Ostatnia, pożegnalna wycieczka. Tym razem na czeską stronę. Wygodna droga do Bobru i Zaclera. Tablice informacyjne z opisami. Zacler to taka Lubawka, tyle, że po czeskiej stronie. Czas tu się zatrzymał.
Dolny Śląsk ze względu na długą historię osadnictwa cieszy się nie tylko dużą liczbą miast i miasteczek, ale także bogatą siecią dróg. Dziś wypróbowałem jedna z nich. Początek "tradycyjny" Miszkowice - Kamienna Góra. Za Kamienną Górą odbijam w kierunku na Świebodzice. W Jaczkowie przecinam linię kolejową (mam wrażenie, że czynną). Trochę podjazdów, po których zjeżdżam do Bogaczowic. Najpierw Nowych, później Starych (siedziba gminy). Nazwa jak rzadko adekwatna do wyglądu. Domy częściowo nadgryzione zębem czasu, ale jakie! Wszystkie piętrowe, stające w równym rzędzie po obu stronach rzeki Strzegomki. Trzeba dodać, że po obu stronach rzeki, ocembrowanej jak Wełtawa w Pradze biegnie też droga. Nie wiem tylko dlaczego pokrywy od kanalizacji mają odlany napis: "Stołeczne Królewskie Miasto Kraków" i stosowny herb? Za Bogaczowicami wspinam się na wzniesienie w m. Cisów, skąd doskonale widać stojący, na wyciągnięcie ręki, zamek w Książu. W Świebodzicach wjeżdżam na "krajówkę" (34) i jadę do Dobromierza. Ruch umiarkowanie intensywny. W Dobromierzu przez chwile podziwiam mocno zniszczone zabudowania folwarczne z dworem i zdobionymi bramami. Wszystko mocno zdewastowane. Jeszcze podjazd pod górkę na "rynek" (to też siedziba gminy), a potem już lasami i wśród pól do Chwaliszowa, skąd powrót do bazy tą samą drogą.
Krótka, rekreacyjna wycieczka. Tym razem do Chełmska Śląskiego. Początek zwyczajny, z Miszkowic do Kamiennej Góry. W Kamiennej stoję posłusznie na wszystkich trzech skrzyżowaniach z sygnalizacją świetlną. Drogę do Krzeszowa znam z 2010 r., kiedy to na trekkingu (Operatorze) z sakwami pokonywałem zachodnio-południowy odcinek rajdu dookoła Polski. W Krzeszowie pod bazyliką, która nieustannie mnie fascynuje, chwila na refleksję, zadumę i modlitwę. Dalsza droga już nie tak gładka jak dotychczasowa. Im dalej od Krzeszowa, tym bardziej dziurawa. W Chełmsku Śl. zatrzymuje się przed starą, ale ciekawą kamienicą. Dalej wąską, ale ładnie obsadzoną drzewami drogą jadę do Lubawki. Miasteczko to, już przed wojna wyciągnęło swoją mackę w postaci dzielnicy willowej - właśnie w stronę Chełmska. Jest nawet skocznia narciarska. Przejeżdżam przez Lubawkę, dalej wjazd na Szczepanowski Grzbiet i szybki zjazd do Miszkowic.
Krótka wycieczka tam i z powrotem do Szczawna Zdroju, mająca na celu zaliczenie tej gminy. W samym Szczawnie byłem już dwukrotnie, ale były to wizyty samochodowe. Zebrałem się trochę później niż zwykle i ok. wpół do ósmej wsiadłem na rower. Przejazd przez Kamienną Górę dalej przez Borówno i Czarny Bór. Po pokonaniu podjazdu za Czarnym Borem odbijam w kierunku Szczawna. Ciekawa droga przez Jabłów i Lubomin. zasadniczo cały czas pod górę. Na rondzie zawracam i tą samą drogą wracam do rodziny. Upał niemiłosierny, pomimo tego, że wycieczka poranna.
