevetu na dystansie 600 km trafiła się okazja, aby "dotknąć" kołem roweru kilka gmin na terenie województwa śląskiego. W odróżnieniu od wyjazdu w lutym do Pucka, tym razem bez problemu udało się kupić bilety na IC z Warszawy do Zawiercia i z powrotem. Zabieram więc w podróż Operatora obciążonego dwiema sakwami: jedna to torba z dokumentami niezbędnymi do załatwienia sprawy służbowej-jadę wszak w delegację, druga to mały Ortlieb z niezbędnymi akcesoriami turystycznymi.
Krótki przejazd z Dworca PKP obok wyniosłego neogotyckiego kościoła, zeszpeconego współczesnymi bannerami, bardziej pasującymi do baru piwnego, a nie do świątyni. Pierwsze wrażenie? Ładnie wyremontowany dworzec wyraźnie odstaje urodą od pozostałej zabudowy Zawiercia. Nie na tyle, aby napisać o niej, że jest brzydkia, chociaż i takiej nie brakuje, ale widać, że to miasto czasy świetności ma już za sobą. Przyadły one na lata 70-e XX w. Gwoli uczciwości dodam, że pomimo widocznej biedy, wszystko robi wrażenie schludności, porządku i "ogarnięcia". Pod tym względem bardziej przypomina nieodległy Śląsk, niż Kongresówkę. Ten galimatias powiększa jeszcze wiadomość, że historycznie zalicza się Zawiercie do Małopolski. Przed załatwieniem sprawy służbowej robię tylko krótką rundkę po mieście. Podziwiam stadion sportowy, na którym kiedyś finiszowali kolarze z Wyścigu Pokoju. Rzut oka na odlewnię żeliwa.
Powrót z pracy trochę dłuższą drogą - przez Łomianki, leżące na przeciwległym krańcu w stosunku do mojego Józefowa. Celem było zebranie trzech gmin graniczących z Warszawą od zachodu i północnego zachodu: Stare Babice, Izabelin i Łomianki. Zanim do nich dojechałem zaliczyłem mozolny przejazd przez stolicę: Al. Ujazdowskie, Nowy Świat, Świętokrzyska, Prosta, Kasprzaka, Prymasa Tysiąclecia, Górczewska i Lazurowa. Do Górczewskiej miewałem ścieżkę rowerową, przy czym ciągle (niestety) nie jest to szczyt marzeń. A to ni z tego ni z owego zanika (np. na Kasprzaka, czy al. Prymasa T.). To, że na Górczewskiej przerzuca się z jednej strony na drugą, jeszcze bym przebolał, ale w tych miejscach tworzy ewidentnie kolizyjne miejsca z pieszymi. Na końcówce Lazurowej i początku Kaliskiego przyczepił się do mnie kierowca jakiegoś dostawczaka. Przez otwarte okienko wykrzykiwał coś o braku wyobraźni. Nie wiem, o co mu chodziło. Cały czas jechałem przy prawej krawędzi jezdni, a że wyprzedzałem, czy częściej - omijałem stojące w korku samochody, cóż rower to nie samochód. Na moje pytanie: - Ale o co chodzi? Uzyskałem odpowiedź: - O to samo. Pogadaliśmy sobie. Wzdłuż ul. Radiowej ścieżka rowerowa w pełni zasługuje na to miano, ale z akcentem na "ścieżka". Nigdy tu nie byłem na rowerze i było to dla mnie pewne odkrycie, że dróżkę w lesie można oznaczyć jako DDR. Z terenu gm. St. Babice odbijam na chwilę do Mościsk leżących na terenie gminy Izabelin, a dalej już "prosta" droga do Łomianek, gdzie wyjeżdżam koło centrum handlowego. Obok McDonalda przy ul. Pułkowej wjeżdżam w krzaczory i próbuję jechać wzdłuż niebieskiego szlaku turystycznego. Nawet nie wiedziałem, że są takie miejsca w Warszawie. Mnogość ścieżek rowerowych pod Mostem Północnym myli mnie nieco, ale metodą prób i błędów odnajduję właściwy kierunek. Dalej wzdłuż Wisły z elementem przełajów na placu budowy pod Mostem Grota-Roweckiego. Wycieczkę kończę na stacji Warszawa - Stadion. Nie chce mi się dalej pedałować drogą, którą rutynowo jeżdżę do pracy i z powrotem.
