Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaratony

Dystans całkowity:17841.62 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:746:26
Średnia prędkość:21.16 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:114791 m
Maks. tętno maksymalne:180 (97 %)
Maks. tętno średnie:137 (74 %)
Suma kalorii:320102 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:594.72 km i 26h 39m
Więcej statystyk

Pod totemem ślimaka (Brevet 400)

Sobota, 14 maja 2016 · Komentarze(3)
Uczestnicy

Rozochocony niezłym, jak na mnie, przejazdem w Brevecie 200 km , postanowiłem zmierzyć się z dystansem dwukrotnie dłuższym. Na szczęście start wyznaczono na godzinę 8:00 rano i do Pomiechówka mogłem dojechać w sobotni poranek prosto z domu. Stawiłem się 20 min. przed startem. Czasu wystarczyło na tyle, aby się przebrać za kolarza, podpisać listę startową i wysłuchać jednym uchem fragmentów odprawy przedstartowej. Startujących tym razem znacznie mniej niż przed miesiącem na „dwusetce”. Początkowo wszyscy jedziemy razem. 
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400)
Lasy Pomiechowskie (Brevet 400) © skaut

Witam się w peletonie z Keto i Wiechem. Trzymam się zasadniczej grupy „pierwszej prędkości” i z nią docieram do Nasielska. Tu na światłach wystarczył moment zawahania się oraz konieczność przepuszczenia samochodu zjeżdżającego na parking, abym pozostał sam. Na kolejnej zmianie świateł dojechał do mnie Jarek Grudzień, z którym od tego miejsca jedziemy razem. Po drodze doganiamy Tomka Rozy oraz jeszcze jednego kolegę i we czwórkę wspólnymi siłami dojeżdżamy do puntu kontrolnego (PK2) w Przasnyszu ulokowanego na 75 km trasy. Króciutki postój przeznaczony wyłącznie na podbicie kart brevetowych i pobranie kanapek z bagażnika samochodu organizatora, który w tzw. międzyczasie nadjechał na ten punkt.
Okolice Przasnysza (Brevet 400) © skaut
Pogoda zdecydowanie się pogorszyła. O ile od startu czuć było w powietrzu narastająca wilgotność powietrza, o tyle za Nasielskiem zaczęło już regularnie padać. Intensywność opadu raz malała raz rosła, ale padało nieustannie. Dla okularnika, którym jestem – sytuacja bardzo niekomfortowa, zwłaszcza, że trzymana w zanadrzu ściereczka do okularów nabrała wilgotności takiej, iż zamiast osuszać zostawiała na szkłach bury rozmaz. Zmagając się z wodą lejącą się z nieba i wiatrem, który nie pomagał ciągniemy dalej. W pewnym momencie na drogę przed nami wbiega bażant i daje podpowiedź, jak oszczędzać energię w taką pogodę. Żadnego tam latania, tylko leciutko drobiąc (truchcikiem) należy pokonywać dalszą odległość brzegiem szosy. W tym stylu, przy nasilającym się deszczu, dojechaliśmy do punktu w Rozogach (PK3 -145,9 km). Po drodze wyprzedziliśmy jeszcze Marcina Nalazka, który przez moment próbował się z nami trzymać, ale narzekając na mizerny tegoroczny kilometraż przejechany na rowerze (300 km) i chroniczne niewyspanie, został za nami.
Nie wiem, czy zaraziłem się od Marcina, czy to wpływ ubiegłotygodniowego zmęczenia, ale na stacji BP w Rozogach ogarnęła mnie taka senność, że funduję sobie wielki kubek czarnej kawy i rozsiadam się na bardzo wygodnej kanapce w stacyjnym bistro. Kolegom, którzy zostali na zewnątrz mówię, żeby nie czekali na mnie, bo muszę „odtajać”. W tym momencie spłynęła na mnie świadomość, że dobrego czasu to dziś nie wykręcę. Po prostu nie i już.
Mój totem na dziś:

Koledzy pojechali, a za moment zaczęli zjeżdżać inni startujący. M. in. wyprzedzony wcześniej Marcin, a także Wojtek Leś, i cała „żółta grupka” (to od koloru jednakowych kurteczek) z jedyną startującą dziś dziewczyną – Agnieszką. Zebrałem się w sobie, przywdziałem teoretycznie przeciwdeszczowe ochraniacze na buty i ruszyłem w dalszą drogę. Samotnie. Chyba tego potrzebowałem w tym momencie.
Gdyby nie deszcz i zimno, byłaby okazja do inhalacji żywicznym aromatem starego boru sosnowego. A tak, potężne, masztowe sosny Puszczy Piskiej błyszczały mokrymi pniami i ociekały kroplami zimnej wody. Wody było tyle, że nawet jachty zaczęły mnie wyprzedzać:

Jachty mnie wyprzedzają! (Brevet 400) © skaut
Do Wojnowa dojeżdżam w towarzystwie Wojtka Lesia i jeszcze dwóch innych kolegów, z którymi zjechaliśmy się w okolicach Karwicy Mazurskiej. Zostałem na wymianę baterii w garminie, koledzy pojechali dalej. Za chwilę nadjechał Marcin, który nie zastanawiając się ułożył się na przystanku i zapadł w sen. Ruszyłem dalej, rezygnując z okazji wstąpienia do kościoła w Ukcie i rzucenia okiem na bezcenny obraz Girolamo Muziano „Złożenie do grobu” wywieszony w prezbiterium tej poewangelickiej świątyni. Musiało mi wystarczyć ubiegłoroczne wspomnienie tego arcydzieła cinquecento, kiedy to z córką kajakowaliśmy po Krutyni, a w kościele słuchaliśmy Mszy Św.
Przepiękny odcinek DW 609 do Mikołajek stracił trochę na urodzie ze względu na aurę przeszkadzającą w kontemplacji. Mniej więcej 10 km przed Mikołajkami spotykam randonnera z uszkodzonym rowerem. Uszkodzona („zmielona”) przerzutka i zerwane szprychy uniemożliwiają mu dalszą jazdę. Mówi mi, że wezwał już na pomoc teścia, który rusza samochodem z Warszawy, aby go zwieźć z trasy. Przejazd przez Mikołajki z rzutem oka na marinę. Takie Monte Carlo na miarę naszych możliwości. Jadę dalej, cały czas samotnie. Wyprzedza mnie jeszcze dwóch startujących. Ten odcinek mało przyjemny. Wprawdzie „krajówka” (DK 16) nie jest dziś mocno zatłoczona samochodami, ale jazda wśród pól, w deszczu i przy porywistym wietrze wiejącym z „korytarza” Wielkich Jezior Mazurskich wyciąga ze mnie ostatnie siły.

Resztką tych sił dojechałem do kolejnego PK w Orzyszu, gdzie instynktownie mój organizm wymusza na mnie dłuższy postój, pomimo tego, że do kolejnego PK „tylko” 30 km. Zamawiam herbatę i zapiekankę. Od kasjerki dostaję świeżutkie reklamówki, które posłużą mi później za dodatkową ochronę stóp przed wilgocią.
Tu dopada mnie „grupa żółta” powiększona o Kazia Kruczka i Franciszka Majewskiego debiutującego w brevetach i to w dodatku na typowym trekkingu (bagażnik, pełne błotniki, dynamo w piaście, nóżka!). Tym składem po przeszło godzinie dojeżdżamy do dużego PK ulokowanego w dawnej leśniczówce nad Jeziorem Nidzkim. A tam regularny piknik, nie mający nic wspólnego z tzw. dyscypliną postojową. Wystarczy napisać, że przyjechaliśmy za jasności, wyjeżdżaliśmy już po zmroku. Dla miłośników Ernsta Wiecherta a zwłaszcza „Dzieci Jerominów” miejsce szczególne. Dokładnie po drugiej stronie jeziora (Nidzkiego) leży Sowiróg. Ciarki przechodzą po plecach, gdy się pomyśli, że to TU się działo!
W leśniczówce miło, ciepło, sucho. Podgrzany w mikrofalówce dwudaniowy obiad (pycha!), kawa i herbata do woli. Na tyle, na ile mogę - zmieniam odzież to znaczy zakładam dodatkowo suchą koszulkę termiczną i zmieniam skarpetki na suche. Tylko tyle zabrałem do podsiodłówki, dlatego z pewnym zaskoczeniem widzę, że na innych czekają „przepaki” i mogą w całości zmienić kompletne stroje kolarskie na suche. Szkoda, że informacja o takiej możliwości nie dotarła do wszystkich.