Krótka poranna wycieczka na Przełęcz Okraj. Początek jak zwykle przez Miszkowice i Jarkowice, 7-8 % podjazd pod Rozdroże Kowarskie i dalej troszeczkę bardziej stromo (ale nie za bardzo) na Przełęcz. Na samej górze zaczepiają mnie dwie turystki z plecakami i z dziećmi, także w pełnym rynsztunku turystycznym, choć jest siódma z minutami rano!. Pytają, czy często tu jeżdżę. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że mniej więcej raz w roku. Niestety nie mogę zaspokoić ich ciekawości co do przebiegu szlaków pieszych. Akurat szukały żółtego. Przejechałem kawałek "w dół" na czeską stronę. Wszystkie restauracje i gospody jeszcze pozamykane. Zawracam. Fotografuję jeszcze (chyba) zabytkowy wóz miejscowej ochotniczej straży pożarnej.
Pod schroniskiem na Okraju odziewam się cieplej, tzn. zakładam koszulkę z długim rękawem i buffa pod kask. Jeszcze tylko selfie i puszczam się w dół. Ekscytujące.
Dalej już tradycyjnie przez Ogorzelec, z tym że nie wracam prostą drogą do Miszkowic, ale odbijam przez Błażkową. Droga o kiepskim asfalcie biegnie aż do Lubawki wzdłuż - niestety nieczynnej - linii kolejowej i płynącego tu Bobru. Były pewne nadzieje na ożywienie tej linii kolejowej. W czasach, gdy planowano w Polsce budowę kolei wielkiej prędkości (Gdańsk - Warszawa - Łódź - Wrocław), Czesi chcieli się podpiąć pod tę sieć i zbudować połączenie szybkich kolei Praga - Wrocław. Jednym z wariantów był przebieg linii właśnie przez Lubawkę. Wielka szkoda, że ten pomysł umarł. Zobaczymy jak zmieni się okolica po ukończeniu planowanej tu S3? Z Lubawki przez Bukówkę podjeżdżam na Szczepanowski Grzbiet. Podjazd jest wredny, bo droga wytyczona w zasadzie na wprost i co gorsza na odkrytym terenie. Przy obecnie panujących już od rana upałach grillowanie podjeżdżającego pewne na 100%. Za to zjazd przepyszny. Pomijając spadek nachylenia wartość zjazdu podnosi otwierająca się panorama Karkonoszy, a biegnąca poprzecznie droga do Opawy obsadzona topolami przywodzi na myśl włoskie krajobrazy.
Wycieczka przypominająca przez rok nie widziane zakątki. Najpierw zjazd do mostu na Bobrze, a później żmudna ale nietrudna "wspinaczka" na Rozstaje Kowarskie. W górę Miszkowic. Widzę, że dawny kościół ewangelicki w jeszcze gorszym stanie, niż przed rokiem. Zostało z niego półtorej ściany. Na całe szczęście droga obsadzona jest pruskim zwyczajem drzewami (platany!). Już powyżej wsi widzę, że lasy są tu intensywnie wyrąbywane. Z Rozstaju to już "z górki". Kawałek do Przełęczy Kowarskiej, a później przez Ogorzelec i Szarocin. Na DW 367 wymija mnie mnóstwo ciężarówek wiozących urobek z kamieniołomów. Jadąc w stronę Kamiennej Góry jestem z kolei wyprzedzany przez takież samochody jadące po nowy ładunek. Wreszcie za Pisarzowicami wjeżdżam na drogę do Miszkowic. Robi się coraz goręcej. Po godzinie z kwadransem koniec wycieczki.
