Bałtyk Bieszczady Tour 2018

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Mój trzeci start w Ultramaratonie Kolarskim Bałtyk Bieszczady Tour.
Dystans 1008 km cztery lata temu, podczas „debiutu” wydawał się nieosiągalny i niewiele brakowało, abym go nie pokonał. Dwa lata temu w 2016 r. było już lepiej. Poprawiłem czas etc.
Teraz miało być jeszcze lepiej. Sam sobie wydawałem się „objeżdżony”: zimowe starty w maratonach MTB, Maraton Podróżnika i Pierścień Tysiąca Jezior wydawały się dobrą zaprawą do startu w „matce wszystkich ultramaratonów”. Do Świnoujścia, miasta startu, przyjeżdżam z jednodniowym wyprzedzeniem – w czwartek 23 sierpnia. Wynika to z modyfikacji zasad startu dokonanych przez organizatora. Ustalono mianowicie dwa limity czasu przejazdu: 70 i 60 godzin. Dla tych wolniejszych, do których i ja się dobrowolnie zaliczyłem, wyznaczono nocne godziny startu już piątek 24 sierpnia, zamiast „tradycyjnych” godzin porannych w sobotę. Cały czwartek spędziłem w pociągach. Najpierw z Warszawy do Poznania, a następnie z Poznania do Świnoujścia. W Poznaniu dosiadam się do przedziału zajętego już przez innych ultramaratończyków. Przedziału na rowery niestety nie było, więc musiały tkwić ściśnięte na końcu wagonu, którym podróżowaliśmy. Kwateruję się w pensjonacie zarezerwowanym z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ważne, aby było ciepło, sucho i cicho. Z tym ostatnim to nie do końca wyszło, bo za oknem prowadzono jakieś roboty budowlane. Piątek – dzień startu wstaję (niestety) dość wcześnie, aczkolwiek wyspany po 8 godzinach snu. Czas do odprawy zaplanowanej na popołudnie spędzam na jedzeniu i spacerowaniu plażą. Po odprawie w nowej lokalizacji – podziemiach nowego hotelu idziemy z grupą forumowiczów podróżerowerowe.info na wspólne zdjęcie na plaży. Sypią się żarciki, uśmiechy nie schodzą z zadowolonych twarzy.