W "gminnej" mapce widniała dziurka na wschód od Grodziska Mazowieckiego. Tkwiły w niej trzy gminy: Nadarzyn, Raszyn i Lesznowola. W piątek po południu dziurka została zatkana. Po pracy szybki zjazd do stacji kolejowej Warszawa Powiśle, potem Kolejami Mazowieckimi do Brwinowa, a dalej już na własnych kołach. Najpierw długi przejazd przez Brwinów ul. Pszczelińską (uwaga: pseudościeżka rowerowa, a w zasadzie DDPiR), w Otrębusach wjazd w ul. Madalińską, a później cały czas DW 720/DW 721, aż do Wisły w Gassach. Za Otrębusami już jestem na terenie gminy Nadarzyn. Przejazd przez las, aż do skrzyżowania z "gierkówką". Dalej robię zakos ulicą Brzozową, obok budującego się osiedla willi i rezydencji i w Lesie Sękocińskim wjeżdżam na teren gminy Raszyn. Ruch na 720 spory. Bardzo dużo TIR-ów, aż do skrzyżowania z DK 7. Skrzyżowanie w fazie przebudowy, która jak widać dopiero się zaczęła. Na moich oczach robotnicy wbijają tablice z napisem Skanska. Za skrzyżowaniem zjeżdżam na szutrowe pobocze z obawy o to, że jakiś rozpędzony TIR zrobi ze mnie miazgę. A jest ich o tej porze na tej drodze niewiarygodnie dużo. W Magdalence (tak tej samej, w której dogadywał się wiadomo kto z kim) zaczyna się ścieżka rowerowa, a zasadzie znowu DDPiR, która z małymi przerwami przez Lesznowolę ciągnie się aż do Piaseczna. W Piasecznie gigantyczny korek. Dzięki szczupłości roweru przeciskam się jakoś do przodu i po przejechaniu ciągu ul. Puławskiej (Warszawa) i Armii Krajowej (Piaseczno) jadę przez Chyliczki do Konstancina. Ruch znacznie spokojniejszy, a za Konstancinem prawie znikomy. Wymijam kilku szosowców i dojeżdżam do promu w Gassach. Na brzegu trwają przygotowania do festiwalu flisackiego, a ja za 5 zł przeprawiam się na drugi, "karczewski" brzeg Wisły. Dalej już tylko kilka kilometrów do domu. Przedłużony tylko o godzinę powrót z pracy, a radość z tych gmin wielokrotnie większa.
Wydarzenie historyczne. Pierwsza wycieczka rodzinna, w której wszyscy uczestnicy tzn. moja żona, córeczka i synek oraz niżej podpisany samodzielnie jechali na dwóch kółkach. Każdy na swoich. Kiedyś tam były już wycieczki we dwójkę, trójkę, a nawet czwórkę, ale przy największej liczbie uczestników - najmłodszy podróżował w foteliku. Czasy te odeszły w przeszłość. Synek opanował jazdę na dwóch kołach i co najważniejsze sprawia mu ona niesamowitą frajdę (prawie jak tatusiowi, a może nawet bardziej). Stąd - wczorajszy wyjazd. Wprawdzie krótki, ale zgodny z życzeniem dzieci - miało być do lasu i nad rzekę. Pojechaliśmy więc nad Mienię i ścieżką od mostku na DW 721 w Józefowie, kawałek czerwonym szlakiem "w górę" rzeki. Tam przerwa rekreacyjna przeznaczona na oglądanie wielkich dębów, drzew powalonych przez bobry i zjedzenie pierników. Powrót tą samą drogą. Odcinek asfaltowy pokonany przez młodego na holu sztywnym (trailgator) - był zachwycony prędkością.