Natalia – z wolontariatu Randonneurs Polska, sprawnymi dłońmi fizjoterapeutki próbuje rozmasować mój zesztywniały kark. Po przykrych wspomnieniach BBT’14 staram się nie dopuścić do bolesności w tym miejscu, ale zimno i niezależny od woli skurcz mięśni zrobiły swoje. Masaż pomaga i mogę ruszać dalej. Kilku uczestników podejmuje decyzje o wycofaniu. Z leśniczówki wyjeżdżamy we trójkę, tzn. Marcin, Franciszek i ja, ale po kilkunastu kilometrach rozdzielamy się na dobre. Franciszek mający niezłą parę w nogach pomknął w noc na tym swoim trekkingu, Marcin postanowił ospać przyjemny, drewniany przystanek typu góralska chatka, a ja swoim tempem kulałem się do mety. Kolejny PK na stacji Orlen w Kadzidle. Bardzo przyjemna obsługa stacji z wyrozumiałością patrzyła na ściekające ze mnie błoto i wodę, dała możliwość rozłożenia się na podłodze na zapleczu, a nawet przechowania roweru pod dachem. Dojechałem na punkt w momencie, w którym Franciszek właśnie ruszał, a Kaziu Kruczek i Piotr Łabudziński zbierali się do drogi. Ja zamówiłem gorącą herbatę i siorbiąc ją doczekałem się przyjazdu Wojtka Lesia będącego w stanie ewidentnej hipotermii. Dla niego w tym miejscu jazda się skończyła. Został podjęty z punktu przez obsługę brevetu godzinę po moim odjeździe. Było dobrze po pierwszej w nocy gdy ruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście przestało padać, za to temperatura obniżyła się o dodatkowe kilka stopni. Starałem się jechać w miarę żwawo, aby nie szczękać zębami i z tych 53 km do Makowa Mazowieckiego niewiele zapamiętałem, może poza ślicznymi głosami budzących się ptaków. Tak ok 3 w nocy zaczął się ich regularny koncert.

Mazury Ponure (Brevet 400) © skaut
W Makowie kolejne, nieprzyjemne, zaskoczenie. Stacja Orlen na której jest PK przestawiona na „tryb nocny”, tzn. obsługa przez okienko jak w aptece, nie można skorzystać z toalety, ogrzać się, pobuszować wśród półek ze słodyczami. Smuteczek. Na punkcie dopada mnie „grupa żółta”, tzn. Agnieszka, Andrzej, Piotr, Tomasz i Krystian. Andrzej nienachalnie pyta, czy pojadę z nimi, na co się godzę, a w zasadzie nawet cieszę z towarzystwa na końcówkę tegoż przejazdu. Po drodze jeszcze krótki postój na czynnej stacji Lotosu, przerwa na kawę, toaletę i coś słodkiego, a dalej to już „na oparach” do mety. Jako, że staram się śledzić nawigację, co chwilę słyszę zza pleców: Daleko jeszcze? Końcowe 15 km z Nasielska już żywszym tempem i kwadrans po siódmej wpadamy do bazy brevetu. Na koniec tego wszystkiego jeszcze formalności, podpisy, skanowanie kart brevetowych, co też trochę trwa i można zjeść coś ciepłego. Z ulgą odklejam od siebie kompletnie mokre ubrania. Stopy mam tak rozmoczone jak topielec wyciągnięty z Wisły. Biorę prysznic i wbijam się w śpiwór na 4-godzinny sen. 
Podsumowując muszę powtórzyć przeczytaną gdzieś myśl, że najgorszy start jest zarazem najlepszym treningiem. Ambitne plany poprawienia (przynajmniej) wyniku z ubiegłorocznej czterechsetki legły wprawdzie w gruzach mniej więcej w 1/3 dystansu, ale (chyba) wiem więcej o sobie i możliwościach jazdy w takich warunkach. Podsiodłówka Ortlieba zdała znakomicie egzamin z wodoszczelności. Ponieważ jechałem samowystarczalnie, tzn. bez przepaku, zestaw na zmianę, tj. koszulka z długim rękawem i suche wełniane skarpetki oraz długie lekkie spodnie przeciwdeszczowe okazały się tym, czego było trzeba najbardziej. Dla lepszego komfortu przydałaby się może trochę grubsza kurtka, bo kolarski ortalion jest dobry na krótsze dystanse, a nie na nocną jazdę po kilkunastogodzinnym wychłodzeniu deszczem i temperaturę na zewnątrz rzędu 5-7 st. C. Ale wtedy trzeba by wziąć większą podsiodłówkę, która przydałaby się też na dodatkowe jedzenie. Taką mam chyba przemianę materii, że w zasadzie bez przerwy muszę coś podjadać w czasie jazdy. Jeżeli tego nie robię – mam wrażenie nadciągającego rychłego „odcinania”. Zobaczymy czy nauczka, którą dała mi Zimna Zośka przyda się na coś w przyszłości? Generalnie – mam satysfakcję, że w takich warunkach cały i zdrowy dojechałem do mety. Nawet kataru później nie miałem, nie mówiąc już o innych dolegliwościach.
Oficjalny (wg ACP) czas brutto: 23:17


Prawie jak cyclocross (Brevet 400) © skaut

Mapka

Góry MRDP (5)

Środa, 26 sierpnia 2015 · Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
Środowy poranek
Sen trwał prawie 5 godzin. Na tyle nabrałem już wprawy przy porannej krzątaninie, że po śniadaniu (Dzięki Oleńko!) jeszcze przed siódmą moszczę się na siodełku i rozpoczynam żmudny podjazd pod Przełęcz Lisią. Na szczęście Droga Stu Zakrętów budowana była przez nielada fachowców i trzyma stałe nachylenie na całej swej długości. Nie pozostaje nic, tylko pracowicie w jednym rytmie jechać w górę podziwiając fantastyczne wychodnie skalne Gór Stołowych. W Karłowie zatrzymuję się na moment, aby przyodziać się w ocieplacze przed zjazdem. Chwilę rozmawiam z obywatelem Radkowa, który jedzie na wysłużonym zielonym ATB, w przeciwną stronę, do pracy w kudowskim sanatorium. Zjazd byłby może cudowny, gdyby nie trzeba było wyhamowywać na wcale licznych serpentynach, ale cóż nie bez kozery jest to Droga Stu Zakrętów.
W Radkowie nie zatrzymuję się, zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach. Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej. We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach. W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy, że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:

Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)

Odpowiedź może być tylko jedna:
Głuszyca. Do mety (10:45)

W Głuszycy spotykam (który to już raz?) Henia i Wacka, którzy wypytują mnie o dalszą drogę. To, co mówili o przejechanym odcinku przez Sokolicę nie nadaje się do druku. W mocno swobodnym tłumaczeniu mniej więcej chodzi o to, że była to bardzo zła droga i trasę maratonu puścił nią bardzo niedobry człowiek i oni bardzo chętnie by z nim na ten temat porozmawiali przedstawiając bardzo silne argumenty, że wybór tej drogi był niewłaściwy. Im (oczywiście) wystarczyły dwa rzeczowniki, jeden czasownik (w różnych formach) i jeden przymiotnik.

Pikniki

Przed jedenastą (10:49) melduję zaliczenie przedostatniego punktu kontrolnego. Zatrzymuję się na drugie śniadanie przed marketem Dino. Mają dobre gazetki, które świetnie nadają się na obrus, izolację termiczną i papier śniadaniowy. Dostaję SMS od koleżanek z pracy:

Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)

Jadę wzdłuż linii kolejowej. O dziwo zegar na stacji w Głuszycy wskazuje dobrą godzinę. Droga przez Grzmiąca i Rybnicę Leśną bardzo „klimatyczna”. Ciemny las, droga na zboczu i nieliczne zabudowania przywodzące na myśl „Gazdę z Diabelnej”. W Unisławiu Śląskim obok zrujnowanego kościoła skręcam na południe i niezłą drogą jadę do Mieroszowa. Jest ciepło, wręcz upalnie. Wspinam się przez Łączną w kierunku Chełmska Śląskiego i na wysokości 686 m otwiera się wspaniały widok na Kotlinę Kamiennogórską.
Kotlina Kamiennogórska © skaut

W Chełmsku Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i zjeżdżam do Lubawki.
Chełmsko Śląskie. Domy tkaczy © skaut

O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16. Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:

Dawaj Krzysztof dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53)
A potem meta, laba i powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)