BBT 2018. Idziemy na plażę © skaut
W pizzerii przy promenadzie zjadam obiadokolację w postaci solidnej porcji makaronu i wracam do pensjonatu, aby przebrać się za kolarza. Start mam wyznaczony na godzinę 22:40. Startuję w kategorii solo, tzn. powinienem dojechać do mety samotnie, bez wsparcia, w postaci chociażby towarzystwa innych startujących. A właśnie! Towarzystwo na starcie mam wyśmienite: m. in. Marcin Nalazek, Emil Kanclerz, Stanisław Ruchlicki – bardzo dobrzy zawodnicy. Nie wiem, co za psikus spowodował przydzielenie mnie do tej grupy. Jakiś wpływ na to pewnie miały moje tegoroczne starty w Pieknym Wschdzie, i Pierścieniu ..., dzięki czemu uciułałem jakieś punkty w klasyfikacji Pucharu Polski. (Jak to brzmi!). Ustawiamy się na linii startu, syrena okrętowa i jedziemy. Zgodnie z regulaminem i przede wszystkim możliwościami, już za zabudowaniami Świnoujścia rozjeżdżamy się, tzn. koledzy pojechali do przodu, a ja zostałem ze swoim tempem. Żeby nie było, tak do końca amatorsko – zaplanowałem sobie czas przejazdu taki, aby dojechać do mety w czasie poniżej 60 godzin. To był mój cel „sportowy”. Rozpiskę z czasami pośrednimi sporządziłem sobie na kartce wyrwanej z zeszytu i schowałem do „karty kontrolnej”, aby mnie za bardzo nie deprymowała. Początek jazdy – bardzo przyjemny. Ciepła, sucha noc. Żywiczne lasy wyspy Wolin napełniają płuca zdrowym aromatem, asfalty niezłe. Kółka gładko się toczą.
Gdzieś na bocznej drodze za Wysoką Kamieńską zrobiła nam się zgęstka kilku zawodników. Całkiem niechcący zresztą, a to z powodu transportu ponadnormatywnego który jechał na zachód zajmując więcej niż jeden pas ruchu. Chcieliśmy napierać, ale pilot poprzedzający ów transport darł się, aby zjechać na pobocze. O godz. 01:21 docieram do pierwszego (01) punktu kontrolnego (PK) na 78 km – w Płotach. Placyk pod urzędem miasta, dwa namioty, woda z baniaka, drożdżówka, pączek i całkiem spora grupa startujących wcześniej. Nie jest źle. Przyjechałem 20 min. wcześniej niż planowałem. Pobieram prowiant, uzupełniam wodę i jadę dalej w noc. Kolejny punkt kontrolny (02) w Łobzie (113 km) był pomijalny, tzn. nie było obowiązku zatrzymywana się. Staram się jechać równym tempem, bez niepotrzebnych zatrzymań i przyspieszeń. W ten sposób dojeżdżam do Drawska Pomorskiego, gdzie na PK 03 jestem o 03:33. To dopiero 130 km trasy. Na parkingu przed marketem grupka kilkunastu zawodników, wśród nich m. in. Księgowy z forum, który startował chyba z pół godziny przede mną. Według moich planów mam już 45 min. nadrobione w stosunku do planu. Punkt (PK04) w Mirosławcu miał, podobnie jak ten w Łobzie charakter wirtualny. Nie potrafię pozbyć się uczucia deja vu ze względu na pokrywanie się trasy BBT z tegorocznym Maratonem Podróżnika. Wspomnienia mam miłe więc się uśmiecham. Uśmiech na twarzy jednak mi zamiera wraz z nastaniem świtu. Trasa BBT, prowadzi krajową „10” na której rozpętał się jakiś koszmar transportowy. Pomimo tego, że to sobotni świt, liczba tirów na drodze jest zatrważająca. Zjazd „na chwilę” z krajówki przez Skrzatusz witam z ulgą. Gdzieś na tym odcinku tasuję się z kilkuosobową grupką startujących. Raz oni mnie wyprzedzają, raz ja wiszę przed nimi. Wreszcie Piła (230 km). Wjazd do miasta, uśpionego jeszcze, ale noszącego ślady dawnej wojewódzkiej przeszłości w postaci wielkich rond i dwupasmowych ulic. PK05 przy stadionie żużlowym, na którym melduję się o 07:45. 75 minut przed czasem, który sobie zaplanowałem. Niestety jak zwykle w Pile słabe warunki „socjalno-bytowe”. Nie ma gdzie usiąść, ani tym bardziej się położyć. Toaleta, a raczej ubikacja na zapleczu stadionu bardziej przypomina chlew niż pomieszczenie sanitarne. Uzupełniam zapasy i z niechęcią włączam się do ruchu na DK10. Ruch samochodowy jeszcze się wzmógł. Teraz widać różnicę pomiędzy startem „na noc”, który stał się moim udziałem, a wcześniejszymi sobotnimi startami w poprzednich edycjach. Przy starcie porannym – do Piły dojeżdżałem dotychczas późnym sobotnim popołudniem, w związku z czym ruch na krajówce, swój szczyt miał już za sobą. Teraz, prawdopodobnie także w związku z handlową niedzielą, natężenie ruchu jest gigantyczne, aż do momentu zjazdu do Nakła (290 km). Jest godzina 10:46, gdy melduję się na PK06. Dają ciepły posiłek, jakieś owoce, herbatę, kawę. Czuję już pierwsze znużenie drogą. Mając godzinę „zapasu” nie spieszę się już zbytnio ze zwijaniem z punktu. Odcinek do Solca Kujawskiego to nowość na trasie BBT. Bardzo przyjemny objazd Bydgoszczy, na dotychczasową trasę tzn. DK10 wjeżdżam za Białymi Błotami. Odcinek bardzo ładny, jedzie się przez zamożne podbydgoskie willowe, miejscowości. Fragmentami przez charakterystyczne dla tego terenu sosnowe lasy. W tych okolicach obserwuję dziwne manewry startujących w kategorii „team” tzn. zawodników jadących ze wsparciem samochodu serwisowego. Zdejmowanie i zakładanie kurteczek, zatrzymywanie się co i rusz. Trochę dziwnie to wygląda. Mi udaje się jechać ciągle swoim tempem, korzystam tylko z zaopatrzenia na punktach. Jest nieźle, ale do Solca Kujawskiego na PK07 (340 km) przyjechałem o 13:48 i dotychczasowy zapas czasu skurczył się raptem do 12 minut. Za długo siedziałem w Nakle! Niestety znużenie nie pozwala mi ruszyć z kopyta. Najpierw obiad. Później próbuję się położyć na kilkanaście minut, a nawet zdrzemnąć – niestety warunki nie pozwalają. Wprawdzie mamy do dyspozycji wielką halę sportową z materacami, ale punkt „zatrudnił” konferansjera, który wydziera się co chwile przez mikrofon witając kolejnych zawodników przybywających na punkt, a także ruszających w dalszą trasę. Jak w takich warunkach się zdrzemnąć?
W Solcu coś mi zaszkodziło. Więcej czasu, niż bym chciał muszę spędzić w łazience. Dalszą trasę pokonuję już z dużym dyskomfortem żołądkowym. Nie jest tragicznie, ale mam jadłowstręt. Ograniczam się do picia jedynie wody, ale na niewiele pomaga.
W rezultacie na punkt (PK08) przed Włocławkiem w przydrożnym barku „Wagant” (400 km) docieram tuż przed osiemnastą (17:56). Zapas czasu stał się wspomnieniem, tu już jestem o 26 min. do tyłu w stosunku do planu. Mam mało sił, a jedzenie nie wchodzi. Ograniczam się do gorącej herbaty i węgla aktywnego, którego zapas uzupełniam na pobliskim Orlenie. Nie wiem, czy na tym daleko zajadę?
Na razie długi wjazd do Włocławka, „drogi dla rowerów”, które udaje się zignorować i przejazd przez wyboiste ulice starówki. Gdy wjeżdżam na spokojną już o tej porze DK62 wzdłuż Zalewu Włocławskiego, zaczyna zmierzchać. W zapadającym dość szybko, sierpniowym zmroku, widać że nie jadę sam na tym odcinku. Z przodu i z tyłu migają lampki rowerowe innych zawodników. Lampki przydają się zwłaszcza za Soczewką, kiedy przychodzi pora na zjechanie z oświetlonej krajówki i należy zanurzyć się w lasy, przez które prowadzi dziurawa droga do Gąbina. Czekam na ten Gąbin z utęsknieniem. Zaplanowałem sobie krótki sen na tym punkcie, pamiętając o wygodnych namiotach miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Niestety przyszło obejść się bez tego. Jest godzina 22:50 gdy docieram na gąbiński rynek (PK09) ulokowany na 483 km trasy. Komendant Straży na moje pytanie o miejsce w namiocie odpowiada
– Panie, w życiu nie mieliśmy takiego obłożenia. Wszystkie miejsca zajęte, a jeszcze śpią w wozie strażackim.
Na domiar złego przed samym Gąbinem przemoczyła mnie ulewa. Deszcz spadł nagle, gdy byłem w środku ciemnego lasu, więc nawet nie miałem jak się okryć przeciwdeszczówką. Zziębnięty i lekko wyczerpany wypijam kolejno po sobie trzy gorzkie herbaty i zagryzam paczką suchych herbatników. Nic innego mi „nie wchodzi”.
Podobno odcinek z Gąbina do Łowicza to najnudniejsza kolarska trasa w Polsce. Nie wiem, czy tak jest. Szczerze mówiąc jest mi wszystko jedno. Byle dojechać do kolejnego punktu. Łamię się i po drodze zajmuję na chwilę przystanek autobusowy. Bardziej dla rozprostowania kości, niż spania. W Łowiczu (525 km), na PK10 jestem o godz. 01:50. Tylko dla porządku napiszę, że to już ponad 2,5 h straty w stosunku do planu. Jeszcze przed punktem na zamkniętym przejeździe kolejowym doganiają mnie „szybcy” tzn. zawodnicy startujący w sobotni poranek. Prawdopodobnie jeszcze szybsi wyprzedzili mnie wcześniej, tylko jakoś mi to umknęło. Punkt kontrolny w sali gimnastycznej miejscowego OSiR’u. Kręci się mnóstwo zawodników, ale też i gości. Spotykam m. in. Wilka. Gdzieś w korytarzu zaczepia mnie Hipek. Na szczęście nie ma konferansjera!. Korzystam z pierwszego przepaku. Biorę prysznic, zmieniam strój kolarski na suchy. Próbuję coś zjeść. Moim posiłkiem jest makaron, ale bez rosołu, za to posypany cukrem. Żołądek trochę się uspokaja. Planowany i długo oczekiwany sen to około godziny na materacu pod folią NRC. Na szczęście, nauczony doświadczeniem, zaopatrzony jestem w zatyczki do uszu i opaskę na oczy. Pomaga. Jeszcze w przedświcie wytaczam się na uliczki Łowicza i szczękając zębami z zimna jadę dalej. Dziarski nie jestem, a tu nowa trasa powinna budzić moje zainteresowanie. Nie budzi. Jadę przez jakieś wioski, pamiętam, że już tu byłem w ubiegłym roku razem z Wąskim i Anitą na nieszczęsnym Maratonie Północ Południe 2017. Nieszczęsnym z powodu gigantycznych opadów deszczu. Teraz tylko siąpi. Nie wiem, czy zakładać kurtkę i się zgrzać, czy liczyć, że mżawka, którą wchłania mój strój kolarski – odparuje? Gdzieś za Skierniewicami decyduję się odziać „na deszcz”. Słusznie, bo mżawka przeradza się w ciągły, może nie ulewny, ale jednak opad. Do punktu (PK11) w Nowym Mieście nad Pilicą (610 km) docieram o 08:40. To 70 minut straty w stosunku do planu. Czyżbym nadrobił?!? Punkt w oficynie zamkniętego pałacu. W ponurym parku przywodzącym na pamięć „Niesamowity Dwór” z Panem Samochodzikiem w roli głównej. W małej salce tłok. Miła wolontariuszka częstuje jedzeniem i piciem. Jakaś pani kierowniczka ochrzania wszystkich za nieporządek. Zawodnicy jacyś tacy śnięci. Nie wiem, czy ktoś żywiej reaguje. Zbieram się do dalszej jazdy. Czeka mnie równe 100 km do kolejnego punktu. Nowa trasa wiedzie naokoło Radomia. Tę zmianę marszruty oceniam in minus. Fatalne, dziurawe asfalty. Zasyfione lasy. Chce się rzygać. I jeszcze cały czas pada. Na dodatek przed Starachowicami ziemia się garbi. Zaczynają się górki. Docieram do PK12 o godzinie 13:40. To niestety 2 godziny straty w stosunku do planu z rozpiski. Punkt umieszczony na zapleczu Aquaparku. Niestety bez wody. A podobno w pakiecie była możliwość skorzystania z tej pływalni i sauny. Na szczęście jest dobre jedzenie. Pełen obiad. Zupa, ziemniaki z mięsem i surówką. I wreszcie mogę jeść. Żołądek odpuścił. Niestety nie chce mi się dalej jechać, a raczej wychodzić na ziąb i deszcz. Nie jestem sam z tym nastrojem. Trwa gorączkowe przeszukiwanie serwisów pogodowych, w końcu ktoś autorytatywnie stwierdza, że po 16-ej przestanie padać. W międzyczasie przewijają się czasowcy: Bożena Grabarczyk, Keto oraz inni „szybcy i wściekli”. No dobrze, w takim razie ja ruszę po 16-ej. Na razie kładę się „na chwilę” na materacu i odpływam. Spałem ponad godzinę i w porównaniu do drzemki w Łowiczu teraz jest lepiej. Na tyle, że z werwą, o którą siebie bym nie podejrzewał, wwlekam na siebie wilgotne mokre ubranie i ruszam dalej. Rzeczywiście przestało padać! Zaczęły się za to podjazdy, ale jakoś nie robią na mnie wrażenia. Ale odcinek – super malowniczy. Znacznie przyjemniejszy, iż trasa przez Iłżę. Zaczyna zmierzchać gdy wjeżdżam do Opatowa (760 km). Punkt na rynku. Godzina 19:35. Dobre jedzenie – podają żurek i nie żałują dokładki. Miła atmosfera. Poznaję Johnego z forum, przyjeżdża Tolaf z Panią Małgosią. O, jest także Hubert randonneur z brevetów. Trzeba jednak porzucić miła atmosferę i ruszyć dalej.
Niestety za Opatowem przychodzi ON. Dawno nie spotykany znajomy. Ból karku. Cztery lata temu o mało co nie przeszkodził mi w dotarciu do mety. Później nigdy nie wracał, teraz niestety znowu się pojawił. Aby mu nie pozwolić nad sobą całkowicie zapanować – niestety muszę robić częste przystanki. Gdzieś tak na wzgórzach Ziemi Sandomierskiej, w okolicach Klimontowa, zdaję sobie sprawę, że nie zrealizuję planu dojechania do mety w czasie poniżej 60 h. Tracę mnóstwo czasu na rozciąganie i rozluźnianie się na przypadkowych postojach. Wygląda to tak, że jadę kilkanaście km, staję na przystanku, zdejmuję kask i kładę się na kilka minut. Wreszcie tuż po północy (00:24) jestem w Majdanie Królewskim (814 km) na PK14. Solidny posiłek i sen. Tak sen – bo to chyba najlepszy sposób na regenerację napiętych ponad miarę mięśni grzbietu. Niestety na sali ogólnej jakaś zawodniczka pierdzieli coś nieustannie przez telefon, tak przez dobrą godzinę. Nie mam siły zwrócić jej uwagi, aby wyszła na zewnątrz, jak już musi z kimś gadać. Nie potrafię jednak ukryć swojego absmaku na twarzy, bo jedna z wolontariuszek proponuje mi położenie się w sąsiedniej, małej salce. Jest super. Materac. Koc. Ciepło. Wprawdzie po chwili wparowało do niej kilku kolejnych spaczy, stukających spd’ami o podłogę, ale co się przespałem to moje. Trwało to może z godzinę. Wychodzę na zewnątrz i zaczyna mną telepać. Jest zimno. Na szczęście niedzielny przedświt i poranek oznaczają spokój na odcinku krajówki (DK9) do Kolbuszowej. A za Kolbuszową zmiana trasy. I dobrze. Bardzo fajny odcinek. Spokojne boczne i leśne drogi z niezłym asfaltem. Gospodarne Podkarpacie się zaczęło. Zaczyna szarzeć, gdy docieram na punkt (PK15) w Sędziszowie Małopolskim (860 km). Jest godzina 04:44. Punkt obstawia „Rowerowy Lublin”, a wrażenie kierownika punktu sprawia Mariobiker z ręką na temblaku. Podobno przeleciał sarnę na rowerze, czy coś takiego … . Niby jadę w ultramaratonie, ale jakiś wewnętrzny głos mówi mi: po co? Nawet racjonalne podpowiedzi mi daje. W Sędziszowie jest stacja kolejowa. Zatrzymuje się na niej pociąg z Przemyśla, na który mam wykupiony (na jutro) bilet. Kark dokucza jak cholera. Dzielę się swoimi przemyśleniami z Mario, a ten patrzy na mnie jak na osobnika niespełna rozumu.
– Teraz się chcesz wycofać? 150 km przed metą? Nie ma mowy!
No to pojechałem. Fajna traska – jakiś podjazd większy się nawet trafił. Dałem radę. Zapas czasu jest spory. Mogę co i rusz robić te ćwiczenia rozluźniające. Głupio tak jechać i stawać, ale co robić? Dla urozmaicenia zatrzymuje się na myjni przed Brzozowem i obmywam rower z piachu i błota po niedzielnym deszczu. W rytmie jazdy przerywanej przystankami na rozluźnienie, dociągam do kultowego PK16 w Brzozowie. Tym razem nie w siedzibie Koła Gospodyń Wiejskich, ale po drugiej stronie drogi, za sanktuarium. W remizie jestem o 09:10. 50 minut wcześniej minęło właśnie planowane 60 godzin w trasie, a ja mam jeszcze 120 km do mety. Ale jest jedzenie, ciepło, miło. Kieruje tym bardzo interesująca brunetka o czarnych oczach i cudownym uśmiechu. No nie chce mi się dalej jechać i już. Idę się zdrzemnąć na pięterko. Zostałbym na dłużej, gdyby nie to, że to jednak zawody. Trzeba mi na metę. Nie wiem ile siedziałem leżałem na punkcie. Było chyba koło 11-ej, gdy wspiąłem się na brzozowski ryneczek i zjechałem w dół, w kierunku Sanoka. Słoneczko, tak – właśnie słoneczko zaczęło przyświecać. Tylko mnie plecy bolały. Przy drodze ciągle od dwóch lat ten banner „Ginekologia estetyczna”, czy jakoś tak … . Jest Sanok – obrzydliwy wjazd do miasta w dużym korku. Decyduję się na chwilę relaksu – po raz pierwszy korzystam z jedzenia od „dostawcy zewnętrznego”, a nie na punkcie i zatrzymuję się w McD. Kanapka, cola, frytki. Standardowy zestaw. Nie ma co wydziwiać, Wilk tak się odżywia i proszę jak jeździ! Po posiłku mi też lepiej nóżka podaje, więc górki w Sanoku i przed Leskiem wjeżdżam bez zbytniego wysiłku. Tylko te plecy. Na ryneczku placyku w Lesku kładę się na ławce. Zaczepiają mnie jakieś dwa miejscowe chłopaki, okazuje się, że kolarze i wiedzą w jakich zawodach uczestniczę. Życzą powodzenia. Ja prolonguję sobie przerwę od jazdy wstępując do sklepu rowerowego. Kupuję olej do łańcucha. Było mycie – będzie oliwienie. Tak dla zewnętrznego obserwatora: szukam byle pretekstu, aby nie jechać. Ale meta coraz bliżej. Trasę do Ustrzyk Dolnych pokonuję wreszcie (!) za dnia. Hurra. Bieszczady cieszą wzrok swoim widokiem. Pogoda sprzyja, tylko ból utrudnia jazdę. Wreszcie Ustrzyki Dolne (955 km). PK17. Nowoczesna hala sportowa, barek z kuchnią fusion na pięterku. Podpisuje listę obecności, pani prosi o książeczkę … . A niech to ...  [dunder ściśnie]. Gdzie moja książeczka startowa? Pani nagle traci zainteresowanie moją osobą. Jedzenie podaje mi od niechcenia. Że niby „na gapę” jadę? Humor mi się zwarzył momentalnie. Wybiegam na zewnątrz, siadam na rower i jadę już na południe. Taki jestem zdenerwowany, że podjazdy pod Żłobek i Przełęcz nad Lutowiskami wjeżdżam na tym wkurzeniu. Gdzieś podczas drugiego podjazdu wyprzedza mnie powoli samochód z ekipą z punktu z Sędziszowa. Mario zagaduje, czy wszystko w porządku. Nie w porządku, mówię. Zgubiłem książeczkę.
- Nie martw się - odpowiada  - przecież jest monitoring i listy obecności na punktach.
No niby tak … .
Zjazd do Lutowisk. Łzy z oczu skręcają się za kaskiem w warkoczyk. Monotonne ostatnie kilometry. Parę postojów na rozciąganie. Wreszcie jest meta. Dzwon dzwoni, Agnieszka z forum odbiera ode mnie rower, Bożena ściska i prowadzi do piwnicy gdzie urzędują Oskar i Robert z laptopem. To meta „urzędowa”. Gdy melduję brak książeczki patrzą na mnie zimnym wzrokiem. Jak to było z tymi śledczymi? Jeden zły, drugi dobry? Tu był jeden zły, a drugi jeszcze gorszy. Wysłuchuję pogadanki na temat konieczności przestrzegania regulaminu. Każą mi wymyślić sobie jakąś karę. Mam już tego serdecznie dosyć. Jestem zmęczony, mam zesztywniały kark. Wychodzę. Idę po rower i plecak, tuptam na camping PTTK. W hotelu górskim meldowanie się. Odbieram kluczyki i włażę na piętro do tzw. pawilonu. W pokoju śmierdzi nie wiem czym. Pościel niby czysta, ale wali wszystko stęchlizną. Trudno. To tylko kilka godzin bo rano trzeba wstać na pociąg. A do pociągu 100 km. Dzwoni telefon. Bożena. Mówi, że książeczka się znalazła. Została w Brzozowie i przyjechała razem z papierami z punktu kontrolnego. Uff. Człapię do zajazdu, Oskar wiesza mi medal na szyi, daje buteleczkę z miodem, ściska rękę. Czas przejazdu – 67 h. Wolniej niż 2 lata temu, szybciej niż w 2014. Dojechałem jednak. Mimo przeciwności buntującego się organizmu po raz trzeci ukończyłem Bałtyk Bieszczady Tour.
Gdy jechałem do mety – mówiłem sobie trzeci raz i starczy.
Teraz, gdy po kilku miesiącach piszę te słowa, zastanawiam się, czy aby nie spróbować po raz czwarty?
Impreza jest na swój sposób niepowtarzalna. Atmosfera, ludzie, mnóstwo znajomych, których znało się tylko z nick’a teraz okazują się w całej swej osobniczej wspaniałości.
Poza tym, a może przede wszystkim to wyczyn jednak jest.
Pomimo gęsto rozstawionych punktów kontrolnych z obsługą, to 1008 km, a nawet więcej, jak w tym roku – samo się nie przejedzie.

