Bałtyk Bieszczady Tour 2018

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Mój trzeci start w Ultramaratonie Kolarskim Bałtyk Bieszczady Tour.
Dystans 1008 km cztery lata temu, podczas „debiutu” wydawał się nieosiągalny i niewiele brakowało, abym go nie pokonał. Dwa lata temu w 2016 r. było już lepiej. Poprawiłem czas etc.
Teraz miało być jeszcze lepiej. Sam sobie wydawałem się „objeżdżony”: zimowe starty w maratonach MTB, Maraton Podróżnika i Pierścień Tysiąca Jezior wydawały się dobrą zaprawą do startu w „matce wszystkich ultramaratonów”. Do Świnoujścia, miasta startu, przyjeżdżam z jednodniowym wyprzedzeniem – w czwartek 23 sierpnia. Wynika to z modyfikacji zasad startu dokonanych przez organizatora. Ustalono mianowicie dwa limity czasu przejazdu: 70 i 60 godzin. Dla tych wolniejszych, do których i ja się dobrowolnie zaliczyłem, wyznaczono nocne godziny startu już piątek 24 sierpnia, zamiast „tradycyjnych” godzin porannych w sobotę. Cały czwartek spędziłem w pociągach. Najpierw z Warszawy do Poznania, a następnie z Poznania do Świnoujścia. W Poznaniu dosiadam się do przedziału zajętego już przez innych ultramaratończyków. Przedziału na rowery niestety nie było, więc musiały tkwić ściśnięte na końcu wagonu, którym podróżowaliśmy. Kwateruję się w pensjonacie zarezerwowanym z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ważne, aby było ciepło, sucho i cicho. Z tym ostatnim to nie do końca wyszło, bo za oknem prowadzono jakieś roboty budowlane. Piątek – dzień startu wstaję (niestety) dość wcześnie, aczkolwiek wyspany po 8 godzinach snu. Czas do odprawy zaplanowanej na popołudnie spędzam na jedzeniu i spacerowaniu plażą. Po odprawie w nowej lokalizacji – podziemiach nowego hotelu idziemy z grupą forumowiczów podróżerowerowe.info na wspólne zdjęcie na plaży. Sypią się żarciki, uśmiechy nie schodzą z zadowolonych twarzy.

BBT 2018. Idziemy na plażę © skaut
W pizzerii przy promenadzie zjadam obiadokolację w postaci solidnej porcji makaronu i wracam do pensjonatu, aby przebrać się za kolarza. Start mam wyznaczony na godzinę 22:40. Startuję w kategorii solo, tzn. powinienem dojechać do mety samotnie, bez wsparcia, w postaci chociażby towarzystwa innych startujących. A właśnie! Towarzystwo na starcie mam wyśmienite: m. in. Marcin Nalazek, Emil Kanclerz, Stanisław Ruchlicki – bardzo dobrzy zawodnicy. Nie wiem, co za psikus spowodował przydzielenie mnie do tej grupy. Jakiś wpływ na to pewnie miały moje tegoroczne starty w Pieknym Wschdzie, i Pierścieniu ..., dzięki czemu uciułałem jakieś punkty w klasyfikacji Pucharu Polski. (Jak to brzmi!). Ustawiamy się na linii startu, syrena okrętowa i jedziemy. Zgodnie z regulaminem i przede wszystkim możliwościami, już za zabudowaniami Świnoujścia rozjeżdżamy się, tzn. koledzy pojechali do przodu, a ja zostałem ze swoim tempem. Żeby nie było, tak do końca amatorsko – zaplanowałem sobie czas przejazdu taki, aby dojechać do mety w czasie poniżej 60 godzin. To był mój cel „sportowy”. Rozpiskę z czasami pośrednimi sporządziłem sobie na kartce wyrwanej z zeszytu i schowałem do „karty kontrolnej”, aby mnie za bardzo nie deprymowała. Początek jazdy – bardzo przyjemny. Ciepła, sucha noc. Żywiczne lasy wyspy Wolin napełniają płuca zdrowym aromatem, asfalty niezłe. Kółka gładko się toczą.