Trasa: Józefów - Sobiekursk - Góra Kalwaria - Dębówka - Czaplinek - Nowe Grobice - Chynów - Edwardów - Budziszyn - Budziszynek - Miedzechów - Nowy Miedzechów (powrót do Góry Kalwarii) - Moczydłów - Kawęczyn - Słomczyn - Cieciszew - Piaski - Gassy (prom) - Karczew - Józefów. Poranna wycieczka po gminy: Chynów i Jasieniec. Biorąc pod uwagę "uzysk" w postaci dwóch gmin i liczbę przejechanych kilometrów (94) słaby interes. Ale tak bywa, gdy w mapie gminnej powstają dziury. Akurat te dwie jednostki samorządowe stanowiły lukę pomiędzy Wiślaną Trasą Rowerową przejechaną w 2013 r. i trasą BB Touru z 2014 r. Rano bardzo zimno. Po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymuję się i zmieniam koszulkę na wiatrówkę, w której będę jechał już do końca wycieczki. Pustawą DW 801 do Sobiekurska, a dalej DK 50 do Chynowa. Trochę większy ruch, w tym także TIR-ów, ale i tak spokojnie. Przecież mamy święto. Droga wygodna z szerokim poboczem, które zanika tylko w obrębie Góry Kalwarii. Zjazd z 50-ki przed Chynowem i o dziwo droga przez tę miejscowość ma takie samo oznaczenie. Edwardów zabudowany ładnymi nowymi domami na leśnych działkach i za Budziszynem (nie tym łużyckim) zagłębiam się w kwitnące sady. Lokalne drogi wąskie, ale pokryte gładkim asfaltem. Ruch na drodze żaden. Górek nie ma, ale nie jest też zupełnie płasko, takie falowanie drogi - jestem wszak na Wysoczyźnie Mazowieckiej. W Miedzechowie, już na terenie gminy Jasieniec krótka przerwa na przystanku. Zdejmuje ocieplane rękawki i wracam do Góry Kalwarii. Słońce zaczyna śmielej świecić i do domu coraz bliżej. Sympatyczny zjazd i podjazd za Kawęczynem i widać znak z oznaczeniem promu w Gassach. Zjeżdżam w Dolinę Wisły i widzę co chwilę kolarzy jadących w przeciwnym kierunku. Okazuje się, że w tym miejscu odbywają się jakieś zawody sportowe (triathlon). Jest to przyczyną śmiesznego nieporozumienia, gdy na skrzyżowaniu w Piaskach obsługa wyścigu, biorąc mnie za zawodnika, próbuje skierować mnie w inna stronę. Nieporozumienie wyjaśniam ze śmiechem i pokrótce jestem na promie. Dojeżdża jeszcze sympatyczna para na MTB, z którą w czasie niedługiego rejsu odbywam kurtuazyjną ale i miłą pogawędkę. Później tylko przejazd po betonowych płytach do DW 801 i szybki powrót do domu na śniadanie. Mapka:
Po ubiegłotygodniowej wycieczce z Poznania do Łowicza pozostał niedosyt. Nie przejechałem wszakże zaplanowanego dystansu do samej stolicy. Dlatego dzisiaj postanowiłem tę lukę zapełnić wycieczką z Łowicza do Warszawy. Pobudka o 3:30, po której dałem sobie 15 minut na poranną toaletę, ubranie się, zapakowanie i wyjście z domu. O dziwo - udało się. Wychodzę w ciepłą noc i na rozgrzewkę kilkanaście kilometrów rowerem do Warszawy Wschodniej, aby się załapać na pierwszy poranny pociąg do Łowicza, który odjeżdża o 4:48. Przejazd byłby nawet miły, gdyby nie czerwona fala sygnalizacji świetlnej na ul. Grochowskiej. Zatrzymywałem się na światłach w sumie z 5 razy. Pomimo to na dworcu jestem 10 minut przed odjazdem pociągu. Zdążyłem jeszcze kupić bilet w kasie i pogawędzić chwilę z kierownikiem pociągu. Sam przejazd pociągiem dłużył się niemiłosiernie. Najpierw chciało mi się spać, potem - jeść. Do Łowicza dojechałem o 6:25 zjadłszy po drodze banana i przygotowaną w domu kanapkę. Właściwą wycieczkę rozpoczynam w miejscu zakończenia poprzedniej, tzn. przed dworcem w Łowiczu. Nie jadę jednak DK 92 w kierunku Warszawy, tylko kieruję się DK 70 na Skierniewice, aby po kilkunastu kilometrach odbić z niej na Nieborów i Bolimów. Drogi puste. Zarówno "siedemdziesiątka", jak i lokalne drogi w mazowieckim