W Lubawce robię przerwę na posiłek. Przy wylotówce na Kamienna Górę zatrzymuję się w piekarni, gdzie dostaję pyszną „pizzę”, a sprzedawczyni z własnej inicjatywy robi mi kawę z prywatnych zasobów. Gawędzimy trochę, wspólnie użalając się nad tutejszą biedą i przeraźliwym bezrobociem. Ona też „nietutejsza”, od niedawna osiadła na Dolnym Śląsku. Przyjemnie się rozmawia , ale mi czas w drogę, zwłaszcza, że do mety rzeczywiście niedaleko. Bezstresowo wjeżdżam na Szczepanowski Grzbiet (639 m). Od razu widać, że droga biegnie w sposób nienaturalny. Dawniej w Bukówce trakt wiódł w prawo w dolinę rzeki, ale zapora i jezioro wymusiły wytyczenie drogi „na krechę” przez górę. Przejeżdżam przez Miszkowice. Dawna Karczma Książęca posadowiona na fundamencie średniowiecznego zamku w coraz większej ruinie. Karl von Stein i Karl August von Hardenberg, to nie "nasza" historia przecież. Nie ma też dawnego kościoła ewangelickiego o jego (podobno) przepięknym wyposażeniu nie wspominając. Stał tu vis a vis świątyni katolickiej i jakby z nią rozmawiał. W Jarkowicach z dawnego browaru zamkowego nie zostało już nic. W ubiegłym roku były jeszcze budynki. Teraz ruiny, a raczej „kamieni kupa”.
Do mety!
O trzeciej po południu jestem na Rozdrożu Kowarskim. Gdy przed zjazdem zakładam na poboczu drogi kamizelkę i czapkę wyprzedza mnie Wiciu mknący do mety. Zjeżdżam i ja na dno Kotliny Jeleniogórskiej. Po kolei przejeżdżam Kowary, Ścięgny, Sosnówkę i Piechowice. Liczne grupy szosowców mnie wymijają, ale na moje pozdrowienia patrzą obojętnym, a może nawet wzgardliwym wzrokiem. Na tym obłoconym giancie z dużą podsiodłówką, lampkami, innym szpejem a jeszcze w przepoconych, złachanych ciuchach mogę wyglądać jak dziad jakiś. Na dodatek stwierdzam, że przednia przerzutka odmówiła współpracy. Zatrzymuję się w Podgórzynie, ale nie ma co kombinować bo do mety już naprawdę niedaleko. Na szczęście łańcuch został na środkowej tarczy. W Szklarskiej Porębie ostatni podjazd. Ale jaki! Gdy powolutku wjeżdżam na górę, kątem oka widzę zjeżdżającego w przeciwnym kierunku Wilka.
Nowe życie wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę. Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey.
Była godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Tego dnia czekał mnie jeszcze spacer z kolegami i przezacną Panią Keto’wą po Świeradowie w poszukiwaniu kolacji. Nazajutrz było wręczenie medali i powrót na „kołach” w towarzystwie Ola i Siudka do Szklarskiej Poręby. Panowie zjechali do Jeleniej, a ja w sympatycznym bistro na dworcu przeczekałem do nadejścia pociągu. Znowu wagon rowerowy (Turysta naprawdę ma duże wpływy na kolei). W Jeleniej dosiadł się jeszcze Darek Janeczek wysiadający w Sosnowcu. Z Warszawy do Józefowa znowu na rowerze, a w domu gorące powitanie żony, dzieci. Wieczorem zaś tort.
Słodka nagroda (w domu) - Góry MRDP'14 © skaut
***
Podsumowanie:
Przejechałem w sumie 1139,6 km, czyli "nakazany" dystans maratonu 1121,8 km powiększony o "zjazdy techniczne" z trasy w Nowym Żmigrodzie, Zakopanem, Raciborzu i Lubawce oraz omyłkę nawigacyjną za Międzylesiem. Czas oficjalny (brutto): 102 h 22 min. stawia mnie raczej w ariergardzie peletonu. Czysty czas przejazdu nieco szokuje: 55 h 58 min, co uzmysławia ile tego czasu "wytopiłem" nie jadąc. Dało to średnią (z jazdy) 20,36 km/h.
Wrażenia niezapomniane. Organizacja - znakomita, przy swym minimalizmie, którego zresztą oczekiwałem. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że najlepiej mi idzie jazda w samotności. Chyba tak wolę.


Góry MRDP (4)

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Śląsk Opolski
Wychodzący Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim.
Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo, moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km) jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie (kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku.
W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia. Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na żywo”, zżynając ze Staffa:

O blachę przystanku deszcz bębni, Deszcz bębni jesienny. (2015.08.25 - 08:40)

W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54 melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd, a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych od soku jeżyn.

Jeżyny za Głuchołazami © skaut
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło.
Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu. Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do niej dojadę, a tym samym zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h).
Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Przedgórze Sudeckie (Góry MRDP'14) © skaut
Ziemia Kłodzka
Deszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną.
Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już sylwetkę Wojtka Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju.
Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam. Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim, gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej.
W Stroniu Śląskim (871,5 km) melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa. Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda. Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym, długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Wilkanów - Ruiny pałacu © skaut

Odbieram SMS od żony, która „załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach w Kudowie:
Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich. Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)

Jest godzina 19:00, gdy docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute, tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Kotlina Kłodzka (Góry MRDP'14) © skaut

Trochę mi się zakręciło w głowie od tej dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak. Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu. Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:

– Kto jedzie?
– „Dwudziestka”! A ty kto?
– „Trzydzieści siedem”
– Cześć.
– Cześć
– Którędy dalej?
– Tam
– Nie wiesz, czy dobra droga?
– Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.

Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa.
Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5 minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej, chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską, kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32.
Telefonicznie ustalam ze szwagierką miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen „fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.

Góry MRDP (3)

Poniedziałek, 24 sierpnia 2015 · Komentarze(2)
Kategoria Ultramaratony
Rześki poranek
„Odbudowałem się”, chociaż spaliśmy tylko 4 godziny. Solidne śniadanie i o 05:30 znowu w trasę. Jest przepięknie, chociaż pieruńsko zimno. Przed Witowem wyprzedza nas dwóch zawodników, ale ponieważ po odpoczynku wróciła moc, nie puszczam koła i ciągniemy z nimi (40 km/h), aż do Jabłonki. Na światłach w Czarnym Dunajcu sympatyczna pogawędka we czwórkę i wspólne narzekanie na zimno. Jest 4,5 st. C, a uczucie zimna potęgują mgły snujące się nad pustaciami Piekielnika i tutejszych torfowisk. Panowie zatrzymali się na Orlenie w Jabłonce, a my pociągnęliśmy przez Zubrzycę na Krowiarki. Paweł swoim tempem, ja swoim. Byłem na górze chwilę po nim, a zegar wskazywał 08:00, gdy zamawialiśmy w budce BPN gorącą herbatę z dużą ilością cukru. Wdaję się z panią z budki w dywagacje na temat przebiegu granic gmin: Zawoja, Jabłonka i Lipnica Wielka na Krowiarkach, a wcześniej szokuję Pawła objeżdżając całą polanę kolarzówką.

Orawa (Góry MRDP'14) © skaut

Zjazd do Zawoi początkowo ryzykowny, po dziurach. Dalej już po ładnym asfalcie. Jeszcze tylko podjazd pod Przełęcz Przysłop (661 m), później „z górki” do Stryszawy.
Punkt kontrolny nr 7 (547,7 km) zaliczony o 09:29. Wjeżdżamy na DW 946 i znów widzę kolej transwersalną. Robimy postój na przystanku. Trzeba zdjąć ciepłe ubrania. Zrobiło się naprawdę bardzo gorąco. W czasie przebieranki dojeżdża do nas niewidziany od dwóch dni Endriu68. Puszcza się w dalszą drogę, my kilka minut po nim.
Zakaz ruchu
W Kurowie na naszych oczach zamykają drogę, co wygląda w ten sposób, że stawiają znaki zakaz ruchu i tablice informujące o objazdach. Puszczam kokieteryjnego sms’a do „relacji na żywo:
Uwaga zawodnicy za nami ( są jeszcze tacy?). W Kurowie zakaz ruchu. Uszkodzony most. Dla pieszych i rowerzystów nowiusieńka kładka. Zignorować zakaz ruchu i objazd za Stryszawą (2015.08.24 - 11:19)

Mój towarzysz podróży  - Paweł z pytającym wzrokiem:
Kurów - Zakaz ruchu (Góry MRDP'14) © skaut


W Jeleśni nie jest nam dane dojechać do zabytkowej karczmy w „centrum”. Zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie energetyzuję się colą i lodami. Relacja na żywo ma swoje ciemne oblicze (totalnej inwigilacji), bo po chwili dostaję sms’a od koleżanki z pracy:

Cola i lody … no nie wiem, czy to dieta odpowiednia dla takiego sportowca. Powodzenia na dalszej drodze (12:43)

Beskidy

„Sportowiec” z kolegą Pawłem ruszają więc dalej. Jazda przez Sopotnię Małą uciążliwa ze względu na remont drogi – budowę wodociągu i kanalizacji. Krótki podjazd na Przełęcz U Potoka (613 m) za Sopotnią, a później raczej z górki do nomen omen Węgierskiej Górki. A tam wypadek, a jak wypadek to mamy przed sobą gigantyczny korek na drodze.
Wyglądało to tak, jakby samochód (osobówka) zjechał na przeciwległy pas, uderzył w latarnię, która złamawszy się spadła na dach sąsiedniego domostwa, łamiąc mu więźbę dachową. Korek długi na kilka kilometrów. Początkowo policjanci i strażacy nie chcą nas przepuścić, ale argument Pawła o udziale w wyścigu działa. Puszczają. Chwilowy postój na stacji Slovnaft. Picie. Dużo picia. Moczę bandankę w zimnej wodzie i taka „chłodnicę” zakładam pod kask. Podjazd przez Szare. Dopóki jest asfalt jadę. Płyty betonowe przechodzę. Kawałek kostki dalej też. Dojeżdżam do karczmy „Ochodzita”, gdzie z Pawłem spożywamy bardzo obfity obiad. Cena taka jak w Zakopanem, ale jest tego 5 razy więcej. Jest przed trzecią po południu, gdy ruszamy dalej. W Koniakowie dogania nas zawodnik nr 20 (Wiciu). Zjazd do Istebnej, gdzie o 15:39 melduję zaliczenie PK8 (612,8 km). Podjazd pod Kubalonkę idzie nieźle, a u góry dopada mnie SMS od Darka:

Z Istebnej pod górkę a potem już płyniesz do Wisły już ponad połowa dystansu. Leć … Do mety już blisko już z górki Pzdr (16:13)

Pyszny zjazd do Wisły. Jest poniedziałkowe popołudnie, na drodze ruch znikomy. Do Goleszowa jedziemy w zasadzie równym tempem. W Bażanowicach robimy zakupy. Długo to trwało, a mnie w dodatku dopadły sensacje żołądkowe. Nurkuję w krzaki nad pobliską rzeczką i zostawiam w nich obiad z Ochodzitej. Dalej staram się pilnować dyscypliny jazdy. Cieszyn przemykamy w miarę sprawnie, jak na stosunkowo duże miasto.

Górny Śląsk

Zatrzymujemy się dopiero na BP w Jastrzębiu Zdroju, ze względu na konieczność wymiany baterii w gps’ie. Mając w pamięci kryzysową niedzielę i dający o sobie znać żołądek postanawiam dociągnąć do Raciborza, aby tam zalec na jakiś sensowny odpoczynek. Przez telefon rezerwuję nocleg w przydrożnym motelu. Recepcjonistka trochę mityguje się, bo ma tylko pokój z podwójnym łóżkiem, ale ani mi, ani Pawłowi to nie przeszkadza. Paweł decyduje się bowiem zatrzymać razem ze mną. Do Raciborza wjeżdżamy już po zmroku. Trochę irytują ścieżki rowerowe i zakaz jazdy rowerem w Jastrzębiu oraz Wodzisławiu. Ktoś nas nawet otrąbił. Nie pamiętam już, czy jakoś nerwowo zareagowałem, czy też 600 km w nogach już mnie znieczuliło na takie zaczepki. Przed spaniem jeszcze kolacja w McD. „Małżeńskie” łóżko okazało się całkiem wygodne. Jest prysznic, ręczniki, ciepło. Żegnam się z Pawłem, który zamierza spać krócej ode mnie i ruszyć wcześniej w dalszą drogę. Ja muszę swoje odespać.

Góry MRDP (2)

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Ultramaratony
Dwadzieścia minut,
które Olemu wystarczyło, dla mnie było za mało. Chyba bardziej mentalnie, niż fizjologicznie ale za mało. Olo ruszył dalej, a my z Pawłem śpimy jeszcze godzinę. Ruszamy tuż przed siódmą.
Jedziemy zupełnie nową asfaltówką z Banicy do Czyrnej. Na dawnych mapach jej jeszcze nie było. Teraz to droga gminna o tajemniczym oznaczeniu: "K270912". Ma ten Wigor rozeznanie. Zjeżdżając przez Mochnaczkę Wyżnią do Tylicza napotykamy parę sportową: Wacka Żurakowskiego i Henia Huzara, którzy wyglądają jakby też przed chwila wstali ze snu. Jeżeli idzie o moje samopoczucie, już czuję, że będzie to

Dzień Zły

Jadę bez entuzjazmu, czując głód i niewyspanie. Deszcz od dawna nie pada, ale wcale mnie to nie cieszy. Doliną Muszynki, na której urodę pozostaję dziś obojętny dojeżdżamy do Muszyny. To Punkt Kontrolny nr 4 (320,7 km) na którym jestem o 07:46. Muszę „zebrać się w sobie”, ale mi się nie chce. Siedzę pod mostem, jem wysępioną od Pawła kanapkę i tępym wzrokiem gapię się to na rzekę, to na pustą o tej porze okolicę. Umawiamy się z Pawłem na postój i cokolwiek ciepłego w Piwnicznej. Droga na tę chandrę niezła, bo cały czas z górki, doliną Popradu. W Piwnicznej Zdrój w sumie trzy zatrzymania, które dla walczących o jak najlepszy czas przejazdu byłyby herezją. Najpierw niewypał ze stacją benzynową, gdzie nie ma nic ciepłego. Później zakupy w delikatesach, a na koniec śniadanio-obiad „na rynku”. Długo czekamy na ciepłe danie, ale makaron z grillowanym kurczakiem i brokułami jest naprawdę świeży, ciepły i jest go dużo. Bardzo dużo. Nastrój dzięki temu mam odrobinę lepszy, zwłaszcza, że i słonko zaczyna przygrzewać zziębnięte nocą kości.
Podrywam się do dalszej jazdy. Po 24 godzinach od startu lądujemy razem z Pawłem na rynku w Starym Sączu. To PK5 (366,1 km). Może nie jestem demonem prędkości, ale matematycznie wychodzi mi, że powinienem się zmieścić w regulaminowym limicie 120 h. Uzupełniam bidony i wyjeżdżamy z Sącza. W Gołkowicach Dolnych przez most na Dunajcu i dalej w górę rzeki, jej lewym (zachodnim brzegiem). Bardzo duży ruch samochodów. W okolicy Maszkowic pokazuje Pawłowi cygańskie „fawele”. Jakby dla zilustrowania mych słów naprzeciw nam wychodzi spora gromada śniadolicych Romów. Idą całą szerokości pasa i co dziwne samochody wcale na nich nie trąbią tylko potulnie wymijają. W Łącku moje lica krasi tylko słońce, a od Zabrzeża dodatkowo czołowy wiatr. Krzepy dzisiaj brak. Jest jak w tunelu aerodynamicznym, ze względu na różnicę poziomów doliny Dunajca i otaczających gór. Całą drogę do Krościenka jadę z przodu, a Paweł siedzi mi na kole … .

Pieniny

W Krościenku nad Dunajcem (402 km) jesteśmy o 14:05. Pijemy kawę na Orlenie, gdy dojeżdżają do nas Kot z Wąskim. Chwila odpoczynku trochę mi pomogła. Droga w kierunku Nowego Targu mocno zatłoczona samochodami. Dreszczyku emocji dodają szaleńczą jazdą flisacy wiozący tratwy do Kęt na początek spływu Dunajcem.
Pierwszy podjazd w Hałuszowej jeszcze mi wychodzi. Mając przed oczami Groń i Kozią Górkę przez samą wieś jeszcze udaje mi się podjechać, natomiast za zakrętem, po którym droga zmienia kierunek na zachodni wymiękam i końcówkę podjazdu do Przełęczy Osice (668 m) pokonuję pieszo. Na górze ładny widok, a później pyszny zjazd nad Jezioro Sromowieckie.