Gdzieś na bocznej drodze za Wysoką Kamieńską zrobiła nam się zgęstka kilku zawodników. Całkiem niechcący zresztą, a to z powodu transportu ponadnormatywnego który jechał na zachód zajmując więcej niż jeden pas ruchu. Chcieliśmy napierać, ale pilot poprzedzający ów transport darł się, aby zjechać na pobocze. O godz. 01:21 docieram do pierwszego (01) punktu kontrolnego (PK) na 78 km – w Płotach. Placyk pod urzędem miasta, dwa namioty, woda z baniaka, drożdżówka, pączek i całkiem spora grupa startujących wcześniej. Nie jest źle. Przyjechałem 20 min. wcześniej niż planowałem. Pobieram prowiant, uzupełniam wodę i jadę dalej w noc. Kolejny punkt kontrolny (02) w Łobzie (113 km) był pomijalny, tzn. nie było obowiązku zatrzymywana się. Staram się jechać równym tempem, bez niepotrzebnych zatrzymań i przyspieszeń. W ten sposób dojeżdżam do Drawska Pomorskiego, gdzie na PK 03 jestem o 03:33. To dopiero 130 km trasy. Na parkingu przed marketem grupka kilkunastu zawodników, wśród nich m. in. Księgowy z forum, który startował chyba z pół godziny przede mną. Według moich planów mam już 45 min. nadrobione w stosunku do planu. Punkt (PK04) w Mirosławcu miał, podobnie jak ten w Łobzie charakter wirtualny. Nie potrafię pozbyć się uczucia deja vu ze względu na pokrywanie się trasy BBT z tegorocznym Maratonem Podróżnika. Wspomnienia mam miłe więc się uśmiecham. Uśmiech na twarzy jednak mi zamiera wraz z nastaniem świtu. Trasa BBT, prowadzi krajową „10” na której rozpętał się jakiś koszmar transportowy. Pomimo tego, że to sobotni świt, liczba tirów na drodze jest zatrważająca. Zjazd „na chwilę” z krajówki przez Skrzatusz witam z ulgą. Gdzieś na tym odcinku tasuję się z kilkuosobową grupką startujących. Raz oni mnie wyprzedzają, raz ja wiszę przed nimi. Wreszcie Piła (230 km). Wjazd do miasta, uśpionego jeszcze, ale noszącego ślady dawnej wojewódzkiej przeszłości w postaci wielkich rond i dwupasmowych ulic. PK05 przy stadionie żużlowym, na którym melduję się o 07:45. 75 minut przed czasem, który sobie zaplanowałem. Niestety jak zwykle w Pile słabe warunki „socjalno-bytowe”. Nie ma gdzie usiąść, ani tym bardziej się położyć. Toaleta, a raczej ubikacja na zapleczu stadionu bardziej przypomina chlew niż pomieszczenie sanitarne. Uzupełniam zapasy i z niechęcią włączam się do ruchu na DK10. Ruch samochodowy jeszcze się wzmógł. Teraz widać różnicę pomiędzy startem „na noc”, który stał się moim udziałem, a wcześniejszymi sobotnimi startami w poprzednich edycjach. Przy starcie porannym – do Piły dojeżdżałem dotychczas późnym sobotnim popołudniem, w związku z czym ruch na krajówce, swój szczyt miał już za sobą. Teraz, prawdopodobnie także w związku z handlową niedzielą, natężenie ruchu jest gigantyczne, aż do momentu zjazdu do Nakła (290 km). Jest godzina 10:46, gdy melduję się na PK06. Dają ciepły posiłek, jakieś owoce, herbatę, kawę. Czuję już pierwsze znużenie drogą. Mając godzinę „zapasu” nie spieszę się już zbytnio ze zwijaniem z punktu. Odcinek do Solca Kujawskiego to nowość na trasie BBT. Bardzo przyjemny objazd Bydgoszczy, na dotychczasową trasę tzn. DK10 wjeżdżam za Białymi Błotami. Odcinek bardzo ładny, jedzie się przez zamożne podbydgoskie willowe, miejscowości. Fragmentami przez charakterystyczne dla tego terenu sosnowe lasy. W tych okolicach obserwuję dziwne manewry startujących w kategorii „team” tzn. zawodników jadących ze wsparciem samochodu serwisowego. Zdejmowanie i zakładanie kurteczek, zatrzymywanie się co i rusz. Trochę dziwnie to wygląda. Mi udaje się jechać ciągle swoim tempem, korzystam tylko z zaopatrzenia na punktach. Jest nieźle, ale do Solca Kujawskiego na PK07 (340 km) przyjechałem o 13:48 i dotychczasowy zapas czasu skurczył się raptem do 12 minut. Za długo siedziałem w Nakle! Niestety znużenie nie pozwala mi ruszyć z kopyta. Najpierw obiad. Później próbuję się położyć na kilkanaście minut, a nawet zdrzemnąć – niestety warunki nie pozwalają. Wprawdzie mamy do dyspozycji wielką halę sportową z materacami, ale punkt „zatrudnił” konferansjera, który wydziera się co chwile przez mikrofon witając kolejnych zawodników przybywających na punkt, a także ruszających w dalszą trasę. Jak w takich warunkach się zdrzemnąć?