interiorze. Droga z Nieborowa do Bolimowa obsadzona zabytkową aleją, na razie smuci szarymi kikutami bezlistnych drzew. Fotografuję (z zewnątrz) Pałac w Nieborowie i Kościół w Bolimowie. Za Bolimowem wjeżdżam na teren województwa mazowieckiego. Na moment odbijam z "mojego" szlaku prowadzącego do Błonia i Ożarowa, aby zobaczyć drewniany kościół w Kurdwanowie (ładny) i przy okazji "zaliczyć" gminę Nowa Sucha. Szymanów znany z żeńskiego liceum i gimnazjum sióstr Niepokalanek, a także mąki szymanowskiej omijam "obwodnicą" po świeżo wytyczonej ścieżce rowerowej (bauma). Z daleka nad dachami wsi widać podwójne wieże kościoła, a wieś otaczają liczne cieki wodne wpadające do rzeczki o uroczej nazwie Pisia (dopływ Bzury). Dalej przez wieś o nazwie Kaski i Płochocin do Błonia. Z Błonia przez Rokitno (ciekawy, aczkolwiek o przyciężkiej bryle kościół) i za Święcicami wjeżdżam na DK 92. Odcinek Michałówek - Ożarów upstrzony znakami zakaz jazdy rowerem, którym nie towarzyszy jednak widoczne ścieżki rowerowe. Jak tu jeździć, jak żyć? Z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że zaraz po wyjeździe z Łowicza poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu, ale przez większość drogi nie był zbyt uciążliwy. Ot takie kapanie, dopiero za Ożarowem nasilił się tak, że przybrał postać regularnego opadu. Nie chciało mi się zatrzymywać i odziewać w kurtkę przeciwdeszczową, bo było nad wyraz ciepło. Zwłaszcza, że Warszawa była na wyciągnięcie ręki. Wprawdzie tablica za Ożarowem wskazywała bodajże: "Warszawa 25 km", ale po chwili już było widać wieżowce Woli, w tym najwyższy chyba ciągle wzniesiony onegdaj przez Daewoo. Jeszcze tylko Bronisze, Mory i już Warszawa. Bemowo, Wola i kończę wycieczkę na Rondzie Daszyńskiego. Zbiegam na stację metra i dopiero teraz czuję jak jestem mokry. Ludzie też jakoś tak dziwnie na mnie patrzą. To pewnie z powodu pasma błota, ciągnącego się na moim "tyle" od kasku, poprzez plecy i kończącym się na siedzeniu. Widzę, że i nogi mam jakieś taki "szare". W kilka minut jestem na stacji Warszawa Stadion, przesiadka na Wschodnim do SKM-ki w kierunku Otwocka i mogę zjeść drugą kanapkę zabraną na wycieczkę. Kolejką jadą zawodnicy na "Mazovię", jakiś dowcipny pokazuję na moją kolarzówkę i pyta, czy startuję razem z nimi? No nie. Kilkanaście minut po jedenastej siadam z rodziną do śniadania. (Zaliczone 6 nowych gmin, w tym Baranów, co powoduje, że powiat grodziski mam już cały). Mapki:
Poznań Skautowa powinność zawiodła mnie w piątek (17.04.2015) do Poznania, gdzie w szacownych murach I LO im. K. Marcinkowskiego, zwanego pieszczotliwie "Marcinkiem" odbywał się Zjazd Strategiczny ZHR. Wyjazd poza Warszawę zrodził w mej głowie pomysł, aby wykorzystać to rowerowo. Przejazd "tam" raczej odpadał z tej racji, że jechałbym po pracy, przez całą noc, a w efekcie przez sobotę byłbym nieswój - mówiąc eufemistycznie. Ale z powrotem, czemu nie? W efekcie odpowiednio wcześnie kupiłem bilet na IC i za całe 49 zł przejechałem w 2,5 h do Poznania wraz z rowerem. Pociąg był międzynarodowy - do Berlina i Oberhausen, w związku z czym w wagonie "niemieckim" było wystarczająco dużo miejsca na rowery (8 wieszaków). Rower jechał tylko jeden. Mój. W Poznaniu chwila konsternacji z uwagi na rozkopy w okolicy dworca, ale jakoś się z nich wygrzebałem i po paru minutach wylądowałem w "Marcinku". Cała sobota zeszła mi na udziale w wymienionej "imprezie", poza krótkim wyjściem na wieczorną mszę do pobliskiego kościoła pw. Św. Michała. Z zewnątrz OKROPNY. W środku - lepiej. Widać wielkopolskie umiłowanie do ładu i porządku. Zimny poranek Niedzielną