Bałtyk Bieszczady Tour 2018 © skaut
Gminy: Cielądz (1019), Klwów (1020), Mirzec (1021), Orońsko (1022), Potworów (1023), Przytyk (1024), Starachowice (1025), Wierzbica (1026), Wolanów (1027) i  Zakrzew (1028).

Wyszki

Czwartek, 9 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Wakacje na skraju Puszczy dobiegają końca. Ostatnia dłuższa wycieczka - po gminę Wyszki. Początek znajomy: do Nowosadów, później Łosinka, Tyniewicze i Klejniki. Tu jestem pierwszy raz. Wieś podobno bardzo stara, ale pyszni się nową cerkwią. Wg opisów malowidła (polichromie) do niej wykonał Rom z Falenicy. Prawie krajan dla mnie jako Józefowianina.
Klejniki. Nowa cerkiew © skaut
O dawności wsi świadczy podobno kilkusetlenia kapliczka słupowa. Ewenement na tych prawosławnych ziemiach. Niestety mocno się chyli już ku ziemi. Humorystycznie wygląda pomnik ku czci czerwonoarmistów - wykonano go w formie lastrikowego nagrobka z krzyżem (!). Żadna dekomunizacja go nie ruszy :-).
Klejniki. Kapliczka słupowa © skaut
W Pasynkach mam dylemat spowodowany zamknięciem drogi w kierunku Bielska Podlaskiego. Nawet się dałem nabrać i przejechałem kilka kilometrów objazdem, ale po namyśle zawróciłem. Przecież remont mostu przez rzekę nie może być taki, aby nie dało się jej pokonać rowerem. Miałem rację, a najpierw kilka kilometrów zupełnie pustej drogi do Kotłów. Most przez rz. Białą rzeczywiście rozebrany, ale dal pieszych ( i rowerzystów) jest drewniana kladka, dzięki czemu zaoszczędziłem parę kilometrów i już niezadługo byłem w Bielsku. Tym razem jadę przez całe miasto. Spore jest. Kościół, cerkwie. Dużo cerkwi. Liceum obchodzące jubileusz.
Bielsk Podlaski. Kościół © skaut

Bielsk Podlaski. Cerkiew © skaut
Jadę na zachód. W Augustowie cmentarz z I wojny światowej. Wreszcie Wyszki. Cicha, spokojna wieś gminna. Duży, neogotycki kościół, sklep. bank spółdzielczy. Jakiś lokalny, mały biznes. Pod sklepem, w którym kupiłem wodę do wysuszonych już bidonów zaczepia mnie jakiś "jurodiwy czeławiek". Wita się ze mną jak ze starym znajomym, zagaduje coś i po chwili ucieka.
Wyszki. Kościół Św. Andrzeja © skaut
Wracam po śladzie.
Zaliczona gmina: Wyszki (1018)