W Solcu coś mi zaszkodziło. Więcej czasu, niż bym chciał muszę spędzić w łazience. Dalszą trasę pokonuję już z dużym dyskomfortem żołądkowym. Nie jest tragicznie, ale mam jadłowstręt. Ograniczam się do picia jedynie wody, ale na niewiele pomaga.
W rezultacie na punkt (PK08) przed Włocławkiem w przydrożnym barku „Wagant” (400 km) docieram tuż przed osiemnastą (17:56). Zapas czasu stał się wspomnieniem, tu już jestem o 26 min. do tyłu w stosunku do planu. Mam mało sił, a jedzenie nie wchodzi. Ograniczam się do gorącej herbaty i węgla aktywnego, którego zapas uzupełniam na pobliskim Orlenie. Nie wiem, czy na tym daleko zajadę?
Na razie długi wjazd do Włocławka, „drogi dla rowerów”, które udaje się zignorować i przejazd przez wyboiste ulice starówki. Gdy wjeżdżam na spokojną już o tej porze DK62 wzdłuż Zalewu Włocławskiego, zaczyna zmierzchać. W zapadającym dość szybko, sierpniowym zmroku, widać że nie jadę sam na tym odcinku. Z przodu i z tyłu migają lampki rowerowe innych zawodników. Lampki przydają się zwłaszcza za Soczewką, kiedy przychodzi pora na zjechanie z oświetlonej krajówki i należy zanurzyć się w lasy, przez które prowadzi dziurawa droga do Gąbina. Czekam na ten Gąbin z utęsknieniem. Zaplanowałem sobie krótki sen na tym punkcie, pamiętając o wygodnych namiotach miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Niestety przyszło obejść się bez tego. Jest godzina 22:50 gdy docieram na gąbiński rynek (PK09) ulokowany na 483 km trasy. Komendant Straży na moje pytanie o miejsce w namiocie odpowiada
– Panie, w życiu nie mieliśmy takiego obłożenia. Wszystkie miejsca zajęte, a jeszcze śpią w wozie strażackim.
Na domiar złego przed samym Gąbinem przemoczyła mnie ulewa. Deszcz spadł nagle, gdy byłem w środku ciemnego lasu, więc nawet nie miałem jak się okryć przeciwdeszczówką. Zziębnięty i lekko wyczerpany wypijam kolejno po sobie trzy gorzkie herbaty i zagryzam paczką suchych herbatników. Nic innego mi „nie wchodzi”.
Podobno odcinek z Gąbina do Łowicza to najnudniejsza kolarska trasa w Polsce. Nie wiem, czy tak jest. Szczerze mówiąc jest mi wszystko jedno. Byle dojechać do kolejnego punktu. Łamię się i po drodze zajmuję na chwilę przystanek autobusowy. Bardziej dla rozprostowania kości, niż spania. W Łowiczu (525 km), na PK10 jestem o godz. 01:50. Tylko dla porządku napiszę, że to już ponad 2,5 h straty w stosunku do planu. Jeszcze przed punktem na zamkniętym przejeździe kolejowym doganiają mnie „szybcy” tzn. zawodnicy startujący w sobotni poranek. Prawdopodobnie jeszcze szybsi wyprzedzili mnie wcześniej, tylko jakoś mi to umknęło. Punkt kontrolny w sali gimnastycznej miejscowego OSiR’u. Kręci się mnóstwo zawodników, ale też i gości. Spotykam m. in. Wilka. Gdzieś w korytarzu zaczepia mnie Hipek. Na szczęście nie ma konferansjera!. Korzystam z pierwszego przepaku. Biorę prysznic, zmieniam strój kolarski na suchy. Próbuję coś zjeść. Moim posiłkiem jest makaron, ale bez rosołu, za to posypany cukrem. Żołądek trochę się uspokaja. Planowany i długo oczekiwany