pobudkę ustawiłem sobie na 5:00. Zanim się ogarnąłem (mycie, picie, jedzenie, pakowanie) zleciała godzinka. Chwilę po 6-ej startuję spod szkoły. Założenie było takie, aby dojechać do Warszawy, co dałoby w sumie 300 km. Na razie pogubiłem się jednak w Poznaniu. Nie tyle, żeby to nazwać pobłądzeniem, ale z powodu tych rozkopów przejechałem przez miasto nie tą drogą, co sobie wyznaczyłem. Po prostu nie ustawiłem się na właściwym pasie jezdni, a dalej to już poszło. Ani na chwilę nie straciłem orientacji, gdzie jestem i po kilkunastu minutach jechałem już "starą dwójką", czyli obecnie DK 92 w kierunku Warszawy, aczkolwiek tablice kierunkowe w Poznaniu uparcie informowały, że droga prowadzi do Wrześni. Dodam tylko, że miałem ewidentnie "czerwoną falę", gdyż, aż do wyjazdu z miasta cierpliwie czekałem na wszystkich skrzyżowaniach na zielone. Pusta droga DK 92 była jak wymarła. Zapewne z powodu niedzieli, pory dnia, ale też otwarcie autostrady swoje zrobiło. Większy ruch zauważyłem tylko około dziesiątej, a później dopiero po piętnastej, ale i tak był prawie niezauważalny. Za Swarzędzem dojrzałem nadjeżdżających z naprzeciwka dwóch kolarzy. Machnąłem im ręką i tyle ich widziałem. Korzystne dla rowerzystów przeniesienie ruchu na A2 spowodowało też widoczne zamieranie przydrożnych interesów. Wiele stacji benzynowych, zwłaszcza tych niesieciowych zamkniętych na głucho. Przejeżdżałem tą drogą dwukrotnie samochodem w latach 90-ych i wtedy tętniła życiem i nieustającym potokiem pojazdów. A teraz? Takie Krośniewice będące centralnym skrzyżowaniem Polski, z uwagi na krzyżujące się tu DK1 i DK2, teraz - jeszcze po wybudowaniu obwodnicy miasta przypominają Chłodnicę Górską z filmu "Auta". Krótkie postoje Ciągle się uczę, aby nie tracić czasu na niepotrzebne postoje i przestoje. Pierwszy wypadł we Wrześni. Zjechałem z głównej, jeszcze dwupasmowej, drogi i przejechałem przez miasteczko. Zrobiłem zdjęcie kościoła i ryneczku - w końcu to wycieczka, kanapka w rękę i jadę dalej. Za miastem "92" to już jednopasmówka (uwaga bez szerokiego pobocza, aż do Goliny). Za to przed Strzałkowem ciąg pieszo-rowerowy, który urywa się za tą miejscowością. Jakiś dysonans pomiędzy jej dewizą "właściwy kierunek" i stojącym obok znakiem zakaz ruchu rowerów. Kolejny krótki postój przy wjeździe do Konina. Na tyle, aby zrobić zdjęcie tablicy z nazwą miasta. Szybki przejazd przez Konin. Na stadionie mają jakąś giełdę czy bazar, bo tylko tam widziałem większe skupienie ludzi. Wyjazd po śmiesznych hopkach, trochę przypominających drogę Gorlice - Dukla. Kolejny postój z krótkim siedzeniem na ławeczce wypadł w Kole. Znowu zjechałem z głównej, zatrzymałem się pod ratuszem. Kanapka, banan, picie, parę zdjęć i jadę dalej. Podstępna pogoda Pogoda w zasadzie mi sprzyjała. Przede wszystkim było zimno, ale na to byłem przygotowany zabierając zimowy strój: długie spodnie i kurtkę softshelową, pełne rękawiczki, ciepłe skarpety i dwa buffy, jeden pod kask, drugi na szyję. Nawet miałem pokrowce na buty, ale ich nie wyciągałem z podsiodłówki, choć początkowo zimno było w palce od stóp. Pierwsze trzy godziny w pełnym słońcu, następnie około 2 godzin pod zachmurzonym niebem i dalej znowu w słońcu. Wiatr wiał z zachodu i północnego zachodu i zasadniczo mnie popychał. Gorzej było tylko na odcinku Koło - Kłodawa, gdzie droga odbija w kierunku pn-wsch i wiatr stał się przez to bardziej boczny, a ja jechałem w jakimś dziwnym ukosie. Na tyle mnie to zirytowało, że zatrzymałem się w Kłodawie na Orlenie, gdzie zrobiłem sobie kwadrans relaksu: espresso, cola + woda do bidonów. Za Kłodawą