Kraina Otwartych Okiennic

Wtorek, 7 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Poranek wstał rześki. Gdy wsiadałem na rower o świcie, termometr na liczniku wskazywał zaledwie 5 st. C. Zimno było głównie za sprawą mgły, która spowijała całą okolicę.
Wydostałem się na drogę do Narewki, a z niej skręciłem na zachód, w las,  w kierunku Bernackiego Mostu i dalej do Łosinki. Przecinając południowy koniuszek Puszczy Ladzkiej, chciałem uniknąć jazdy przez Nowosady. Jednak zawsze jest coś, za coś. Zamiast asfaltu otrzymałem szutry. Zaczęły się za Narewką i wiodły mnie aż do Krzywca. Na szczęście rower wykazał się grawelową dzielnością i trzęsąc się wprawdzie, ale przebrnąłem ten "terenowy" odcinek. Pod drodze przeciąłem dwukrotnie tory kolejowe wiodące do suchego portu nad Siemianówką.
Bernacki Most. Przejazd kolejowy © skaut
Mijając urokliwe drewniane domy, wydostałem się na szosę do Narwi, a stamtąd podążyłem na północny zachód, w kierunku Białegostoku.
Krzywiec w Puszczy Ladzkiej © skaut
Przy DW 685 urokliwa, staroruska wieś Trześcianka. Piękna, malowana na zielono cerkiew pw. św. Michała (1864-18670. Sama wieś zabudowana jednolicie, wg pomiary włócznej - drewnianymi domami stojącymi szczytami do drogi. Co ciekawe, domy po lewej (południowej) stronie drogi nie mają okien w ścianie szczytowej. A to dlatego, że to w północnej części domu umieszczono komorę dla przechowywania żywności. Zachwycają snycerskie ozdoby nadookienniki i podokienniki. Otwarte okiennice dały nazwę całej "krainie", obejmującej także Soce i Puchły.
Trześcianka. Cerkiew Św. Michała © skaut
Dalsza jazda DW 685 urozmaicona z powodu remontu drogi. Mam więc wahadła w miejscach, gdzie asfalt zwęża się do jednego pasa. Dojeżdżam do Zabłudowa. Miasteczko całkiem spore. Plan jazdy na zachód do Juchnowca Kościelnego niestety muszę zarzucić, a to z powodu szutrowej drogi, której akurat na tym odcinku nie jestem w stanie przejechać. Niestety nawierzchnia jest zbyt luźna. Koła roweru grzęzną i uślizgują się. Wycofuje się i przez Dobrzyniówkę, Rafałówkę i Protasy dojeżdżam do krajowej 19-ki. Droga przez te wioski niby zamknięta z powodu remontu, ale na rowerzystę nikt nie zwraca uwagi. Korzystam dzięki temu z nowiusieńkiego asfaltu.
Kawałek jazdy z TIR-ami "dziewiętnastką" i skręcam do wioski o uroczej nazwie Białostoczek. 
Przecinam zabudowania dawnego folwarku, znowu szutry i wyjeżdżam na nowy asfalt we wsi Halickie. Domy robią się coraz okazalsze. Znać, że tu osiedlają się co zamożniejsi Białostocczanie. Wreszcie jest - tablica z nazwą największego miasta regionu, siedziby wojewody i sejmiku. Białystok.
Białystok (granica południowa) © skaut
Jadę jeszcze kawałek, aby wjechać do gminy Juchnowiec Kościelny i zawracam.
"Po śladzie" wracam do Dobrzyniówki, a dalej już przez Folwraki: - Małe, - Wielkie, -Tylwieckie, jadę w kierunku Michałowa. W Topolanach dobrze utrzymana, niewielka cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego.
Topolany. Cerkiew Przemienienia Pańskiego © skaut
Drogą wśród pól, wjeźdżam od południowego zachodu do Michałowa. Zadbana gmina. Nowy ratusz, plac miejski. Miasteczko. Przy wyjeździe na wschód, na niewielkim wzniesieniu złocą się kopułki cerkwi pw. św. Michała.
Michałowo. Cerkiew Św. Michała © skaut
Z Michałowa dość długi odcinek wygodną, asfaltową (!) drogą dla rowerów wybudowaną w ramach Green Velo. Juszkowy Gród, Bondary, gdzie uderza "morski" powiew znad Zalewu Siemianówka, przez lasy pachnące żywicą, po słabym asfalcie do Lewkowa i dalej do Narewki. Po porannym chłodzie nie ma już dawno śladu. Słońce mocno przygrzewa, gdy wracam do modrzewiowego dworu, który od ponad tygodnia służy nam za mieszkanie.
Zaliczone gminy: Zabłudów (1015), Białystok (1016), Juchnowiec Kościelny (1017).

Siemianówka

Poniedziałek, 6 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Rodzinna wycieczka nad jezioro. To widać po średniej prędkości. Musieliśmy uwzględnić Janka, który rowerkiem na 20' kółkach popylał razem z nami. Ale jak drużyna, to drużyna :-).
Zaraz za Narewką robi się spokojnie. Wystarczyło tylko zjechać z "wojewódzkiej" 687 i już było dobrze.
Drogą przez Mikłaszewo docieramy do Siemianówki (wsi) i polna drogą nad samo jezioro. Jakieś dwie przygodne rowerzystki-sakwiarki zrobiły sobie postój. Na torach stoi długaśny rząd krytych wagonów czekając na nie wiadomo co. Robimy sobie spacer do mostu. Dzięki temu weryfikuję zasłyszane i przeczytane wcześniej informacje o tym, czy da się przejechać groblą i rowerem przez Zalew. Moim zdaniem da się. Sześć lat temu miałem co do tego obawy i objeżdżając Polskę dookoła, pojechałem do Jałówki (obowiązkowy pkt kontrolny) wokół jeziora.
Tu jest w ogóle cicho i spokojnie. Wręcz sennie. Kusi trochę początek jeziora, tzn. miejsce gdzie Narew zaczyna się rozlewać. Niektórzy piszą, że to "Polska Amazonia". Ale to może w innym czasie. Raczej na piechotę albo rowerem terenowym, a nie szosówką.
Zalew Siemianówka © skaut

Stare Masiewo

Piątek, 3 sierpnia 2018 · Komentarze(1)
Kategoria Wycieczki
Rodzinna wycieczka po Puszczy Białowieskiej. Na skraj Puszczy się wybraliśmy, aż ku granicy z Białorusią za Starym Masiewem. Pusta droga za Narewką pozwalała na jazdę "każdy swoim tempem", co widać na poniższym zdjęciu. To białe z przodu, to moja żona, bliżej znaku z żubrem - syn, a tam w dali gdzie górka, to za nią jest córka.
W drodze do Puszczy © skaut
Ponieważ jechałem na szosówce, to próbowałem skomasować ekipę, obiegając ją jak jakiś owczarek, ale moje starania nie spotkały się z aprobatą. Banda indywidualistów się spotkała. 
Za Olchówką nawierzchnia zrobiła się inna. To znaczy owszem szosa prosta i bez wybojów, ale posypana czymś luźnym, takim grysikiem asfaltopodobnym, słabo związanym z podłożem. 
Za lasami, za górami leży Masiewo. Duża, długa wieś formalnie dzieląca się na Nowe Masiewo i Stare Masiewo. W technokratycznej epoce Gierka próbowano "przechrzcić" je na Masiewo Pierwsze i Drugie, ale chyba się nie przyjęło. Podobnie jak nowe, z sufitu wzięte, nazwy wsi w Bieszczadach i w Przemyskiem.
Ładne te Masiewa są. Wszędzie tu piszą, że miejscowe wsie zawdzięczają wygląd "reformie rolnej" z czasów Króla Zygmunta Augusta, tzw. pomiary włócznej. Doszło wtedy do komasacji gruntów, a wsie - ulicówki zabudowano domami stojącymi szczytem do drogi na wąskich i długich działkach. 
Wieś się skończyła, a zaczął las. Duża wiata turystyczna, toalety (z papierem i bieżącą wodą!) i wjazd do Puszczy. Jedziemy za znakami szlaku czerwonego leśną drogą, która doprowadza nas do wielkiej polany z elegancką wiatą widokową. Polana wg G. Rąkowskiego jest największa w Puszczy Białowieskiej i nazywa się "masiewsko-tuszemlańska". To także miejsce po dawnej wsi Czoło. Wieś była zaludniona przez kolonistów niemieckich w XIX.

Puszcza Białowieska. Uroczysko Czoło © skaut
Pozostał po nich cmentarz z resztkami nagrobków. Zachowało się kilka kamiennych i kilka żeliwnych. Co się stało z żywymi osadnikami? Krążą tu dwie wersje - pierwsza, że za cara Mikołaja II przesiedlili się nad Wołgę, druga - że wyjechali pod koniec I wojny światowej wraz z wycofującymi się wojskami niemieckimi. Jak było naprawdę, nikt już nie wie ... .
Czoło. Cmentarz ewangelicki (tzw. niemiecki) © skaut
Na cmentarzu jest też grób Polaka. W miarę dobrze zachowany, ogrodzony drewnianym płotkiem. Na granitowym, omszałym nagrobku w formie graniastosłupa można jeszcze przeczytać napis:
 Ś.P. JAN MACKIEWICZ
ZOSTAŁ ZAMORDOWANY
PRZEZ SOWIETÓW
ZA DOBRĄ WIARĘ OJCZYŹNIE
8 GO SIERPNIA 1920
ŻYŁ LAT 54
PROSI O ZDROWAŚ MARIA
Klucząc po leśnych ścieżkach, gdyż czarny szlak gdzieś zanikł wyjeżdżamy z powrotem na wygodną, szeroką szutrówkę którą dojeżdżamy do kresu lub jak kto woli początku Masiewa.
Cudnie tu. Cicho i spokojnie.
Stare Masiewo © skaut