sen to około godziny na materacu pod folią NRC. Na szczęście, nauczony doświadczeniem, zaopatrzony jestem w zatyczki do uszu i opaskę na oczy. Pomaga. Jeszcze w przedświcie wytaczam się na uliczki Łowicza i szczękając zębami z zimna jadę dalej. Dziarski nie jestem, a tu nowa trasa powinna budzić moje zainteresowanie. Nie budzi. Jadę przez jakieś wioski, pamiętam, że już tu byłem w ubiegłym roku razem z Wąskim i Anitą na nieszczęsnym Maratonie Północ Południe 2017. Nieszczęsnym z powodu gigantycznych opadów deszczu. Teraz tylko siąpi. Nie wiem, czy zakładać kurtkę i się zgrzać, czy liczyć, że mżawka, którą wchłania mój strój kolarski – odparuje? Gdzieś za Skierniewicami decyduję się odziać „na deszcz”. Słusznie, bo mżawka przeradza się w ciągły, może nie ulewny, ale jednak opad. Do punktu (PK11) w Nowym Mieście nad Pilicą (610 km) docieram o 08:40. To 70 minut straty w stosunku do planu. Czyżbym nadrobił?!? Punkt w oficynie zamkniętego pałacu. W ponurym parku przywodzącym na pamięć „Niesamowity Dwór” z Panem Samochodzikiem w roli głównej. W małej salce tłok. Miła wolontariuszka częstuje jedzeniem i piciem. Jakaś pani kierowniczka ochrzania wszystkich za nieporządek. Zawodnicy jacyś tacy śnięci. Nie wiem, czy ktoś żywiej reaguje. Zbieram się do dalszej jazdy. Czeka mnie równe 100 km do kolejnego punktu. Nowa trasa wiedzie naokoło Radomia. Tę zmianę marszruty oceniam in minus. Fatalne, dziurawe asfalty. Zasyfione lasy. Chce się rzygać. I jeszcze cały czas pada. Na dodatek przed Starachowicami ziemia się garbi. Zaczynają się górki. Docieram do PK12 o godzinie 13:40. To niestety 2 godziny straty w stosunku do planu z rozpiski. Punkt umieszczony na zapleczu Aquaparku. Niestety bez wody. A podobno w pakiecie była możliwość skorzystania z tej pływalni i sauny. Na szczęście jest dobre jedzenie. Pełen obiad. Zupa, ziemniaki z mięsem i surówką. I wreszcie mogę jeść. Żołądek odpuścił. Niestety nie chce mi się dalej jechać, a raczej wychodzić na ziąb i deszcz. Nie jestem sam z tym nastrojem. Trwa gorączkowe przeszukiwanie serwisów pogodowych, w końcu ktoś autorytatywnie stwierdza, że po 16-ej przestanie padać. W międzyczasie przewijają się czasowcy: Bożena Grabarczyk, Keto oraz inni „szybcy i wściekli”. No dobrze, w takim razie ja ruszę po 16-ej. Na razie kładę się „na chwilę” na materacu i odpływam. Spałem ponad godzinę i w porównaniu do drzemki w Łowiczu teraz jest lepiej. Na tyle, że z werwą, o którą siebie bym nie podejrzewał, wwlekam na siebie wilgotne mokre ubranie i ruszam dalej. Rzeczywiście przestało padać! Zaczęły się za to podjazdy, ale jakoś nie robią na mnie wrażenia. Ale odcinek – super malowniczy. Znacznie przyjemniejszy, iż trasa przez Iłżę. Zaczyna zmierzchać gdy wjeżdżam do Opatowa (760 km). Punkt na rynku. Godzina 19:35. Dobre jedzenie – podają żurek i nie żałują dokładki. Miła atmosfera. Poznaję Johnego z forum, przyjeżdża Tolaf z Panią Małgosią. O, jest także Hubert randonneur z brevetów. Trzeba jednak porzucić miła atmosferę i ruszyć dalej.