Przełęcz Osice (Góry MRDP'14) © skaut

Nie mam nastroju na robienie kolejnych zdjęć, choć widok na zamki w Niedzicy i Czorsztynie znakomity. W Łapszach Wyżnych robimy małe zakupy i zbieram sił do podjazdu pod Łapszankę. Końcówkę pokonuję (niestety) na piechotę.
Łapszanka (Góry MRDP'14) © skaut

Apogeum kryzysu (mentalnego)
Taki dzień. Wyraźnie mówię Pawłowi, że lepiej będzie, jak każdy z nas będzie jechał swoim tempem, Paweł decyduje się jednak czekać na mnie także przy kolejnym podjeździe (podejściu) w Brzegach. Tego podjazdu wcześniej nie znałem. Słaby asfalt. W czasie podchodu dobiega do mnie SMS od Bożeny, koleżanki z BBT i brevetów:
Dajesz Krzychu! Mapa się nie wczytuje więc nie wiem gdzie jesteś ale z każdym ruchem korby bliżej celu! Uważaj na siebie i never give up! (18:33)
Nie ma jak kobieca intuicja. Wiedziała dziewczyna, kiedy napisać.
A później było już lepiej. W zasadzie jednym ciągiem z chwilowym zatrzymaniem się na Zazadniej Polanie (PK6 – 453,8 km) o godz. 18:42 dojeżdżamy do Zakopanego. Ponieważ nie pałam entuzjazmem do dalszej jazdy, a Pawłowi nie chce się jechać samemu, zatrzymujemy się u znanej mu gaździny. Pobyt "z klimatem" i w stylizacji podhalańskiej - zgodnie z celem maratonu. Trwają bowiem Dni Zakopanego. Liczne dzieci naszej gaździny w strojach regionalnych. My śpimy w izdebce nad stajnią. W Zakopcu to dopiero „wytraciliśmy” czasu. Najpierw długotrwałe negocjacje cenowo-lokalowe, później zakupy (kilka kilometrów z buta), jeszcze ciepła kolacja w knajpie z góralską muzyką, gorący prysznic i możemy iść spać. Budzik nastawiam na 4 godziny.


Góry MRDP (1)

Sobota, 22 sierpnia 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Ultramaratony
Zamiast wstępu
Pięć województw. Trasa licząca 1122 km wiodąca przez prawie wszystkie polskie góry asfaltem, brukiem i po betonowych płytach. Ponad 14 tys. metrów przewyższeń. Palące słońce i przenikliwy deszcz. Upały i rześkie poranki, gdy słupek rtęci zaledwie osiągał 4 st. powyżej zera. Wszystko to w ciągu niespełna 5 sierpniowych dni Maratonu Góry MRDP.

Zaczęło się niewinnie od krótkiej wzmianki na stronie internetowej Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP), na której śledziłem epickie zmagania bohaterów ostatniej edycji tego wyścigu. Gdzie mi tam do nich? Tak myślałem w 2013 r.
Ziarno zasiane kiedyś, niewiele później wykiełkowało. W międzyczasie był BBT'14, kilka tegorocznych brevetów i TAKA jazda coraz bardziej zaczęła mi się podobać. W rezultacie znalazłem się najpierw na liście startowej, a w przeddzień startu w samym Przemyślu. Dotarliśmy tam przed północą większą ekipą ekstra-wagonem rowerowym "załatwionym" przez Turystę na doczepkę do rejsowego pociągu "Solina" relacji Warszawa-Przemyśl. Hipki odłączyły się na nocleg w hotelu, a reszta trzódki, tzn. Krzysztof Banach z Lublina, Marcin Nalazek i niżej podpisany została przeciągnięta przez Turystę po śliskich brukach stromych uliczek przemyskiej starówki do "bazy" maratonu. Baza mieściła się w szkole, gdzie zaoferowano nam kilka metrów kwadratowych podłogi na legowisko. Spanie nie było długie. Dzwony, dzwonki dzwoneczki i inne sygnaturki przemyskich świątyń rozmaitych wyznań, wybijające kwadranse, półgodziny i pełne godziny, co i rusz wybijały też mnie. Ze snu. W rezultacie wstałem o wpół do szóstej rano przeczuwając, że przyniesie to niechybny kryzys na trasie. Ciekawe jak szybko? Nastrój "na dzień dobry" miałem chyba nienajgorszy, nucąc sobie pod nosem:Hej, w góry w góry, popatrz tam wstaje blady świt jeszcze tak nieporadnie chce ominąć szczyt.
Przedwczesna pobudka była nie tylko moim udziałem. Niezadługo, a witałem się już z Olem, Keto i Siudkiem. Ostateczny cios śpiącym jeszcze zawodnikom zadał jakiś ambitny maratończyk, nastawiwszy budzik na wpół do siódmej, i którego dźwięk poderwał na nogi tych, co jeszcze nie wstali.
Poranną kawę, wypiłem w piekarni u wylotu ul. Franciszkańskiej. Uliczka mogłaby się nazywać Baker Street lub swojsko „Piekary”, takie jest na niej nagromadzenie piekarń i cukierni. Śniadanie zjedzone w towarzystwie innych kolarzy w bistro na Rynku. Menu niewyszukane, opisane skrótowo jako „to samo”, czyli podwójna jajecznica z pieczywem i herbatą. Jeszcze udało mi się wysłuchać porannej mszy u św. Antoniego. Wszystkie pozostałe czynności wykonywałem jakby w zwolnionym tempie: rejestracja w biurze zawodów, pakowanie bagażu na rower i na metę, robienie kanapek, przebieranie się w strój kolarski. Zwłaszcza z tym ostatnim się nie spieszyłem wiedząc, że w obcisłych syntetykach przyjdzie mi spędzić kilka najbliższych dni. Cieszę się jednak na tę jazdę niezmiernie.

Nim pierwsza seta zaszumi w głowie ...
Nadchodzi wreszcie sobotnie południe i po krótkiej przemowie Dyrektora Wigora ruszamy w asyście policji na południe. Już po opuszczeniu bruków przemyskiej Starówki peleton rozciąga się na kilkaset metrów, a może nawet na kilometr. Powoli, swoim tempem przesuwam się do jego środka. Szybko przejeżdżamy pierwsze wioski rozsłonecznionego Pogórza Przemyskiego. Najpierw jest Nehrybka, za nią Pikulice, Kniażyce i Fredropol. Gdybyż Fredrowie doszli do znaczenia i majętności ze trzysta lat wcześniej mielibyśmy w tym miejscu miasto na miarę Zamościa. Zamiast niego dwie ulice na krzyż w tym fredrowskim polis. Początkowo tempo maratonu nie jest zawrotne. Poznaję w świecie rzeczywistym Wąskiego i Endriu68, gniewnie mruczącego, że przerywa mu się południowe pacierze. W Aksamanicach znika policyjna eskorta, co oznacza, że zaczął się już start ostry. W Huwnikach przejeżdżamy mostem przez rzekę Wiar, toczącą swe wody na wschód, aby po kilkunastu kilometrach zawrócić na północ i za Przemyślem ujść do Sanu.

Początek maratonu Góry MRDP'14 - Pogórze Przemyskie © skaut

Peleton już mocno porozrywany, ale w zasięgu wzroku ciągle są jacyś kolarze. Część mnie wyprzedza, cześć jest przeze mnie wyprzedzana. Ku swemu zdziwieniu doganiam Ola. Gawędzimy, rzucamy jakimiś żarcikami, ale przy podjeździe na stoku Suchego Obycza w okolicach Arłamowa, Olo daje pokaz mocy i znika z mych oczu. W tym czasie dostaję SMS od Darka, towarzysza wiosennych brevetów:

Krzysztofie dzidaaaa… (13:51)