Tokary

Piątek, 3 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Ta wycieczka "musiała" się odbyć. Użycie cudzysłowu jest uzasadnione z tego względu, że wahadłową trasę z Narewki do Tokar i z powrotem przejechałem z prawdziwą przyjemnością. Przymus zaś podyktowany był gminą Mielnik, która w ramach zbierania (zaliczania) gmin pozostawała niezdobyta. Było blisko jej zdobycia w lipcu 2012 r. kiedy to zamykałem pętlę w ramach PTTK-owskiej odznaki "Rajd Dookoła Polski", tyle, że prom przez Bug wówczas nie chodził. Archaiczna zaś (m. zd.) marszruta rajdu wymusza odbicie od granicy ku zachodowi i przejazd przez Serpelice, Mierzwice i Siemiatycze. Ale jak mawiają, co się odwlecze ... .
Wyjazd rannym brzaskiem i tradycyjny już przejazd skrajem Puszczy Białowieskiej następnie przez Dubiny i Hajnówkę. Warte odnotowania jest, że od Hajnówki niemal do samych Kleszczeli można skorzystać z drogi dla rowerów wybudowanej w ramach Green Velo. Jest niezła, gdyż poza kostkowym fragmentem w Hajnówce, reszta pokryta jest równym asfaltem. Kolarzówką można śmigać aż miło.
Tak naprawdę ciekawie robi się za Kleszczelami, czy wręcz za Czeremchą. Czeremchę lubię, bo to najdalej wysunięta na wschód stacja, do której można dojechać Kolejami Mazowieckimi. 
Za Czeremchą wjeżdżam w las. Asfaltowa droga robi się cokolwiek wąska, tak gdzieś na 1 i 1/2 szerokości samochodu. tylko, że żadnego samochodu nie widać przez wiele kilometrów. Pachnie rozgrzanym lasem sosnowym. czasami wyjeżdża się z lasu na pola. To naprawdę koniec Polski. Jakaś cisza i spokój wiszą w powietrzu.
Dojeżdżam do pierwszej większej miejscowości - wsi Zubacze. Podobno kiedyś to było miasteczko. Niewiele na to wskazuje, może tylko trójkątny placyk w centrum wsi, przy którym wznosi się bardzo ładna cerkiew Opieki Matki Bożej. Nie wiem dlaczego nieoceniony Grzegorz Rąkowski (Polska egzotyczna) pize, że jest żółta, skoro jest brązowa? Prawdopodobnie jest to efekt niedawnego remontu.
Zubacze. Cerkiew Opieki Matki Bożej © skaut
Za Zubaczami skupisko 3 gospodarstw chłopskich założonych na terenie dawnego dworu Jancewicze. Droga spada na południe i prowadzi do skrzyżowania w dużych aczkolwiek sennych Klukowiczach. Przy drodze, po prawej stronie dawny dwór. Niestety, jak sądzę, chylący się ku upadkowi po latach użytkowania przez miejscowy kołchoz, znaczy się rolniczą spółdzielnię produkcyjną.
Klukowicze. Dwór. Widok z boku © skaut
Dalej na południe asfalty robią się gorsze. Dziurawe i gruboziarniste. Aż wreszcie jest tablica-witacz postawiona na granicy gminy Mielnik. Kiczowata trochę, zwłaszcza w zestawieniu z prawosławnym krzyżem, który odwiecznie stoi na rozstaju dróg.
Gmina Mielnik © skaut
Same Tokary rozdzielone zostały granicą z Sowietami, tzn. aktualnie z Republiką Białoruś. Tam jest większa część wsi z cerkwią. Po polskiej stronie ostał się arcyciekawy, drewniany kościół wzniesiony w Dwudziestoleciu międzywojennym. Jest prześliczny w mojej ocenie. Inspiracja "karpacka" ewidentna, ale o dziwo nie razi w tych okolicach. Rzekłbym "dialoguje" z tutejszym drewnianym budownictwem cerkiewnym. Proboszczem tutejszej parafii był przed II wojną światową i podczas niej ks. Tomasz Lipecki, ps. Sawa.
Zesłany "karnie" za czasów sanacji na tutejszą prowincję (nie lubił Marszałka), wsławił się w czasie wojny współdziałaniem z Armią Krajową zarówno w czasie akcji "Wachlarz" jak i "Burzy" (G. Rąkowski, Polska egzotyczna I, Pruszków 2005, s. 332-333). 
Tokary. Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego © skaut
W Tokarach na skrzyżowaniu dróg zawracam i po swoim śladzie wracam w kierunku Narewki. Coraz mniej "łatwych" gmin. tutaj trzeba było przekręcić 140 km, aby dopisać sobie jedną z nich. Ale nie krzywduję sobie. Polskie "kresy" nawet takie jakie są obecnie warte są odwiedzenia zawsze. Chciałbym tu jeszcze wrócić i nawet więcej połazić, albo powłóczyć się rowerem mtb po tutejszych manowcach.

Zaliczona gmina: Mielnik


Białowieża

Wtorek, 31 lipca 2018 · Komentarze(1)
Kategoria Wycieczki
Zapiszę kredą w kominie, zaplotę w dymu warkoczyk ... . Pojechaliśmy całą rodziną na wycieczkę rowerową. Całą! Dzięki mojej zonie, która przed wyjazdem kazała (!) zabrać także JEJ rower oprócz, oczywiście, mojego oraz roweru syna. Dla córki rower się pożyczyło od naszych gospodarzy. Dla mnie zresztą też, bo szkoda mi było kolarzówki na jazdę po lesie. Aczkolwiek trzeba przyznać, że szutry przecinające Puszczę Białowieską są w takim stanie, że kolarzówka dałaby radę.
Wyruszyliśmy po śniadaniu, a że na dwa tygodnie zamieszkaliśmy na skraju Puszczy to wystarczyło tylko przeskoczyć przez asfaltówkę i mieliśmy ponad 20 km wolnych od ruchu samochodowego dróg leśnych.  Swoją drogą był w TVP kiedyś taki serial w l. 70-ych o kanadyjskich albo amerykańskich skautach, leciał po Teleranku, u nas "Na Skraju Puszczy" tyt. oryg. "The Forest Rangers").
Ale wracając do Puszczy Białowieszczańskiej - gołym okiem widać spustoszenia dokonane przez kornika drukarza. Setki, tysiące świerków umarło i umiera stojąc. W praktyce moratorium na wycinkę mamy co najmniej od 2012 r., w 2016 próbowano coś zmienić, ale jak się skończyło wiadomo. Widocznym efektem jest m in. zamknięcie tzw. Drogi Narewkowskiej dla ruchu turystycznego z uwagi na zagrożenie bezpieczeństwa. No bo nie wiadomo, kiedy taki świerk się zwali. Sam, bo drwal w ocenie Unii Europejskiej nie może mu pomóc. Swoją drogą argumenty o "pierwotności" Puszczy Białowieskiej trochę słabną, gdy się patrzy na nią tak po prostu, okiem zwykłego zjadacza chleba. Na przykład takie drogi zwane tu od dawna "trybami" - idealnie proste i idealnie pod kątem prostym. Same się takie zrobiły? Albo tory kolejek wąskotorowych. Same się ułożyły, czy może ekipa żubrów? No właśnie. Żubra na wolności nie widzieliśmy. Podobno do zaobserwowania lepsza jest zima. Byliśmy za to w rezerwacie pokazowym i wolałbym pominąć tę okoliczność milczeniem. Znaczy rezerwat, czy wręcz cały ośrodek - super nowoczesny. Szkło, aluminium, granity, etc. ale ja po prostu nie lubię patrzeć na zwierzęta w niewoli. Czy to w zoo, czy w cyrku, czy nawet "rezerwacie pokazowym". Zanim jednak dojechaliśmy do tegoż zwierzyńca przyszło nam przejechać przez las dobrych kilkanaście kilometrów. Ludzi wyminęliśmy może kilku i na asfalt wyjechaliśmy we wsi Budy. Za nimi położone są Teremiski, czyli miejsce osiedlenia się red. A. Wajraka z "Gazety Wyborczej". Niezależnie od proweniencji Pana Redaktora, jego książki bardzo lubimy.
Teremiski przywitały zaś nas takim banerem:

Teremiski. Protest © skaut
Za Teremiskami jest rozjazd w miejscu zwanym Starą Białowieżą. Badania archeologiczne wskazują, że tu była pierwotna lokalizacja dworu myśliwskiego za czasów naszych królów z dynastii Jagiellonów i nawet późniejszych. Obejrzawszy rezerwat z tymi żubrami, wilkami wykazującymi ewidentnie jakieś skrzywienie psychiczne z powodu niewoli, a także "żubroniami" czyli miczurinowskimi tworami naszych "biologów" (krzyżówka żubra z krową)  wyjechaliśmy na bardzo ruchliwą  drogę wojewódzką 689. Asfalt równy, tylko droga stosunkowo wąska i liczne wyprzedzające samochody powodowały lekki dyskomfort u części naszej rodzinnej wycieczki, nieprzywykłej do jazdy w takim ruchu. Do samej Białowieży dotarliśmy w deszczu, który był szybki, obfity i intensywny. 
Białowieża nie jest ciekawa. Ot wieś taka. Do "zakrętu" niczym nie różni się od wielu tutejszych wiosek, dopiero przy wejściu do Parku Pałacowego jest inaczej. Najpierw hotel "Żubrówka" kompletnie swą architekturą nie pasujący do okolicy. Potem plac ze straganami z badziewiem, jakieś budki z lodami i goframi. Trochę takie Zakopane. Obiad zjedliśmy w bistro "Babushka", które z kolei mogę polecić. Jedzenie smaczne, ciepłe, "domowe". Duży ogródek, można przypiąć rowery.
Ponieważ przypadała nam w tym dniu rocznica ślubu, moja ukochana stwierdziła, że na podwieczorek trzeba wybrać się do słynnej restauracji "Carska" ulokowanej w dawnym dworcu kolejowym "Białowieża Towarowa". Dosiedliśmy więc rowerów i pojechaliśmy na koniec wsi, a nawet dalej. Sam lokal, nie powiem, gustownie wyszykowany. Klimacik jest, ale ceny rzekłbym zaporowe. Jednak słowo się rzekło, kobyłki, tzn. rowery u płota - trzeba było spróbować.
Desery i owszem smaczne. Dobra kawa, ciekawe ciasta. Lody za to mikroskopijne, a podawane na wielkich talerzach. Innych dań nie próbowaliśmy w trosce o nasz budżet domowy do do końca wakacji.
Białowieża Towarowa © skaut
Z tegoż lokalu zawinęliśmy się w drogę powrotną. Syn wcześniej oczywiście pozwiedzał jeszcze ekspozycję taboru kolejowego wystawioną na tej stacji. To dziecko miasta jednak jest. Wszystko co mechaniczne budzi od lat jego fascynację. 
Powrotna droga bardzo przyjemna. Wyjazd inny, przez Pogorzelce ku Starej Białowieży. Po drodze jeszcze rozległa polana, a raczej skraj wielkiej Polany Białowieskiej z wieżą widokową, na którą oczywiście się wdrapaliśmy. Ze Starej Białowieży pojechaliśmy jednak na północ, formalnie nieczynną Drogą Narewkowską. Myślę, że to zamknięcie to bardziej dla ruchu samochodowego, gdyż nikt nas nie niepokoił. Sama droga to wygodna, szeroka i równa (bez tarki!) szutrówka. Początkowo biegnie przy niej tor wąskotorówki. Niestety nieczynnej.
Stara Białowieża. Wiadukt wąskotorówki © skaut
W połowie drogi ciekawe miejsce "Średnia Budka" z wiatą, miejscem na ognisko (nie wiem, czy można palić) i atrapą studni. Dalej w kierunku Narewki  oznaczone tablicą miejsce starodawnego cmentarzyska kurhanowego. Same kurhany wyraźnie widoczne, pomimo tego, że porośnięte drzewami. To też daje do myślenia w kwestii pierwotności Puszczy. Tuż przed wsią Janowo usypana na drodze pryzma ziemi - pewnie dla zatamowania ewentualnego ruchu samochodowego. A dalej to już Narewka i nasza baza.
Wycieczka nad wyraz udana. Nawet nie podejrzewałem, że u moich bliskich jest taki potencjał kolarski. Trasa, wprawdzie z przerwami, ale na dystansie ponad 50 km wzięta "z marszu", w tym przez naszego młodego, który ją przekręcił na rowerku z 20' kółkami