Niestety za Opatowem przychodzi ON. Dawno nie spotykany znajomy. Ból karku. Cztery lata temu o mało co nie przeszkodził mi w dotarciu do mety. Później nigdy nie wracał, teraz niestety znowu się pojawił. Aby mu nie pozwolić nad sobą całkowicie zapanować – niestety muszę robić częste przystanki. Gdzieś tak na wzgórzach Ziemi Sandomierskiej, w okolicach Klimontowa, zdaję sobie sprawę, że nie zrealizuję planu dojechania do mety w czasie poniżej 60 h. Tracę mnóstwo czasu na rozciąganie i rozluźnianie się na przypadkowych postojach. Wygląda to tak, że jadę kilkanaście km, staję na przystanku, zdejmuję kask i kładę się na kilka minut. Wreszcie tuż po północy (00:24) jestem w Majdanie Królewskim (814 km) na PK14. Solidny posiłek i sen. Tak sen – bo to chyba najlepszy sposób na regenerację napiętych ponad miarę mięśni grzbietu. Niestety na sali ogólnej jakaś zawodniczka pierdzieli coś nieustannie przez telefon, tak przez dobrą godzinę. Nie mam siły zwrócić jej uwagi, aby wyszła na zewnątrz, jak już musi z kimś gadać. Nie potrafię jednak ukryć swojego absmaku na twarzy, bo jedna z wolontariuszek proponuje mi położenie się w sąsiedniej, małej salce. Jest super. Materac. Koc. Ciepło. Wprawdzie po chwili wparowało do niej kilku kolejnych spaczy, stukających spd’ami o podłogę, ale co się przespałem to moje. Trwało to może z godzinę. Wychodzę na zewnątrz i zaczyna mną telepać. Jest zimno. Na szczęście niedzielny przedświt i poranek oznaczają spokój na odcinku krajówki (DK9) do Kolbuszowej. A za Kolbuszową zmiana trasy. I dobrze. Bardzo fajny odcinek. Spokojne boczne i leśne drogi z niezłym asfaltem. Gospodarne Podkarpacie się zaczęło. Zaczyna szarzeć, gdy docieram na punkt (PK15) w Sędziszowie Małopolskim (860 km). Jest godzina 04:44. Punkt obstawia „Rowerowy Lublin”, a wrażenie kierownika punktu sprawia Mariobiker z ręką na temblaku. Podobno przeleciał sarnę na rowerze, czy coś takiego … . Niby jadę w ultramaratonie, ale jakiś wewnętrzny głos mówi mi: po co? Nawet racjonalne podpowiedzi mi daje. W Sędziszowie jest stacja kolejowa. Zatrzymuje się na niej pociąg z Przemyśla, na który mam wykupiony (na jutro) bilet. Kark dokucza jak cholera. Dzielę się swoimi przemyśleniami z Mario, a ten patrzy na mnie jak na osobnika niespełna rozumu.
– Teraz się chcesz wycofać? 150 km przed metą? Nie ma mowy!
No to pojechałem. Fajna traska – jakiś podjazd większy się nawet trafił. Dałem radę. Zapas czasu jest spory. Mogę co i rusz robić te ćwiczenia rozluźniające. Głupio tak jechać i stawać, ale co robić? Dla urozmaicenia zatrzymuje się na myjni przed Brzozowem i obmywam rower z piachu i błota po niedzielnym deszczu. W rytmie jazdy przerywanej przystankami na rozluźnienie, dociągam do kultowego PK16 w Brzozowie. Tym razem nie w siedzibie Koła Gospodyń Wiejskich, ale po drugiej stronie drogi, za sanktuarium. W remizie jestem o 09:10. 50 minut wcześniej minęło właśnie planowane 60 godzin w trasie, a ja mam jeszcze 120 km do mety. Ale jest jedzenie, ciepło, miło. Kieruje tym bardzo interesująca brunetka o czarnych oczach i cudownym uśmiechu. No nie chce mi się dalej jechać i już. Idę się zdrzemnąć na pięterko. Zostałbym na dłużej, gdyby nie to, że to jednak zawody. Trzeba mi na metę. Nie wiem ile siedziałem leżałem na punkcie. Było chyba koło 11-ej, gdy wspiąłem się na brzozowski ryneczek i zjechałem w dół, w kierunku Sanoka. Słoneczko, tak – właśnie słoneczko zaczęło przyświecać. Tylko mnie plecy bolały. Przy drodze ciągle od dwóch lat ten banner „Ginekologia estetyczna”, czy jakoś tak … . Jest Sanok – obrzydliwy wjazd do miasta w dużym korku. Decyduję się na chwilę relaksu – po raz pierwszy korzystam z jedzenia od „dostawcy zewnętrznego”, a nie na punkcie i zatrzymuję się w