wyjechałem z województwa wielkopolskiego i wjechałem do Łódzkiego. Wspomniane Krośniewice "zdobyłem" z południowej flanki, tzn. nie pchałem się na obwodnicę tylko wjechałem bocznymi, wiejskimi drogami. "Och Kutno! Okrutne Kutenko!" Co jest w tym Kutnie, że ono nieraz jak nożem utnie. W niedzielę ucięło mi plan jazdy do "samej Warszawy". Z trasy wysyłałem od czasu do czasu sms-owe meldunki do żony. W Kutnie, w czasie (zasłużonej) przerwy obiadowej w McD wybiegł mi naprzeciw zwrotny sms od żony, z którego wynikała delikatna sugestia ukryta w pytaniu, czy zdążę na wspólną kolację w domu? Przekalkulowałem w głowie dystans, czas potrzebny na jego pokonanie i jeszcze konieczność jazdy do Józefowa i wyszło, że zejdzie mi jeszcze z 5 godzin (co najmniej). Trochę późno. Z rozkładu jazdy wynikało zaś, że z Łowicza mogę mieć bezpośredni pociąg do Józefowa i na ósmą wieczorem mogę być w domu. Pokusa okazała się nieodparta. Do Łowicza ok 45 km przejechałem już "na luzie", wiedząc, że mam jeszcze zapas czasu. Na dworzec przyjechałem na 25 min. przed odjazdem pociągu. Jak się okazało było to akurat "na styk", gdyż musiałem odstać w dłuuugiej kolejce do biletomatu. Pani w okienku z wiadomych tylko sobie powodów biletów nie sprzedawała. Elektryczny Zestaw Trakcyjny Kolei Mazowieckich wtoczył się na stację, zapakowałem się z rowerem i spędziłem nudne 2 h i 22 min. w pociągu. Zmarzłem tak naprawdę dopiero w nim. Za to w domu ciepłe przyjęcie przez najbliższych. Zjedliśmy razem kolację i jeszcze młodemu poczytałem rozdział z przygód Baltazara Gąbki. Zasnąłem niedługo po tym, jak uczestnicy wyprawy dowiedzieli się, że przed wjazdem do Kibi-Kibi trzeba najpierw wyprawić się do Cynamonii...
W sumie jestem z wycieczki zadowolony, chociaż skończyłem ją wcześniej niż planowałem. Ale wyszedł mi najdłuższy (na razie) dystans w tym roku i nazbierałem kolejnych 25 nowych gmin do kolekcji. Mapka z trasą:
To nie tak miało być W planach na dzisiaj były Siedlce, to znaczy poranny przejazd pociągiem do Siedlec, a następnie niespieszna wycieczka ok. 100 km z zebraniem w drodze powrotnej 6 gmin wschodniego Mazowsza. Aby skorzystać z opcji kolejowej musiałem dotrzeć do jakiejś najbliższej stacji Kolei Terespolskiej wiodącej przez Siedlce. Padło na Cisie oddalone ok. 15 km od Józefowa. Ze wstaniem nie miałem problemu, pomimo zmiany czasu. Ale czy to zbierałem się zbyt długo (czyt. grzebałem), czy też jechałem zbyt wolno (chociaż prędkość na liczniku nie schodziła poniżej 30 km/h), w każdym bądź razie na stację dotarłem o 3 min. za późno. A może to przez mój legalizm. Podejrzewam, że na skrzyżowaniu DK 17 i DW 721 jest pętla indukcyjna, bo stałem i stałem na czerwonym, aż przyjechał jakiś samochód i dopiero wtedy zrobiło się zielone. Ponieważ z domu wyjechałem na czczo, usiadłem na stacyjnej ławeczce, zjadłem jedną z dwóch kanapek przeznaczonych na dzisiejszy dzień i popiłem wystygłą herbatą z bidonu. Swoją drogą bidony termiczne są stanowczo przereklamowane. Nawet Zefal z podwójnymi ściankami i chyba jakimś żelem w sreberku pomiędzy nimi. A może tak jak inne produkty po iluś tam użyciach tracą swoje właściwości i trzeba kupić nowy? Przy pierwszym śniadaniu postanowiłem zrealizować Plan B. Przecież nie będę czekał całej godziny do następnego pociągu. Mój wybór padł na Okolice Mińska Mazowieckiego Najpierw DDR-em z polbruku wzdłuż DK 2 do samej "stolicy" powiatu mińskiego. Na szczęście od Dębego Wielkiego DDR przechodzi w wygodną asfaltową "serwisówkę", aby od skrzyżowania z krajową 50-ką w Stojadłach niestety znowu stać się "baumociągiem". Jest zimno i mgliście.