Orla

Poniedziałek, 30 lipca 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Druga, pouczająca wycieczka po drogach Białostocczyzny. Na początek trzeba wyjechać z Puszczy Białowieskiej. Nadzwyczaj ruchliwa DW 687. W Nowosadach obieram kierunek na południe, ku Hajnówce. Wpierw trzeba jednak przejechać przez Dubiny - dużą, zamożną z wyglądu wieś, w centrum której króluje "imperialna" cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej.
Dubiny. Cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej © skaut
W Dubinach mieszkają Podlaszucy. Małoruska grupa etniczna mówiąca zachodnim dialektem języka ukraińskiego, przez wiele lat zbiorczo określana jako "Biaorusini", jak zresztą wszyscy tutejsi małorusini. Przez Dubiny przeciągnięto drogę dla rowerów, współdzieloną z chodnikiem dla pieszych. Mało to wygodne, bo po pierwsze - z kostki, po drugie prymat mają wyjazdy z gospodarstw i zabudowań, więc chodnik faluje co kilka, kilkanaście metrów na obniżeniach wyjazdów. Dla tutejszych może i wygodne, żeby pojechać do szkoły, czy sklepu. Dla wędrowca na kolarce - niekoniecznie.
W Hajnówce odbijam na zachód, aby po kilku kilometrach wjechać do arcyciekawej wsi - Nowoberezowa (Nowego Berezowa). Tu wpływy ruskie, a wręcz moskiewskie aż kłują w oczy. Bo czy możemy sobie wyobrazić w zachodniej Polsce pomnik ku czci cesarza Wilhelma? No raczej nie. Tutaj, na rozdrożu pyszni się krzyż upamiętniający wizytę cara Mikołaja.
Nowoberezowo. Krzyż ku czci Cara Mikołaja II © skaut
We wsi są dwie cerkwie - starsza Św. Jana Teologa (w kośc. zachodnim: "Ewangelisty") i nowsza "rosyjska" pw. Wniebowstąpienia Pańskiego. A jeszcze 150 lat temu uległość wobec Moskali nie była tu taka oczywista. W Nowym Berezowie działał ks. Antoni Pańkowski, wierny Rzymowi duchowny kościoła wschodniego (unita), który dość długo stawiał się Cerkwi, ale szykanowany oportunistycznie się jej poddał.
Nowoberezowo. Cerkiew Św. Jana Teologa © skaut

Nowoberezowo. Cerkiew Wniebowstąpienia Pańskiego © skaut
W Nowoberezowie jest też prywatny skansen obejmujący dwie chałupy i gdzie (podobno) można zakwaterować. Ogólny widok wsi przedstawia się dobrze. Domy zadbane, obejścia ochędożone, w miarę równy asfalt, czysto i schludnie.
Nowoberezowo. Mini-skansen © skaut
Dalsza droga na zachód wśród rozległych pól. Z dala widać Czyże z dominującą nad wsią nową cerkwią Zaśnięcia Bogurodzicy.
Czyże. W środku cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy © skaut
Za Czyżami skręcam na południe i dalej drogą DW 689 jadę do Bielska Podlaskiego. Wizyta raczej "statystyczna", tylko do odnotowania pobytu i zaliczenia gminy, gdyż nie wjeżdżam do centrum, a zawracam na wschód. Jadę do Orli, miejscowości gminnej, która dała tytuł dzisiejszej wycieczce. Po drodze Parcewo, z ciekawymi, tradycyjnymi domami.
Mogę skonstatować, że zabudowa tutejsza (mówię o Białostocczyźnie), choć drewniana prezentuje się godnie. Mało jest zaniedbanych obejść, czy domów w ruinie. Skromnie, ale schludnie. Widać też, że nowe domy budowane są w dawnym stylu - z drewna, ze ze zdobieniami. W związku z tym wsie tutejsze zachowują konsekwentnie swój styl, brak - znanego z innych części Polski - chaosu urbanistyczno- architektonicznego.
Parcewo. Dom wiejski © skaut
Za Parcewem jest Orla. Wita mnie dwujęzyczna tablica z nazwą miejscowości. Wieś duża, ale zarazem cicha i spokojna.
Orla. Wjazd od strony zachodniej © skaut
Wracając przejeżdżam przez remontowaną linię kolejową nr 52 (Lewki-Hajnówka). Podobno w planach jest uruchomienie połączenia kolejowego z Białowieżą. Jak dla mnie - to jest bardzo dobra wiadomość. Stokroć bardziej wolałbym jechać przez Puszczę B. pociągiem (nawet szynobusem), niż np. autem.
Odbudowa linii kolejowej nr 52 © skaut
W drodze powrotnej ulegam "glogerowskiej" pokusie i zatrzymuję się przy widocznym wczesnośredniowiecznym grodzisku we wsi Zbucz. Podobno jest to świadectwo "mazowieckiej" fali osadnictwa na tych terenach (ok. 890 r.), zniwelowanej przez późniejsze najazdy książąt kijowskich. Archeolodzy piszą o dużym kunszcie budowniczych, którzy wybrali to miejsce. 
Zbucz. Grodzisko © skaut
Ze Zbucza "po śladzie" do punktu startu. Pojawiający się głód zaspokajam gruszkami i jabłkami z przydrożnych drzew. Gruszki zwłaszcza są cudowne. Soczyste i słodkie.


Zaliczone gminy: Czyże(1010), Bielsk Podlaski(1011), m. Bielsk Podlaski (1012), Orla (1013).

Narew i mroczna historia

Niedziela, 29 lipca 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: Świnoroje, Nowosady, Łosinka, Narew, Tyniewicze Małe, Tyniewicze Duże, Świnoroje, Nowosady, Świnoroje.

Na początek krótka rekonesansowa trasa po najbliższej okolicy. Ośmiokilometrowy przejazd przez Puszczę Białowieską, drogą wojewódzką 687, potem w Nowosadach odbicie na północny zachód. Niedzielny spokojny poranek. Ruch niewielki. Wierna prawosławna, cała na biało jedzie rowerem do cerkwi w Łosince. Przy szosie drogowskaz do skitu nad Narwią. Właśnie - Narew. Rzeka ma "swoje" miasto, czy raczej miejscowość o cechach miasteczka. Rozciągnięte przy drodze do Białegostoku śpi jeszcze, gdy do niego wjeżdżam. Katolicki kościół z początku XVIII w.
Narew. Kościół pw. Wniebowzięcia NMP i św. Stanisława Biskupa © skaut
W drugą stronę patrząc - drewniana (a jakże!) cerkiew. Prawdopodobnie w trakcie renowacji, bo pozbawiona malowanych na niebiesko szalunków, modrzy się tylko blachami na dachu i wieżą, a także bębnem i kopułą na skrzyżowaniu naw.

Narew. Cerkiew pw. Podwyższenia Krzyża Świętego © skaut
Senna, bukoliczna atmosfera przygranicznego miasteczka kryje jednak mroczną historię, a nawet dwie mroczne historie z końca XX w. Pierwsza dotyczy ks. Piotra Adamowicza Popławskiego, protojereja (proboszcza) tutejszej parafii prawosławnej. Tyle co wiadomo na pewno, to że znaleziono go powieszonego w czerwcu 1985 r. w lesie niedaleko pobliskich Koźlików. Oficjalna wersja mówiła o samobójstwie, ale nie dały jej wiary chyba władze Kościoła Prawosławnego, bo księdza na cerkiewnym cmentarzu chował sam abp. Sawa. Pewne jest też, że niedługo po tej tragedii - do innej parafii został przeniesiony miejscowy proboszcz katolicki, ks. Eugeniusz Rogowski. Reszta to już tylko domysły i spekulacje. Księża podobno dobrze się znali, pozostawali nawet w pewnej zażyłości - razem chodzili na ryby, grali w karty. W czasie prokuratorskiego śledztwa podobnież zaprzeczał temu, jakby się czegoś obawiał. W historii pojawia się tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa ps. "Kos", mowa też o esbeckiej grze operacyjnej mającej na celu zantagonizowanie miejscowej społeczności prawosławnej z podziemną "Solidarnością". Zagadek jest więcej. Podobno Milicja Obywatelska wcale się nie kwapiła do poszukiwań zaginionego duchownego. Zwłoki znaleziono dopiero po tygodniu. Jak było naprawdę, pewnie nigdy się nie dowiemy, zbyt wiele śladów zatarto, wielu świadków zabrało tajemnice do grobu.
Druga tragedia - znak jakiś - miała miejsce w Wielki Czwartek 1990 r., kiedy to podczas nabożeństwa cerkiew stanęła w ogniu. Żywioł pochłonął jednego z wiernych, próbującego ratować krzyż z ołtarza.
Niech nas nie zmylą senne i łagodne krajobrazy północnego Podlasia.