"Dokończyć" Wiślaną Trasę Rowerową Wycieczka zapełniła brakujące ogniwo Wiślanej Trasy Rowerowej, którą pokonałem w zasadniczej części w 2013 r. Niestety wówczas z przyczyn organizacyjnych, wprost z Torunia pojechałem do Chełmna, pomijając Ostromecko, Fordon i Świecie. W lipcu tego roku nadarzyła się niepowtarzalna okazja, aby uzupełnić braki. Żona podjęła się prowadzenia w Bydgoszczy zajęć dla naszych rodaków ze Wschodu, a ja nie chcąc siedzieć bezczynnie postanowiłem oddać się ulubionemu ostatnio randonneringowi. Z Warszawy pojechaliśmy samochodem w piątek po pracy do Torunia, gdzie przenocowaliśmy. W sobotę rano, po śniadaniu - do Bydgoszczy. Radość mojego imieninowego poranka mąciła nienajlepsza pogoda. Jeszcze w Toruniu pakowaliśmy się w deszczu, a i po drodze cały czas siąpiło. W takiej aurze dojechaliśmy na Wyspę Młyńską. Muszę przyznać, choć jak Toruńczyk czynię to z trudem, że Bydgoszczanie odpicowali to miejsce, aż miło. Ale nie czas na zachwyty Bydgoszczą. Niedorzeczne! Kasia zostaje na miejscu, a ja przebrany w lajkrę przypinam do roweru te wszystkie gadżety, takie jak pompka, bidony, gps, podsiodłówka i ruszam w trasę. Plan prosty - lewym, zachodnim brzegiem Wisły dojechać do Świecia, a prawym wschodnim wrócić do punku startu. Fordon Do Fordonu z centrum miasta wiedzie długa, bardzo długa dwupasmówka. Przejechałem ją w swym życiu ( samochodem) kilkadziesiąt, a może kilkaset razy. Nic się nie skróciła. Zmiany przy niej niewielkie. Może takie, że fabryka kabli stoi martwa, "Sklejka" jakaś taka nieruchawa, Polmozbytu już dawno nie ma, w miejscu Rometu za chwilę otwiera się Ikea, a Zakłady Przemysłu Owocowo Warzywnego "Fordon" (robiły niezły dżem z czarnej porzeczki) żyją tylko we wspomnieniach takiego pamiętliwego typa, jak ja. Mijam most na Wiśle, którym będę wracał i wjeżdżam do Fordonu "właściwego". Tyle lat temu zagarnęła go imperialna Bydgoszcz, a czas jakby się zatrzymał. Krzywe bruki, odrapane budynki. Inny świat. Zatrzymuję się na placu przed kościołem pw. Św. Michała. To punkt "kontrolny" Wiślanej Trasy Rowerowej, robię więc zdjęcie i ruszam dalej.
Szare BMW Niewiele brakowało, a "dalej" skończyłoby się za kilka klometrów. Jadąc drogą przy jakimś osiedlu widzę wyjeżdżające tyłem z parkingu pod blokiem szare BMW. Zwalniam więc, aby dać kierowcy możliwość włączenia się do ruchu. Samochód wjechał przede mnie i ruszył do przodu. Nie wiem, czy zagapiłem się w gps- a, czy zamyśliłem, w każdym bądź razie w ułamku sekundy widzę, że przednim kołem "dotykam" tylnego zderzaka owej beemwicy. Hamowanie niewiele pomaga i po kolejnym ułamku sekundy szlifuję asfalt. Jakoś podrywam się na nogi, ściągam rower z jezdni i badam jego stan techniczny. Na szczęście koło pozostało okrągłe, szprychy całe. Szkód żadnych. Na zdarty do krwi łokieć i zeszlifowane palce w miejscu nie odzianym rękawiczką zwracam uwagę po kilkunastu minutach, gdy adrenalina już się wchłonęła. Kierowca samochodu, jak sam przyznał, po usłyszeniu mojego krzyku, zakląłem bowiem szpetnie, w rodzaju "do króćset", czy też "motyla noga" ;-), zatrzymał się, włączył awaryjne i spytał, czy nic się nie stało. Chciał po prostu przeparkować auto i jak zeznał wcześniej mnie nie widział i nie wie skąd się zjawiłem. Rozstaliśmy się bezroszczeniowo, w końcu było w tym trochę mojego gapiostwa, a ja pojechałem w dalszą drogę. Dolina Dolnej Wisły Za Fordonem wjeżdżam w obszar słynący z produktu regionalnego - powideł śliwkowych. Niestety jeszcze nie sezon. Ku mojemu zdziwieniu teren zwany dolina, a w dodatku "dolnej" Wisły wcale nie jest nizinny. Pojawiają się całkiem ostre podjazdy i serpentynki. Na jednej z nich wymijam się z szosowcem zjeżdżającym w kierunku Bydgoszczy.