McD. Kanapka, cola, frytki. Standardowy zestaw. Nie ma co wydziwiać, Wilk tak się odżywia i proszę jak jeździ! Po posiłku mi też lepiej nóżka podaje, więc górki w Sanoku i przed Leskiem wjeżdżam bez zbytniego wysiłku. Tylko te plecy. Na ryneczku placyku w Lesku kładę się na ławce. Zaczepiają mnie jakieś dwa miejscowe chłopaki, okazuje się, że kolarze i wiedzą w jakich zawodach uczestniczę. Życzą powodzenia. Ja prolonguję sobie przerwę od jazdy wstępując do sklepu rowerowego. Kupuję olej do łańcucha. Było mycie – będzie oliwienie. Tak dla zewnętrznego obserwatora: szukam byle pretekstu, aby nie jechać. Ale meta coraz bliżej. Trasę do Ustrzyk Dolnych pokonuję wreszcie (!) za dnia. Hurra. Bieszczady cieszą wzrok swoim widokiem. Pogoda sprzyja, tylko ból utrudnia jazdę. Wreszcie Ustrzyki Dolne (955 km). PK17. Nowoczesna hala sportowa, barek z kuchnią fusion na pięterku. Podpisuje listę obecności, pani prosi o książeczkę … . A niech to ...  [dunder ściśnie]. Gdzie moja książeczka startowa? Pani nagle traci zainteresowanie moją osobą. Jedzenie podaje mi od niechcenia. Że niby „na gapę” jadę? Humor mi się zwarzył momentalnie. Wybiegam na zewnątrz, siadam na rower i jadę już na południe. Taki jestem zdenerwowany, że podjazdy pod Żłobek i Przełęcz nad Lutowiskami wjeżdżam na tym wkurzeniu. Gdzieś podczas drugiego podjazdu wyprzedza mnie powoli samochód z ekipą z punktu z Sędziszowa. Mario zagaduje, czy wszystko w porządku. Nie w porządku, mówię. Zgubiłem książeczkę.
- Nie martw się - odpowiada  - przecież jest monitoring i listy obecności na punktach.
No niby tak … .
Zjazd do Lutowisk. Łzy z oczu skręcają się za kaskiem w warkoczyk. Monotonne ostatnie kilometry. Parę postojów na rozciąganie. Wreszcie jest meta. Dzwon dzwoni, Agnieszka z forum odbiera ode mnie rower, Bożena ściska i prowadzi do piwnicy gdzie urzędują Oskar i Robert z laptopem. To meta „urzędowa”. Gdy melduję brak książeczki patrzą na mnie zimnym wzrokiem. Jak to było z tymi śledczymi? Jeden zły, drugi dobry? Tu był jeden zły, a drugi jeszcze gorszy. Wysłuchuję pogadanki na temat konieczności przestrzegania regulaminu. Każą mi wymyślić sobie jakąś karę. Mam już tego serdecznie dosyć. Jestem zmęczony, mam zesztywniały kark. Wychodzę. Idę po rower i plecak, tuptam na camping PTTK. W hotelu górskim meldowanie się. Odbieram kluczyki i włażę na piętro do tzw. pawilonu. W pokoju śmierdzi nie wiem czym. Pościel niby czysta, ale wali wszystko stęchlizną. Trudno. To tylko kilka godzin bo rano trzeba wstać na pociąg. A do pociągu 100 km. Dzwoni telefon. Bożena. Mówi, że książeczka się znalazła. Została w Brzozowie i przyjechała razem z papierami z punktu kontrolnego. Uff. Człapię do zajazdu, Oskar wiesza mi medal na szyi, daje buteleczkę z miodem, ściska rękę. Czas przejazdu – 67 h. Wolniej niż 2 lata temu, szybciej niż w 2014. Dojechałem jednak. Mimo przeciwności buntującego się organizmu po raz trzeci ukończyłem Bałtyk Bieszczady Tour.
Gdy jechałem do mety – mówiłem sobie trzeci raz i starczy.
Teraz, gdy po kilku miesiącach piszę te słowa, zastanawiam się, czy aby nie spróbować po raz czwarty?
Impreza jest na swój sposób niepowtarzalna. Atmosfera, ludzie, mnóstwo znajomych, których znało się tylko z nick’a teraz okazują się w całej swej osobniczej wspaniałości.
Poza tym, a może przede wszystkim to wyczyn jednak jest.
Pomimo gęsto rozstawionych punktów kontrolnych z obsługą, to 1008 km, a nawet więcej, jak w tym roku – samo się nie przejedzie.

Bałtyk Bieszczady Tour 2018 © skaut
Gminy: Cielądz (1019), Klwów (1020), Mirzec (1021), Orońsko (1022), Potworów (1023), Przytyk (1024), Starachowice (1025), Wierzbica (1026), Wolanów (1027) i  Zakrzew (1028).

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!