Zaliczona gmina: Narew (1009).

Pierścień Tysiąca Jezior 2018

Niedziela, 1 lipca 2018 · Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
O ultramaratonie kolarskim "Pierścień Tysiąca Jezior", zwanym w skrócie "Pierścieniem" słyszałem od chwili, w której zainteresowałem się jazdą na dłuższych dystansach. Już w kuluarach mojego debiutu w ultra, czyli cztery lata temu we Włocławku usłyszeć można było jaka to fajna impreza i jak bardzo różniąca się od innych. Później dochodziły do tego opowieści poznawanych w kolejnych latach ultramaratończyków, różne relacje - ale wystartować nie było mi dane. Na przeszkodzie stał przede wszystkim termin - początek lipca. Zawsze wypadała kolizja z wakacyjnymi wyjazdami dzieci na obozy i kolonie, a także pracą mojej żony, która standardowo pierwszy weekend ma zawodowo zajęty. W tym roku było inaczej. Wakacje zaczęły się wcześniej, zrobiło się trochę luzu - tylko nie było już miejsca na liście startowej. Miejsca te podobnie jak na BBT rozchodzą się w mgnieniu oka. 
Pomogło mi szczęście i przeurocza kobieta ... .
Już po zakończeniu tegorocznego Maratonu Podróżnika, żegnając się z Anitą - poznaną rok wcześniej na (nieukończonym) MPP, gdzie wraz z nią i z Wąskim ujechaliśmy kawał drogi w legendarnej już ulewie, zagadnąłem o plany startowe na bieżący rok. I dowiedziałem się, że rezygnuje ze startu w Pierścieniu i chętnie "odstąpi" mi swoje miejsce na liście. Pozostało tylko przekonać Roberta Janika do podmiany, co po trójstronnej wymianie maili się udało. Przy okazji zmieniłem kategorię z "open' w której miała startować Anita, na "solo", które coraz bardziej mi odpowiada. Gdy aspekty formalne zostały klepnięte - należało już tylko pojechać na start i przejechać tę pętlę ca 600 km. Na start jadę w piątek po południu, po pracy. Drogę na Warmię do miejscowości Świękitki, gdzie mieści się baza maratonu, pokonuję samochodem. Jazda wąskimi lokalnymi drogami po zjechaniu z krajowej DK7 daje przedsmak tego, co będzie mnie czekać nazajutrz. Do bazy, a tak naprawdę na rozległą posesję Roberta, organizatora i komandora BBT oraz Pierścienia docieram wczesnym wieczorem. Odnajduję się na liście startowej, pobieram pakiet uczestnika i jeszcze za dnia udaje mi się rozbić namiot i zjeść serwowaną przez organizatorów kolację (!). Sama baza zorganizowana perfekcyjnie wygląda jak wielki obóz. Mnóstwo namiotów, wystarczająca liczba toi-toi, są "polowe" umywalki, a nawet prysznice.
Jedno mnie tylko niepokoi - pogoda. Na pierwszy weekend lipca zapowiedziano anomalię polegającą na obniżeniu temperatury, a także zimny wiatr z kierunku północnego. Niestety zaczęło się to sprawdzać. O ile z Warszawy wyjechałem w upale i ubrany stosownie do temperatury w krótkie spodenki i t-shirt, o tyle na miejscu co i rusz zakładam kolejną warstwę odzienia. Wzmagający się wiatr coraz gwałtowniej szarpie połami namiotów i nagina gałęzie drzew. Przezornie pożyczyłem od żony jej najcieplejszy śpiwór (kobiety są bardziej wrażliwe na zimno) i noc przespałem tak komfortowo, jak jeszcze nigdy przed maratonem. Pomogły też zatyczki do uszu i opaska na oczy. Gdzieś czytałem, że to niezbędne akcesoria ultrasa, który musi łapać chwile snu na potrzebną regenerację. 
Start mam wyznaczony stosunkowo późno, bo na 09:55 w sobotę, więc po długim ponad 8-godzinnym śnie, mam czas na spokojne śniadanie, zapakowanie sakwy i torby na przepak, przebranie się za kolarza, a nawet pokibicowanie startującym przede mną.
Wreszcie nadchodzi moment startu. Z podobnymi sobie "solistami" ustawiamy się na starcie i po wypikaniu naszej godziny jedziemy najpierw ostrożnie 500-metrową szutrówką, aby wjechać na asfaltową drogę publiczną w kierunku Dobrego Miasta. Jedzie się cały czas DW 593, konsekwentnie w kierunku wschodnim. Jadę "solo" więc innych uczestników widzę tylko przelotnie, tzn. albo mnie wyprzedzają, albo ja wyprzedzam. Tych pierwszych jest więcej. Jakoś mnie to nie martwi, za to niezmiernie cieszy mnie droga. Warmia oraz Mazury to dla mnie krainy na swój sposób mityczne. Niby bliskie geograficznie z Torunia, w którym spędziłem pół życia, czy z Mazowsza, gdzie minęła mi druga połowa, ale tak naprawdę nigdy do końca nie poznane i tajemnicze. 
Cieszą mnie aleje przydrożne, jakże charakterystyczne dla tych terenów. To było "oczko w głowie" książąt elektorów, a następnie królów w Prusach. Zaleta alej, przydatna dla armii pruskiej, czyli osłona przed warunkami atmosferycznymi przydaje się i dziś - chroniąc nieco od silnego i zimnego wiatru.
Raduje widok miasteczek, które mają wszystko to co trzeba, tzn. rynek, ratusz, farę w rynku, no i kamieniczki. Już wiem, że Pierścień to krajoznawczo jeden z najładniejszych maratonów ultra.
Jeziorany. Kościół św. Bartłomieja © skaut
Ale i poza miasteczkami i wioskami jest na czym oko zawiesić. Przed laty lądolód trochę pofałdował tę krainę, więc płaski kawałek terenu rzadko się zdarza. Są za to liczne jeziorka i jeziora. Jak w nazwie imprezy.
Pierwszy punkt kontrolny w Jezioranach (46 km) osiągam o godz. 11:29. Szału nie ma, jeżeli chodzi o średnią prędkość, ale wiatr naprawdę nie pomaga. Ciągle się ucząc jazdy na takich imprezach teoretycznie wiem, że nie należy za długo przebywać na punkcie. W Jezioranach teorię wspomaga praktyka, bo punkt jest pod wiatą na odkrytych miejskich terenach rekreacyjnych. Nie ma nawet gdzie usiąść. Dostaję kubek herbaty z termosu, pobieram banana i chyba jakąś drożdżówkę i ruszam dalej.
Generalnie - jest pięknie. Ciągle mam przed oczami: "pszeniczny kłos wyrosły na tej ziemi, znajome boćki, co przycupnęły na przyjaznej mazurskiej chacie, widzę bursztynowy świerzop tańczący wśród fal burzanów…". ;-)