W okolicach Suponina okazało się, ile warte jest wyrysowanie trasy na komputerze, bez jej znajomości w terenie. Mój szlak w pewnym momencie wprowadził mnie na polna, szutrówkę, którą jakoś udało się przejechać pomimo cienkich szosowych oponek.
Tuż za mostem w ciągu drogi krajowej [91], czyli starej "jedynki" przecinam tę krajówkę i dojeżdżam do Świecia, a w zasadzie tych jego przedmieść, gdzie znajduje się zamek krzyżacki. Ciekawie posadowiony na grobli pomiędzy Wisłą, a Wdą, szczyci się tym, że jest jedynym krzyżackim zamkiem "wodnym". Pobieram potwierdzenie w książeczce wycieczek kolarskich i rezygnuję ze zwiedzania, gdyż na głowę zaczynają spadać pierwsze krople deszczu od wyjazdu z Bydgoszczy.
Na rynku tradycyjny zachwyt renesansową szatą ratusza, a przede wszystkim uzupełnienie bidonów i obmycie się z trudów wycieczki. W tym celu korzystam z dobrodziejstwa publicznej, zabytkowej studni na rynku.
Lipsk, Nowy Dwór, Kuźnica Po czwartkowo - piątkowej wycieczce do Kluczborka następna okazja nadeszła bardzo szybko. W sobotę wybraliśmy się do naszej córki na obóz. Samochód oprócz standardowego wyposażenia biwakowego wziął na dach Operatora, który miał ważne zadanie do spełnienia. Należało zapełnić "dziurę" gminną, która powstała po końcówce rajdu dookoła Polski w 2012 r. W niedzielę pobudka o 4 rano, a wyjazd o 04:30. Pierwsze trzy kilometry z kawałkiem po leśnych szutrach wzdłuż południowego brzegu jez. Sajno. Dalej już gładkim asfaltem na wschód i południowy wschód. Jest pusto, cicho i uroczo. Tak jak powinno być na wschodnich kresach. Na wysokości Lipska gładkość asfaltu przechodzi w szorstkość i dziurawość. Im bliżej końca drogi biegnącej do Granicy Państwa, tym gorzej. W Siółku skręcam na Rygałówkę, a dalej Chorużowce, Sieruciowce, Bobrę Wielką do Nowego Dworu. W Rygałówce kościół - obecnie rzymskokatolicki - zdradza z daleka swą prawosławną proweniencję. Taka milcząca, a zarazem wymowna ilustracja dziejów tej ziemi. Pierwotnie prawosławny, później unicki, po rozbiorach i zniesieniu Unii przez Petersburg - przymusowo prawosławny. Po ukazie tolerancyjnym - katolicki, gdyż miejscowi woleli w międzyczasie przejść na katolicyzm, niż należeć do Cerkwii. Odcinek do Sieruchowic pokryty eleganckim asfaltem. Taka schetynówka. Nowy Dwór przeuroczy. Widoczna zabudowa małomiasteczkowa, z siatką ulic, rynkiem, kościołem, cerkwią, urzędem gminy i bardzo dużo charakterystycznych drewnianych domów, stojących szczytami do drogi. Na swój sposób podobne to do Chochołowa, tylko architektura nie ta i technologia budowy też nie podhalańska. Na niektórych domach zachowała się jeszcze koronkowa "ruska" snycerka. Jadąc pustą drogą wśród pól, łąk i lasków przecinam DW 670 i dojeżdżam do wsi Kuścińce. To już kres mojej wycieczki. Wieś należy do gminy Kuźnica. Zawracam na końcu wioski na placyku, gdzie zgodnie sąsiadują ze sobą dwa krzyże: prawosławny i łaciński. W drodze powrotnej kupuję jeszcze wczorajsze bułki. Tą samą drogą wracam do obozu. Dawno już tak nie jeździłem. Ostatnio znacznie częściej na kolarzówce. Trekking ma jednak swój urok. Sakwa na bagażniku. Druga na kierownicy. Mapnik z ulubioną "setką" WZKart-u, a garmin w roli licznika. Kapelusz zamiast kasku, a na koniec kąpiel w jeziorze. Ech były czasy.