Jak z tą demografią w Europie dalej tak będzie, i zaleją nas "Kalormenowie", to na meczet akurat się nada. Dalej Cegłów, który wcale nie ma cegieł w herbie tylko kłosy i głowę Św. Jana Chrzciciela. W Cegłowie dwa kościoły: jeden gotycki (chyba taki prawdziwy), ale z barokową fasadą (ciekawe, ciekawe). Drugi - położony niedaleko neogotycki oczywiście (Mariawici). Po drodze wieś
Trochę głupio się przyznać, ale w dalszej drodze zastanawiałem się, czy figura nie jest aby z plastiku i czy nie jest pusta w środku? Straszne. Kołbiel Miejscowość znana z ronda, które się ustawicznie korkuje. Krzyżują się na nim DK 50 (tzw. wschodnia obwodnica Warszawy) i DK 17 (Warszawa - Lublin). Zanim się dojedzie do ronda trzeba się przejechać nieprzyjemny kawałek "50-ką". Dyskomfort potęgują rurowe bariery pomiędzy jezdnią, a chodnikiem. Ruch jak na niedzielę spory. TIR-y ciągną całymi stadami. Jeden z nich tak się rozpędził, gdy mnie wyprzedzał, że chyba żółta skrzyneczka zrobiła mu "słitfocię", którą za jakiś czas prześle mu Inspekcja Transportu Drogowego wraz z numerem konta. A ja niczemu nie winny zmykam czym prędzej na lokalną drogę do Celestynowa. O niebo przyjemniejsza niż 17-ka w kierunku Warszawy. Znowu cicho i spokojnie. Las, ptaki świergolą, kwitną zawilce
Dziś wycieczka "na lekko" do dawnej guberni siedleckiej. Wczesna pobudka (05:00) wcale nie sprawia, że szybko wyruszam na trasę. Zanim się zebrałem, zjadłem owsiankę, zrobiłem kanapki i herbatę do bidonu, dochodziła 7 rano. Przynajmniej nie muszę świecić lampką. Gdyby nie zachmurzone niebo byłoby jeszcze jaśniej. Przez Otwock i Karczew do ronda w Sobiekursku, a następnie odbijam na DW 805 nominalnie i de facto prowadzącą do Wilchty. Jadę w kierunku wschodnim i niestety pod wiatr. W Warszawicach uwieczniam kościół:
Zmagając się z wiatrem dociągam do Pilawy. Chwilowy postój techniczny. Jem kanapkę i jednocześnie podnoszę siodełko. Mam nadzieję, że w dalszej drodze kolana nie będą się odzywały. Po 3 km dojeżdżam do skrzyżowania z krajową "17". Dylemat: czy skręcić w kierunku na Garwolin, czy jechać prosto rozwiązuje się jakoś sam. Jadę prosto do końca DW 805. Wreszcie więcej lasów, lepszy asfalt i prawie pusta szosa. Gdyby nie wiatr, byłaby sielanka. W międzyczasie zwalczam chwilową niemoc, przyspieszam i moim oczom ukazuje się widok na Paryż (no prawie tak samo ładny), czyli na Parysów - wieś gminną, która kiedyś była miasteczkiem. Prawa miejskie utraciła, jak większość okolicznych miejscowości, po Powstaniu Styczniowym.