No tak, za plecami zostawiłem Arłamów, ale i ja nieoczekiwanie zostałem sam na krętej drodze wśród lasów Pogórza Przemyskiego. To lubię. Cisza, spokój i ukojenie nerwów. Urlop. Wśród celów maratonu za najważniejszy upatrzyłem sobie dwa punkty: “poznanie najpiękniejszych zakątków Polski oraz popularyzacja długodystansowego kolarstwa szosowego i turystyki rowerowej w Polsce i na Świecie”.
Punkt mówiący o „wyłonieniu najlepszego zawodnika w ultramaratonach szosowych” otrzymał na mojej prywatnej liście niższy priorytet. Korzystając z ostatnich dni urlopu jadę szlakiem wspomnień i na nowo poznaję trasę, którą kiedyś – co prawda w przeciwnym kierunku - przejechałem z sakwami, ale też wracam do miejsc, które w młodości schodziłem z plecakiem na grzbiecie. A teraz sobie jadę i samą swoją jazdą i obecnością tutaj “popularyzuję” zgodnie z regulaminem maratonu.
Po zadziwiająco dobrych asfaltach przejeżdżam przez Makową, Pustki, Kwaszeninę, Braniów - przed wojną ludne wioski, teraz raczej miejsca na mapie z nielicznymi zabudowaniami. Wyprzedzam kilka osób, a gminna droga z Kwaszeniny wywodzi mnie na wojewódzką [DW890] do Krościenka. Ciągle nie mam kontaktu wzrokowego z innymi zawodnikami. Wyprzedza mnie tylko samochodowa ekipa Remka Siudzińskiego robiąca zdjęcia i kręcąca film. Na mostku widzę stojącego Wigora, zwolniwszy pytam co się stało, ale on macha tylko ręką, bym jechał dalej, a sam pompuje koło. Zjeżdżając przez Liskowate widzę po lewej niebieską plamę płachty okrywającej przecudnej urody cerkiew. Za mało czasu by się przyjrzeć dokładniej. Nie wiem czy to pożądany od lat remont, czy tylko prowizoryczne zabezpieczenie, by się tak szybko nie zapadła.
W Krościenku, po ok. 54 km jazdy przecinam tory zamarłej linii kolejowej - dawnej CK Galicyjskiej Kolei Transwersalnej. Dalej już na zachód, który od tej chwili będzie zasadniczym kierunkiem mojej jazdy. Przejazd doliną Strwiąża, a w istocie krajówką [DK84] do Ustrzyk Dolnych. Zabudowa nieciekawa, powojenna. Tylko nazwa wsi Brzegi Dolne obiecuje, że już niedługo będą te prawdziwie, bieszczadzkie Brzegi Górne. Swoją drogą ciekawe, że przedwojennej nazwy Berehy nie przywrócono. Swym dźwięcznym, ruskim "h" nadawałyby klimat tym miejscom.
W Ustrzykach Dolnych policjant wstrzymuje ruch, abym bezkolizyjne mógł wjechać na bieszczadzką obwodnicę. Znowu linia kolei transwersalnej – tym razem na wiadukcie. Trasa znana już, a ostatnio przejechana na BBT’14. Nie wiem dlaczego podjazdy pod Żłobek (na przełęcz 638 m) i kolejny pod Czarną Górną (723 m) dorobiły się, nomen omen, czarnej legendy tamtego maratonu? Na Przełęczy nad Lutowiskami, a ściślej na Kaczmarewce, gdzie jestem o 15:43 zatrzymuję się na kilka chwil. Wysyłam meldunek w ramach relacji zawodników. W budce z pamiątkami dla zmotoryzowanych turystów kupuję wodę mineralną. Taką tradycyjną, w szklanej butelce, w której minerały zakwitły na kapslu plamkami korozji. Wyprzedza mnie Wigor, klepie po ramieniu, po czym pomyka w dół do Lutowisk. Wysączam butelkę, ale i niebo nade mną postanowiło się wysączyć. Pada, mży, siąpi. Przez Smolnik i Procisne w górę Wołosatego do Ustrzyk Górnych.

Bieszczady

Pierwszy punkt kontrolny (PK1) po 106 km osiągam o 16:52. Zatrzymuję się w „Zajeździe pod Caryńską” na coś ciepłego. Przede mna w kolejce pojawił się Olo. Zamawiam tak jak i on , pomidorową z makaronem. Chwilę później nadciągnął Wąski, a za nim po kilku minutach Siudek. Olo najszybciej wciągnął zupę i zaraz pomknął w dalszą drogę. Ja zabawiłem niewiele dłużej. Piękno Przełęczy Wyżniańskiej i Wyżniej trudno mi było docenić ze względu na deszcz, który nasilił się coraz bardziej. Chwilowe zatrzymanie się na obu przełęczach i wzajemne lustrowanie się z turystami schodzącymi z Rawki i Caryńskiej. Kto tu jest bardziej normalny w tej ulewie?

Obwodnica Bieszczadzka - Góry MRDP © skaut
Tymczasem deszcz przybiera na sile. Wetlina, Smerek, Kalnica. Przez Wetlinę zjeżdżam już kompletnie przemoczony, doganiając za Smerkiem Ola. Jeszcze tylko Przełęcz Przysłup (681 m) i później długi zjazd do Cisnej. Umawiam się z Olem, który szybciej się wspina i wolniej zjeżdża, że spotkamy się pod sklepem w Cisnej.
Trochę dłuższa przerwa „techniczna”, obawiam się że dalej wszystko może być już zamkniete. W sklepie kupuję pieczywo, wodę i banany, ale i skarpetki, takie zwykle, bawełniane. Najważniejsza zaleta – suche. Zmiana skarpetek, które dodatkowo owinąłem woreczkami foliowymi, hydrofobowe nogawki i rękawki, które naciągnąłem oraz nieprzemakalna czapeczka pod kaskiem, ale przede wszystkim towarzystwo Ola znakomicie poprawiło mi samopoczucie w to dżdżyste popołudnie. Zapada zmierzch, w deszczowych górach dodatkowo bardziej posępny, a my opowiadając sobie dykteryjki jedziemy dalej. Sprzyja temu konsekwentnie niespieszne, ale bardzo regularne tempo nadawane przez Ola. Wyniesienie za Żubraczem na kolejną dziś Przełęcz Przysłup (749 m) i już „spadamy” na zachodnią stronę Działu. Na odcinku do Komańczy tasujemy się jeszcze z dwiema parami z kategorii „sport”. Pierwsza para to Basia i Jerzy, druga – Wacek i Henio. Raz oni nas wyprzedzają, raz my ich mijamy, gdy zatrzymują się przy swoich ekipach w samochodach. Droga ku mojemu zdziwieniu nie taka najgorsza. Kilka razy przecinamy tory wąskotorówki nieczynnej na odcinku od Maniowa (a w zasadzie Banicy). Wspominam, że jeszcze w 1987 r. jechałem nią "normalnym", rozkładowym kursem z Rzepedzi aż do Majdanu. Opustoszała też linia normalnotorowa do Łupkowa, wtedy tętniąca życiem i sapaniem parowozów. W Woli Michowej współczesny drewniany kościół postawiony w stylu „bieszczadzkim”, ze stacjami drogi krzyżowej dłuta Jędrka Połoniny Wasilewskiego. Byłem tu na pierwszym wyjeździe „sakwiarskim”, gdy we wrześniu 1995 r. zginął tragicznie ten artysta-zakapior. Atmosfera w komańczańskim schronisku w noc po pogrzebie była wtedy tak ciężka i przygnębiająca, że spać się nie dało. Za Smolnikiem widać z góry światła Łupkowa – zda się na wyciągnięcie ręki. Przestało padać. Zjazd z Nowego Łupkowa przez Radoszyce doliną Osławicy po remontowanej drodze. Jedziemy autentycznie starożytnym traktem wiodącym od Radoszyc doliną Osławicy i dalej Osławy. Jest równo, bo położyli nowy asfalt, aczkolwiek w świetle lampek nawierzchnia wydaje się cokolwiek „luźna”.
Beskid Niski
W Komańczy skręt na Duklę w ogóle bez oznakowania. Dzięki wzajemnym pokrzykiwaniom, a skumulowało się nas w tym miejscu chyba z sześcioro, udaje się wyhamować rozpęd i nakierować na Duklę. Niestety, skończył się równy asfalt. Trzeba bardziej uważać na dziury i uskoki, co odgania nieco senność. Aż do Daliowej wśród wiosek i pól, dalej już przez las, w którym szumi Jasiołka. Na tym odcinku poznaję Mareckiego, który ma jednak własną strategię jazdy i zatrzymuje się na którymś z przystanków. W Tylawie „na chwilę” wpadamy na DK9, aby przez Mszanę skierować koła w stronę Doliny Śmierci. Tym sposobem jadąc przez uśpione już Chyrową i Iwlę omijamy Duklę. Wyjeżdżamy na zachód od tego miasteczka i kierujemy się wprost na Nowy Żmigród. To już (dopiero?) drugi PK2 osiągnięty przeze mnie o godz. 00:15. Można powiedzieć, że za mną już pół pierwszej doby.
Niestety powrócił deszcz Zatrzymujemy się z Olem na przystanku z pleksiglasu. Atmosfera wewnątrz gęsta od dymu tytoniowego, którego kłęby wypuszczają zasiedziali dwaj „lokatorzy”. Trochę kibicują, trochę doradzają, trochę ciekawi wieści ze świata. Sugerują, że na wyjeździe w kierunku Jasła jest czynna stacja benzynowa, gdzie możemy coś zjeść Trochę wbrew intencjom jedziemy tam, choć planowany postój miał być w Gorlicach. Na stacji zjeżdżamy się z Endriu68 i Pawłem Mielczarkiem. Posiłek w postaci hot-doga popitego kawą i już we czwórkę ruszamy dalej. Akurat przyszedł do mnie SMS od Darka:
„Posilić się dobrze i pedałować do przodu…! Powodzenia i nie spać tej nocy. Pzdr (00:53)”