Zdjęcia będą później, bo cykałem lustrzanką i z uwagi na napięty czas wakacyjno-urlopowy jeszcze ich nie "wywołałem".
Pomysł na przejechanie trasy Warszawa - Kluczbork tkwił w mej głowie od dawna. Teraz nadarzyła się wyśmienita okazja związana z tym, że żona zawoziła synka do dziadków i miała wracać samochodem. Uzyskałem jednodniowy urlop na piątek, spakowałem podsiodłówkę i w czwartek rano pojechałem do pracy z zamiarem ruszenia zaraz po "fajrancie". Jeszcze tylko pomogłem żonie zapakować samochód, przypiąłem na bagażnik dachowy rower młodego (też giant tylko na 16" kołach). Tak od razu po pracy wyjechać mi się nie udało. Zanim przebrałem się w strój stosowy do wycieczki, napełniłem bidony etc. wybiła piąta po południu. Wreszcie ruszam. Temperatura powietrza w Warszawie powyżej 25 st. C. Uwieczniam Pomnik AK i Polskiego Państwa Podziemnego i Nowym Światem, a następnie Świętokrzyską, Wolską, Górczewską kieruję się na zachód.
Plan jest taki, aby nie robić "skosu" w kierunku pd-zach, tylko przy okazji zaliczyć dwie brakujące gminy na terenie Puszczy Kampinoskiej: Leszno i Kampinos właśnie. Początkowo jedzie mi się źle i bardzo źle. W Warszawie duży ruch, gorąco, ścieżka rowerowa przy Górczewskiej, którą przepisowo jadę - fatalna. Od Babic z kolei ciągi pieszo rowerowe raz z lewej, raz z prawej. Pojawiające się i znikające znienacka. Te z kolei ignoruję, co skutkuje kilkakrotnym otrąbieniem przez wyprzedzające samochody. Jadę pod słońce, jest gorąco. W Sochaczewie jestem już tym wszystkim psychicznie znużony. Skutkuje to zjechaniem z wyznaczonej wcześniej trasy i wyjechaniem na obwodnicę z zakazem jazdy rowerem. Wycofuję się jak niepyszny i po złych asfaltach wyjeżdżam z miasta DW 705. Jeszcze tylko kilkunastominutową przerwa "techniczna" na stacji BP. Jakaś cola, ciastka i chwila rozprostowania grzbietu resetują umysł na tyle, że dalszą drogę, aż do Skierniewic pokonuję w niezłym nastroju. Po pierwsze już nie jadę pod słońce. Po drugie droga do Bolimowa w niezłym stanie. Gładki asfalt, znikomy ruch samochodowy, pachnie dojrzewającym zbożem i jadę wreszcie na południe. W samym Bolimowie i dalej remont trasy. Jeden pas, ruch wahadłowy, ale z powodu małego ruchu nie jest to uciążliwe, zwłaszcza, że trafiam na "zieloną falę" na tych wahadłach.