Mazurski krajobraz © skaut
Za Robawami zaczyna się wspólny odcinek trasy maratonu dla drogi "tam" i "z powrotem". Jeszcze nie czuję zmęczenia, więc z wyborem kierunku nie mam problemu, zwłaszcza, że ten odcinek jest stosunkowo krótki i rozdziela się w Świętej Lipce. Za tą miejscowością bonus w postaci zmiany kierunku jazdy na południowy, co oznacza kilkadziesiąt kilometrów wiatru w plecy, aż do samego Mrągowa. W Mrągowie (102 km) punkt kontrolny jest na parkingu nad jeziorem. Jest godzina 13:50, ale mam wrażenie, że jestem jednym z ostatnich odwiedzających to miejsce, a ekipa z obstawy jakby się chciała zwijać. Uzupełniam wodę w bidonach, dostaję jakiegoś batona, chyba też jabłko i jadę dalej. Na moment przychodzi deszcz, ale znika tak szybko jak się pojawił.
Za Mrągowem, aż do Rynu dość długi odcinek krajówką (DK59), ale ruch nie jest przesadnie wielki. Wjeżdżam w Krainę Wielkich Jezior, a trasa długo prowadzi zachodnim brzegiem jez. Jagodne, aby przesmykiem między Niegocinem wydostać się dalej na Wschód. Gdzieś w tych okolicach wyprzedza mnie Hipek, z którym zamieniam kilka zdań, i który jako znacznie szybszy zawodnik staje się dla mnie znikającym punktem.
Jestem już nieco znużony jazdą, gdy o godz. 17:07 pojawiają się Wydminy (176 km), a w nich trzeci punkt kontrolny. Tu duże nagromadzenie zawodników. Sprzyja temu położenie punktu (lokal gastronomiczny) i ciepłe jedzenie w postaci makaronu z sosem, a także kawa, herbata do woli oraz ciastka i owoce. Jazda solo ma ten plus, że nikogo (poza sobą) nie spowalniam, ale też nie muszę na nikogo czekać. Gdy się najadłem i nieco zregenerowałem ruszam dalej. Na parkingu zagaduję Mareckiego, który sygnalizuje awarię koła. Mimo tego dojechał do mety jak się później okaże. Za Wydminami jakieś zdarzenie drogowe. Kierowcy aut zaliczyli dzwona.
Jadąc dalej uświadamiam sobie, co jest zaletą Pierścienia. Są to m. in. gęsto rozstawione punkty kontrolne. Kolejny jest bowiem już po 64 km w Dowspudzie, w kordegardzie dawnego pałacu Paców. No tu to już wypas na całego. Na PK Dowspuda (Kordegarda 240 km) jestem o 20:05. W restauracji, na białym obrusie podają w eleganckiej porcelanie regularny obiad. Rosół, olbrzymi schabowy z ziemniakami i surówką i jeszcze kompot. Coś wspaniałego.
Jest jeszcze jedna zaleta Pierścienia - długi dzień i krótka noc. Tak naprawdę ciemno się robi dopiero, gdy wjeżdżam do Augustowa, ale jak to w mieście, latarnie uliczne rozświetlają mrok. Za Augustowem wjeżdżam na prostą jak od linijki DK16, a w zasadzie drogę dla rowerów pociągniętą równolegle do krajówki. Jeszcze tylko wciągam do płuc aromat tytoniu z fabryki tytoniowej BAT na obrzeżach miasta i mogę kontemplować wyniosłe, masztowe sosny Puszczy Augustowskiej, migające mi w świetle rowerowej lampki i lampek innych uczestników. Jakaś taka zgęstka się zrobiła na tym odcinku. Jeszcze tylko Giby z pomnikiem ofiar obławy augustowskiej. Głazowisko  z krzyżem autorstwa prof. Strumiłły ciągle robi wrażenie, a jak się ma świadomość czego dotyczy - ciarki przechodzą po plecach.
Wreszcie są Sejny. Najmniejsze w Polsce miasto powiatowe z wyniosła (jak to na Kresach) barokową bazyliką.
Sejny. Bazylika Nawiedzenia NMP © skaut
U stóp bazyliki, pod wiatą jest punkt kontrolny. Sejny (305 km) osiągam jeszcze w sobotę o godz. 23:44, co poczytuję sobie za mały sukces. Punkt skromny, ale mają wrzątek więc na początek barszczyk "zupka z kubka", potem jeszcze herbata, zagryzana kanapką i batonem. Muzyczka ma nam nie pozwolić zasnąć. Więc trzeba jechać.
Drogą, którą dobrze znam, z zimowych tras rowerowych, wzdłuż wijącej się jak wąż rz. Marychy jadę przez Szypliszki i Becejły na kolejny punkt kontrolny. Na wschodnim widnokręgu  różowieje przedświt. Jest przecudnie. Las gęstnieje, a droga wiedzie pod górkę,  potem zaś super zjazd. Rutka-Tartak - "duży" punkt kontrolny. Jest godzina 01:59, gdy dostaję trzeci już w ciągu doby obiad. Tym razem żurek i rolada mięsna z kaszą. Lokal gastronomiczny wygląda trochę jak po suto zakrapianej imprezie. Goście śpią na stołach, podłodze i jedynej dostępnej kanapie ze skaju. Korzystam z przepaku, marudząc tylko, że nie ma prysznica. Dopełniam więc toalety nad małą umywalką. Przebieram się w cieplejszy strój kolarski - przygotowany specjalnie na najzimniejszą noc lipca i ruszam w dalszą drogę. Istotnie jest zimno. Pomimo galotów "z meszkiem", softshelowej kamizelki, nogawek, rękawków i buffa na głowie lekko mną telepie. Na szczęście nie długo bo w Rowelach słynny podjazd na Rowelską Górę mocno mnie rozgrzewa. Gdy jestem pod wiatrakami, na jej szczycie,  już świta. Przepyszny zjazd do Wiżajn zaliczam już w świetle poranka.
Na wypicowanym MOR szlaku Green Velo przy Trójstyku granic dostrzegam mały namiocik obok roweru. Nie wiem kto to, ale chyba nie uczestnik maratonu. Przejazd przez Żytkiejmy, ślady po dawnej linii kolejowej, boczna, wysadzana jarzębami droga do Stańczyków przywodzą wspomnienia sprzed 9 lat, gdy zaczynałem Rajd Dookoła Polski na pttk-owską odznakę. W Dubeninkach cmentarz żołnierzy niemieckich i rosyjskich z I wojny światowej. W kolejnej nie chowali już obok siebie poległych z walczących armii.
Gołdap (400 km), do której dotarłem o 05:57 zapamiętałem z licznych zakazów jazdy rowerem i tego, że punkt kontrolny był poza miastem, a jego obsługa jakaś taka mocno asertywna. I jeszcze rosół był jakiś taki kwaskowaty. W sumie, namiocik i chłodny poranek nie zachęcały do dłuższego pobytu. Dalsza trasa wiodła wojewódzką do Bań Mazurskich, które mogłyby się nazywać "Ukraińskie", albo jeszcze lepiej "Ruskie", od Rusinów (Ukraińców), których przesiedlono tu w ramach akcji Wisła.
Żeby się nam w głowach nie poprzewracało od tej jazdy niezłymi asfaltami, organizator skierował trasę z Bań mocno na południe ku Kruklankom. W zasadzie nie wiem, czego było więcej pod kołami dziur, czy asfaltu? Strasznie mi mozolnie szła dalsza jazda, bo do Sztynortu (466 km) dowlokłem się po ok. 3 godzinach, czyli na 09:27. Punkt kontrolny w gar-kuchni, do której trzeba się było przeciskać jakimiś opłotkami wspominam bardzo dobrze. Nigdy nie jadłem tak dobrych naleśników i kawa, mimo, że rozpuszczalna smakowała wybornie. Co z tego, skoro w tym miejscu dopadła mnie senność - dopiero po 24 h jazdy, co uważam za sukces. Próbowałem zasnąć na ławce, ale nie wiem, czy drzemka trwała więcej niż 10 min? Jak się okazało - to wystarczyło już do końca.
Droga się poprawiła, wiatr jakby ucichł, wyszło słońce. Kętrzyn - duże miasto, przejeżdżam na spokojnie, aby tradycyjnie podenerwować się na bardzo ruchliwym odcinku DW 594 do Świętej Lipki. W sanktuarium - niedziela. Dużo ludzi i samochodów. Pocieszam się, że to już naprawdę niedaleko do końca.
Święta Lipka. Bazylika Nawiedzenia NMP © skaut
Przed południem dostaję motywującego sms'a od Darka Urbańczyka: "Dawaj Krzysiu!!!. Dobrze ci idzie". Moja odpowiedź oddawała zaś sytuację: "Dzięki Dareczku. Wieje jak jasna cholera".

Po drodze jeszcze trochę hopek i w końcu Reszel (517 km) i punkt kontrolny w restauracji na rynku. Jest godzina 12:45, gdy dostaję kolejny na maratonie obiad. Tym razem pomidorówka z makaronem i pierogi. Zabawiłem trochę dłużej, z uwagi na nie tyle zmęczenie, co raczej znużenie. Orzeźwiony colą, którą sobie dokupiłem, zebrałem się do dalszej drogi. Motywująco działa na mnie przybywanie na punkt kolejnych kolarzy.
Za Reszlem jest źle. No może jeszcze do Bisztynka ujdzie, ale to co nominalnie powinno być drogą (DW 513) nie zasługuje na to miano. Szukając właściwego toru jazdy pomiędzy dziurami myszkuję po całej szerokości drogi, choć nie zawsze jest to możliwe z uwagi na wzmożony popołudniowy ruch samochodów. Jak sięgam pamięcią do roku 2009, kiedy pokonywałem ten odcinek do Lidzbarka to nie było tak źle. Widocznie 9 lat to maksymalny okres, w jakim asfalt jest w stanie wytrzymać.
Wreszcie Lidzbark Warmiński (517 km) i punkt kontrolny pod słynnymi Termami. Tymi dla których trzeba wodę podgrzewać. Punkt jest na przedmieściu i na górce z 14% podjazdem. Zdroworozsądkowo pokonuję go z buta. Jest godzina 15:48. Punkt obsługuje bardzo pozytywnie zakręcona miejscowa ekipa rowerzystów. Napitków jest do woli, a do jedzenia - kiełbasa z grill'a. A co - przecież jest wakacyjne, niedzielne popołudnie i trzeba się pożywić tak jak zwykłe Polki i zwykli Polacy. Gdzieś w Lidzbarku wymijam się z Włóczykijem (Wojtkiem Łuszczem), poznanym kiedyś na GMRDP, z którym w tym roku widywaliśmy się na "zimowej Mazovii MTB". Wojtek jako wytrawny cyklista już wyjeżdżał z punktu, gdy ja dopiero do niego zmierzałem. 
Ostatnie 50 km to już w zasadzie snucie się ze średnią prędkością "W Ornecie zakręcamy i do mety przed 19:00 dojeżdżamy.". Po takiej poetyckiej zachęcie, zmotywowany bliskością mety, po fajnej wąskiej, ale gładkiej lokalnej drodze dojeżdża do Lubomina i dalej do Świękitek. Na mecie jestem rzeczywiście tuż przed 19:00. Trwa już impreza podsumowująca, spiker wywołuje zwycięzców poszczególnych klasyfikacji. Jeszcze zdanie lokalizatora, buchalteria z kartą zawodniczą i Oskar wiesza mi na szyi medal. To już koniec na dzisiaj. Impreza wyczerpująca z uwagi na silny wiatr, ale bardzo przyjemna "turystycznie i krajoznawczo" nawet w tempie kolarzówki warta przejechania. Dla mnie to ciągle zbieranie doświadczeń. Tym razem udało się przejechać 24 h bez odrobiny snu, a nawet wyciągnięcia się w poziomie. Udało się też zoptymalizować bagaż i uniknąć nieplanowanych postojów. Żywiłem się wyłącznie tym, co dawali na punktach. Jedynym zakupem była buteleczka coli w Reszlu w bufecie na punkcie kontrolnym. Coś mi się skiepścił gps (Dakota) bo nie zapisał całego śladu. Później doszedłem to tego, że po aktualizacji oprogramowania wrócił do ustawień fabrycznych i opcja zapisywania była ustawiona niewłaściwie. W sumie dla mnie wyszło ponad 612 km. Dane z licznika rowerowego są przekłamane, choć wydawało się, że dobrze go skalibrowałem przed startem.
Pierścień Tysiąca Jezior. Ujazd całkowity © skaut
Po przyjeździe na metę skorzystałem z prysznica i natychmiast wbiłem się do śpiwora. Nie przeszkadzały mi nawet fajerwerki, które chyba odpalono.

Wpadło też trochę gmin: Świętajno, Raczki, Dobre Miasto, Giżycko, Jeziorany, Lubomino, Miłki, miasto Mrągowo, Mrągowo, Olecko, Ryn, Świątki, Wieliczki, Wydminy, Kruklanki, Pozezdrze, Srokowo.