Nowy Żmigród (Góry MRDP'14) © skaut


Drogą do Gorlic budowaną w myśl starej CK tradycji sztabowej „po linijce” w poprzek poziomic miejscowych wzgórzy falujemy to w górę, to w dół. „Motywującej” nazwy wsi Samoklęski nie biorę do siebie. O drugiej w nocy jesteśmy w Gorlicach. Trochę mnie przymula, próbuję „zajeść” znużenie muffinkiem popijanym gorącą herbatą. Paweł nakłada opatrunek na szlify, które zyskał na przejeździe kolejowym w Komańczy. Olo przynagla do dalszej jazdy, zwłaszcza, że lokalsi jadący z imprezy na imprezę, robią się cokolwiek zbyt nachalni.
W Ropie zjazd-agrafka nadająca na moment kierunek wschodni naszemu maratonowi. Zaczyna mnie coraz bardziej morzyć senność, a po twarzach moich aktualnych towarzyszy widzę, że i oni bystre wejrzenia i gorące uśmiechy zostawili na inny czas. Pierwszy podjazd na Tanią Górę (576 m) pokonuję jeszcze w miarę sprawnie, tuż za Pawłem, który wykorzystuje niewątpliwe walory swojej piórkowej wagi w tej wspinaczce. Za Śnietnicą dojeżdża do nas Olo informując, że Andrzej (Endriu68) zapadł po drodze w sen. Na podjeździe pod Piorun zarządzamy z Olem spanie. Jest godzina 05:28.


Brevet 600 km (Pomiechówek)