W Łasku zaskoczenie. Zakaz jazdy rowerem i jakaś pseudo-droga dla rowerów przez krzaki, pod ciemnymi płotami i wyłożona płytkami. Szok. Miejscowość kojarzyła mi się z silnym środowiskiem rowerowym, czy wręcz kolarskim. Jak oni tu jeżdżą? Po tych chodnikach? W tym miasteczku zastaje mnie przedświtanie. Wjedżam na wąskie, jednokierunkowe uliczki Łasku. Zaciągam się zapachem świeżego chleba z miejscowej piekarni i wyjeżdżam DW 481 przez Widawę w kierunku Wielunia. Z każdym kilometrem robi się coraz jaśniej, aż w pewnym momencie słońce wyskakuje mi zza pleców.
Robi się coraz cieplej, a mi zbiera się na senność. Przed Wieluniem robię sobię mini biwak. Na prymusie gotuję wodę na spagetti bolognese (liofilizatat), a po posiłku wciskam się do płachty biwakowej na krótką drzemkę. Kwadrans snu i jestem gotowy do końcowego odcinka.
W Wieluniu wbijam się w ruch na krajowej "45", którą konsekwentnie, już do końca zmierzam do Kluczborka. Po drodze jeszcze tylko photo-stopy na urocze drewniane kościółki w Kadłubie i Wierzbiu. Oszczędzę widoku współczesnego, murowanego gargamela w Kadłubie, który pełni obecnie funkcje sakralne.
Droga wspina się na pagóry leżące w ciągu wzgórz ostrzeszowskich, będących pozostałością któregoś tam zlodowacenia. Wjeżdżam do Praszki, dawniej ostatniego "polskiego" miasta przed wjazdem na Śląsk należący wówczas do Niemiec. Jeszcze tylko przekroczyć Prosnę i już Gorzów Śląski.
Jak się okazuje, można wsiąść po pracy na rower i odwiedzić teściów mieszkających w innym województwie. Gmin zaliczyłem co niemiara: Leszno, Kampinos, Andrespol, Brójce, Brzeziny, m. Brzeziny, Dobroń, Godzianów, Jeżów, Konopnica, Ksawerów, Łask, Łódź, Mokrsko, Osjaków, m. Pabianice, Pątnów, Rogów, Rzgów, Sędziejowice, Skierniewice, m. Skierniewice, Słupia, Widawa, Wieluń.
"Krótka" niedzielna wycieczka krajoznawcza mająca na celu poznanie okolic Siedlec, leżących na południe od tego miasta. Wyjazd wczesnym rankiem w niedzielę. Początek podobny do innych niedzielnych wycieczek po okolicy. Najpierw DW 720 do Wiązowny, dalej DK 17 do Kołbieli, a statąd DK 50 w kierunku Mińska Mazowieckiego. Za Kołbielą zjeżdżam na mało ruchliwą drogę w kierunku Siennicy. Przejeżdżałem ją już w tym roku dwukrotnie, więc wszystko wygląda znajomo. W Siennicy wjeżdżam na DW 802 i spokojnie pedałuję w kierunku Siedlec. Pogoda przyjemna. Ciepło, ale nie za gorąco. Gdzieniegdzie kwitną jeszcze rzepaki.
Jedzie mi się całkiem przyjemnie. Ruch, jak na niedzielę przystało znikomy. Zaliczam po kolei gminy: Latowicz, Wodynie, Skôrzec, Siedlce i miasto Siedlce. W samych Siedlcach remont na remoncie. Instynktownie nie daję wiary zakazowi wjazdu w ciągu DW 803 i jak się okazuje - słusznie. Most wprawdzie rozebrany, ale dla pieszych i rowerzystów w postawili wygodną kładkę.
Przez miasto dojeżdżam na dworzec - także remontowany. Intrygujący szyld baru dworcowego. Jest na tyle dużo czasu, że udaje się kupić bilety i colę na drogę.
Wygodnym pociągiem Kolei Mazowieckich dojeżdżam do Cisia, skąd na dwóch kółkach - do domu. W pociągu dosiadała się kolejni bierze. Niektórzy z niezłym sprzętem, ale mnie najbardziej zaintrygował starszy pan z rowerem z "demobilu" obutym w starodawne schwalbuchy - maratony.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)