W Parysowie skręcam na Wilchtę i pokonując ostatnie dzisiaj podmuchy wiatru wjeżdżam na DK 76. Wcześniej przekraczam granicę drugiej już dzisiaj, nowej dla mnie gminy - Borowie. Teraz już z górki. Dosłownie i w przenośni, bo pomaga wiatr (zmieniłem kierunek jazdy) i ponad połowa zaplanowanego dystansu za mną. Dojeżdżam do Garwolina. Na ulicach pusto. Nieliczni przechodnie spieszą do kościoła:
W Garwolinie droga dla rowerów wymalowana na czerwono jako odrębny pas na starej "siedemnastce". Wyjeżdżając z miasta chwilę się waham, bo "17" jest w tym miejscu ekspresówką. Raczej intuicyjnie przecinam ją jadąc w kierunku na Miętne, a następnie skręcając na Jagodne. Po chwili włączam się do ruchu na drogę w kierunku Warszawy, która straciła status "eski" i na powrót jest starą DK 17. Pchany przez wiatr dojeżdżam do skrzyżowania, na którym już dzisiaj byłem i "wracam" do Pilawy. Do pociągu mam jeszcze 15 min. Spokojnie kupuje bilet i jeszcze udaje mi się skorzystać z myjki samochodowej, dzięki której mój rower pozbywa się błota i piachu, którego nałapał przez 75 kilometrów. Dystans może nie imponujący, ale mam nadzieję, że się rozkręcę do końca miesiąca. W dodatku przybyły cztery nowe gminy: Parysów, Borowie, Garwolin i Miasto Garwolin.
Dziś wycieczka do Mińska Mazowieckiego. Po raz pierwszy na kolarzówce od 10 listopada ub. r. trochę obawiałem się, czy noga po kontuzji sprzed miesiąca wytrzyma ten przejazd. O dziwo - wytrzymała. W planach miało być 25 km więcej i zahaczenie o Cegłów, Mrozy i Kałuszyn. Ale wyszło, jak na obrazku (mapce). Przy okazji wpadły 3 nowe gminy: Siennica, Gmina Mińsk Mazowiecki i Miasto Mińsk Mazowiecki. Dystans "skrócił się" z powodu mojego porannego powolnego rozruchu. Jako niskociśnieniowiec nie lubię porannych zrywów. Tak więc zanim zrobiłem sobie kanapki i herbatę na drogę, przekąsiłem coś w domu, zamiast szóstej z minutami zrobiło się wpół do ósmej. Giant dawno nie ujeżdżany wyrywa się do przodu, a ja w porannej mgle docieram do Kołbieli i na rondzie słynnym z Radia Kierowców, gdzie krzyżują się DK 17 i DK 50 odbijam w stronę Mińska Mazowieckiego. Za Kołbielą odbijam w stronę Siennicy i szosą z niewielkim ruchem, przez lasy dojeżdżam do tej miejscowości.
Nie zatrzymuje się, choć z pewnym zainteresowaniem oglądam z wysokości siodełka miejscowy kościół połączony z budynkiem wyglądającym na dawny klasztor. Przy wyjeździe mijam jeszcze dwór położony w rozległym parku, a w zasadzie czymś co kiedyś było parkiem. Robi się przyjemnie.
Przed Mińskiem Maz. wymija mnie dwóch kolarzy na szosówkach. Pozdrawiamy się w przelocie. Mińsk Mazowiecki z początku mnie nawet przyjemnie rozczarowuje. Spostrzegam imponujący biały kościół z dwiema wieżami, którego się w tym mieście nie spodziewałem.
W maleńkiej cukierni kupuje pięć pączków serowych, którymi po drodze wyrównuje bilans kaloryczny. Zaskakują mnie pasy dla rowerów wymalowane w ciągu jezdni, niestety kończą się po kilkuset metrach. Dalej, aż do wyjazdu z miasta droga dla rowerów to baumociąg. Za Mińskiem jadę przez moment główną jezdnią, a później aż do Nowej Dęby równoległa drogą techniczną z całkiem niezłym asfaltem. Dalej, aż do zjazdu na drogę [721] DDR. Od Brzezin przez Duchnów do Wiązowny. Znowu wymijam się z kolarzami, pozdrawiam się z 4 chłopakami na szosówkach jadących w przeciwną stronę. Wygląda na to, że mamy renesans kolarstwa szosowego. W Wiązownej wielkie tłumy ludzi. Droga obstawiona sznurami samochodów, najpierw myślę, że może do kościoła, może jakiś odpust, dopiero, gdy widzę truchtających biegaczy z numerami startowymi i radiowozy zamykające ruch kojarzę, że także w Wiązownej organizowany jest bieg Tropem Wilczym z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Uznanie dla organizatorów, a przede wszystkim: BOHATEROM - CZEŚĆ I CHWAŁA!
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)