Sobota, 6 czerwca 2015 · Komentarze(1)
Długie trasy przemierzane "na jeden raz" podobają mi się coraz bardziej. Po brevetach na dystansach 200 km400 km , z których ukończenia byłem bardzo zadowolony, postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie w imprezie organizowanej przez   Randonneurs Polska. Do Pomiechówka będącego punktem startowym, bazą i metą brevetu pojechałem w piątkowy wieczór, aby uniknąć przedwczesnego zrywania się na nogi, pospiechu i ryzyka spóźnienia na start. Nocleg w sali do fitnessu tym razem kiepski.
Start
Po porannej krzątaninie, rejestracji o 6:00 stajemy na starcie i ruszamy.
Początek podobny jak na krótszych dystansach - do ronda przed Twierdzą Modlin. Dalej już inaczej. Przez mosty na Narwi i Wiśle, a następnie kombinacją dróg wojewódzkich: 579, 899 i 575 lewym brzegiem Wisły w kierunku Płocka. Długość dystansu rzutuje też na inną taktykę startujących. Grupa "pierwszej prędkości" znika nam z oczu nie w Modlinie, ale dopiero w okolicach Kazunia. Trzymam się całkiem sporej liczebnie grupy "drugiej prędkości", której siłą i godnością osobistą przewodzi Janek z Białegostoku i równie mocni zawodnicy. Na dzień startu zapowiadano upały, więc pomimo rześkiego poranka wystartowałem "na krótko"- co już ok 7:30 wyszło na dobre, gdy słońce rozgrzało temperaturę powietrza powyżej 25 stopni. Jazda kilkunastoosobowego peletonu idzie całkiem sprawnie, prędkość oscyluje około 30 km/h, co powoduje, że kilkanaście minut po 9 rano jesteśmy na pierwszym (oficjalnie 2.) punkcie kontrolnym na Orlenie w Płocku ulokowanym na 95 kilometrze trasy. Pobieram pieczątkę do karty brevetowej i uzupełniam zapasy wody. Na szczęście jest samochód organizatorów i można pobrać prowiant oraz picie w ramach wpisowego. W grupie, z którą jechałem zapanowało lekkie rozprężenie, postanawiam więc nie tracić czasu na zbędny postój i ruszam za kilkoma osobami, gotowymi wcześniej do dalszej drogi. Jest nas czworo, a po kilku kilometrach pięcioro, w tym Danka - jedyna dziewczyna startująca w dzisiejszej imprezie.
Tempo
Do Włocławka jedziemy całkiem sprawnie, chociaż zaczyna robić się coraz bardziej upalnie, a przy odsłoniętej drodze nad Zalewem Włocławskim dodatkowo jazdę utrudnia wiejący z zachodu wiatr. Od Soczewki do ronda przy tamie we Włocławku trasa pokrywa się z marszrutą ultramaratonu Bałtyk - Bieszczady Tour, tyle że prowadzi w przeciwnym kierunku. Nb. przed startem ubiegłorocznej edycji BBT poznałem właśnie Dankę, z którą mam zaszczyt jechać teraz na tym odcinku. We Włocławku przejazd przez tamę po asfalcie w fatalnym stanie, a dalej "wspinaczka" do Szpetala Górnego. Tu z kolei wracają wspomnienia z ubiegłorocznego maratonu na trasie Włocławek - Stegna - Włocławek. Wtedy nocą i w potężnej ulewie udało się łyknąć ten podjazd w sposób prawie nieodczuwalny. Dzisiaj dokucza przede wszystkim upał. Po wdrapaniu się na wysoki, prawy brzeg Wisły już nie jest tak płasko, jak na Mazowszu. Wprawdzie nie są to góry, ale morenowe pofalowanie Ziemi Dobrzyńskiej daje się odczuć podczas jazdy. Za Fabiankami na DK 67 dogania, połyka i zostawia nas z tyłu peleton, od którego oddzieliliśmy się w Płocku. W Lipnie długaśny korek samochodów w obie strony. Przeciskamy się pomiędzy nimi. Grupa "drugiej prędkości", która przed chwila nas wyprzedziła zatrzymuje się na stacji BP, a my teraz we czwórkę wskakujemy na DK 10 i jedziemy w kierunku Torunia. Niestety nie jedziemy do Torunia, ukochanego miasta mojego dzieciństwa i młodości, gdzie dla mnie "wszystko się zaczęło", ale w Kikole obok kościółka na wzgórzu skręcamy na Golub-Dobrzyń. Droga faluje góra - dół a pomiędzy drzewami prześwitują jeziorka. Na jednym z podjazdów wypada mi z kieszonki karta brevetowa, co zauważył jadący za mną kolega. Oznacza to jednak, że  muszę kilkaset metrów wracać i podnieść zgubę. Wreszcie, kilkadziesiąt minut  po 12-ej dojeżdżamy na kolejny punkt kontrolny na stacji Orlen w Golubiu - Dobrzyniu. Na szczęście załapujemy się znowu na samochód organizatorów i możemy uzupełnić zapasy. Przy okazji dowiaduję się, że Danka pochodzi z Brodnicy, gdzie - na kolejnym punkcie kontrolnym  - ma czekać jej mama z termosem kawy. Jedziemy. Przejazd przez miasto z ładnym widokiem na zamek i wspinaczka do góry z dna doliny Drwęcy, w której położone są: Golub (Krzyżacy) i Dobrzyń (Bose Antki). Za Golubiem trasa brevetu ostatecznie oddziela się od trasy maratonu WTR i skręca na wschód. Wjeżdżamy na ruchliwą krajówkę (DK 15). Mimo soboty ruch TIR-ów znaczny.
Kryzys dopada znienacka
Właśnie na tym kawałku trasy, kilkanaście kilometrów przed Brodnicą "umarłem" po raz pierwszy i ostatni na dzisiejszym brevecie. Nie tyle mnie "odcięło", ale tak zwyczajnie straciłem ochotę do dalszej jazdy. Upał, niewyspanie i za szybkie, jak się teraz okazało, tempo na pierwszych kilometrach zrobiło swoje. Koleżeństwo pojechało dalej, a ja zatrzymałem się na pierwszym lepszym, zacienionym przystanku. Kilkanaście minut relaksu, woda i kanapka wystarczyło, aby moc dalej pedałować. W międzyczasie minęło mnie kilku startujących. Jeden z nich, na oko starszy ode mnie jegomość, nawet zwolnił i zapytał, czy potrzebuję pomocy. Ci Panowie w wieku 50+ startujący w maratonach i brevetach budzą u mnie niezmiennie podziw i szacunek. Niesamowita kondycja powiązana z wysoką kulturą osobistą - no po prostu klasa sama dla siebie.
Powoli ruszam z przymusowego postoju i powoli dojeżdżam do kolejnego punktu kontrolnego na stacji benzynowej w Brodnicy. Nie jestem pewien czy to właściwe miejsce, bo tuż przed startem zasygnalizowano korektę trasy przez Brodnicę, a w konsekwencji zmianę lokalizacji punktu kontrolnego. Na szczęście miła pani kasjerka potwierdza, że dobrze trafiłem. Dostaję pieczątkę do książeczki, wodę muszę niestety już kupić. Trochę zwlekam z wyruszeniem w dalsza trasę. No cóż, samorzutnie  jadę od kilkunastu kilometrów jako "solo" więc nie mam motywatorów w postaci kolegów z trasy.
W Brodnicy trochę przez nieuwagę, a trochę z rozpędu pomijam właściwą (skorygowaną) drogę i próbuję się wbić w pierwotnie przewidywana trasę. Niestety, nieprzejezdny nawet dla rowerów  remont mostu niedaleko zamku krzyżackiego zmusza mnie do odwrotu. Obok McDonald'sa widzę parę sakwiarzy jadąca w stronę Torunia, a ja ścieżką rowerową wzdłuż "obwodnicy" wyjeżdżam z miasta. Słońce w zenicie sprawia, że termometr na liczniku wskazuje temperaturę 34,4 st. Celsjusza.
Spokojnym tempem, przez lasy jadę DW 560 w kierunku kolejnego punktu kontrolnego w Sierpcu. Ruch drogowy w zaniku. Czasami wyprzedzają mnie harleyowcy pędzący skądś dokądś. W Sierpcu zatrzymałem się na chwilę i w momencie, gdy na schodkach sklepu spożywałem napoje chłodzące, minął mnie Kurier, jadący spacerowym (jak na niego) tempem. To i tak za szybko dla mnie, więc po wymianie kilku zdań odpuszczam i kontynuuję jazdę solo.
Impreza
Wreszcie Sierpc. Punkt kontrolny nr 5 (licząc ze startem) ulokowany w "Gościńcu Marysieńka". Istny cyrk. Właściciel lokalu, taki typowy polski self-made man, podniecony sytuacją, w której punkt kontrolny TAKIEJ imprezy ulokowano w JEGO gościńcu, własnym sumptem wynajął grajka-klawiszowca, który każdego nadjeżdżającego brevetowca wita skocznymi przyśpiewkami. I mnie tak przywitano. Na stole butelka szampana i kieliszki (chyba też oddolna inicjatywa właściciela), ale mnie bardziej interesuje wielki talerz rosołu z makaronem, który kelnerka błyskawicznie stawia przede mną. Powoli odtajam przy talerzu z drugim daniem (schabowy z ziemniakami i surówką). W międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy naszego "rajdu".
Na szczęście na punkcie są też dziewczyny ze znakomitej obsługi brevetu. Jedna z nich jest tak miła, że użycza mi swojego żelu pod prysznic, a ja korzystając z okazji i możliwości sprawiam sobie ożywczy, kilkunastominutowy tusz. Niestety później trzeba się wbić w te same, przepocone ciuchy. W międzyczasie dojechali kolejni koledzy, w tym Darek, z którym kończyłem "dwusetkę" w kwietniu, Piotrek i poznany na "czterysetce" Hubert. Taki trochę wyzuty z motywacji po ostatnim, solowym odcinku z wdzięcznością przyjąłem propozycje Darka dalszej, wspólnej jazdy. Po dłuższej raczej niż krótszej chwili ruszamy w czterech, a w zasadzie w pięciu w dalszą drogę. Piąty był kolega Darka i Piotra - nie biorący udziału w brevecie, który kawałek postanowił nam towarzyszyć.
Ruszamy razem, co powoduje że osłabła czujność nawigacyjna i wyjechaliśmy z Sierpca nie tą drogą co trzeba i dopiero zanik asfaltu uświadomił nam, że to jednak nie tędy.
Pijaczkowie
Znowu na Mazowszu - jest bardziej płasko, ale też mniej lasów. Na szczęście po południu upał trochę odpuszcza. Tempo nie nadzwyczajne, takie pozwalające na swobodną rozmowę w naszej grupce. Piotrek z Darkiem przerzucają się żarcikami i tak sobie jedziemy. W Raciążu odłącza się piąty kolega i dalej już do Strzegowa jedziemy we czwórkę.
W Strzegowie pod sklepem przy stacji paliw, na której był kolejny (nr 6) punkt kontrolny natrafiamy na pijanych lokalsów, z ożywieniem komentujących naszą jazdę. Z opowieści innych randonnerów dowiedzieliśmy się, że i pozostali mieli wątpliwą przyjemność dialogowania z owymi osobnikami. Początkowo neutralne pytania o czas jazdy i dystans przechodzą w coraz bardziej natarczywe dociekania o ceny rowerów, ich wagę i inne takie. Gdy zabierają się już prawie do obmacywania naszego sprzętu (kolarskiego) oddalamy się z tego dziwnego miejsca.
Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale i chłodniej. Gadulstwo w grupce ustępuje długotrwałemu milczeniu. Odstępy miedzy nami raz robią się większe, raz mniejsze. W momencie takiego oddalenia widzę, że Darek z Hubertem wyrywają do przodu, a Piotrek jadący za mną wrzeszczy, że nie tędy droga i trzeba było skręcić. Siłą rozpędu jadę za prowadzącą dwójką i po przejechaniu kilkuset metrów , a może i kilometra okazuje się, że chyba Piotrek miał rację. Droga nam się skończyła, a my wjechaliśmy jakiemuś chłopu na gumno. Strasznie ta sytuacja zdenerwowała Huberta. Zaklął głośno i szpetnie, po czym mrucząc coś o fatalnej nawigacji odjechał. Dokądś.
My z Darkiem zawróciliśmy pomiędzy stodoła a oborą i po opanowaniu nieco bezwładnego gps-a zawróciliśmy ze złej drogi i jak nam się wydawało wjechaliśmy w tę właściwą. Tak to 4-osobowa grupa uległa redukcji o połowę, ale tylko na chwilę bo z wiaduktu w ciągu drogi wojewódzkiej 615 Darek dostrzegł, o dziwo za nami, światełka pozycyjne Piotra. Dogonił nas na najbliższym siku-stopie. We trzech spokojnym tempem, oscylującym ok. 25 km/h wjeżdżamy w lasy Puszczy Kurpiowskiej. Trochę zaczynam marudzić, bo nachodzi mnie senność. Koledzy patrzą na mnie z nieukrywaną wyższością, więc aby nie wyjść na mięczaka ciągnę się za nimi.
Późna kolacja
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Chorzelach. Powinien być na stacji paliw Huzar, ale stacja zamknięta na głucho. Zgodnie ze starą zasadą: "nie było kaszanki, to wziąłem banany", podjechaliśmy na miejscowy Orlen. Darek wykonał jeszcze tylko "telefon do przyjaciela" tzn. do Pani Danuty Randonneursowej (voto Bolek) jako organizatora i uzyskał akceptację dla poświadczenia pobytu przez stację Orlen. Tu też zjedliśmy późną kolację. Trochę nam się przeciągnął pobyt, bo nocna obsługa klienta odbywała się przez pancerne okienko antynapadowe o wielkości kartki formatu A5. Przez tę dziurkę dawaliśmy swoje karty do podbicia, płaciliśmy i odbieraliśmy jadło (hot-dogi) i napoje (kawa, cola i woda). Miłą atmosferę kolacji spożytej pomiędzy śmietnikiem (nasi tu byli) a dystrybutorem bezołowiowej 95 przerwała uświadomiona konieczność dalszej jazdy. No to pojechaliśmy.
Za nami 400 km przed nami jeszcze połowa tego. W którymś momencie wyprzedziła nas znajoma sylwetka Huberta, nie nawiązawszy z nasza trójką kontaktu wzrokowo-dźwiękowego. No cóż, wszyscy byliśmy zmęczeni. Jeszcze przed kolejnym punktem w Łysych skomasowaliśmy się znowu do składu 4-osobowego, a Hubert przemówił.
Senność
Na punkt wjechaliśmy gdy już dobrze zaświtało. Standardowe postępowanie: karta, picie, małe zakupy zostało rozszerzone o opcję spanie (w wariancie drzemka). Hubert i Piotrek zalegli na fotelach, Darek pod ladą, a ja znalazłem na zewnątrz kusząco wyglądający trawnik ukryty przed widokiem spieszących do kościoła, wysokim murem składu węgla. Nie wiem czy drzemka trwała dłużej niż 5 minut. Nie wydaje mi się. Radosne i rześkie (?) pokrzykiwania współtowarzyszy zmusiły mnie do powrotu na siodełko i raźnym tempem ruszyliśmy dalej.
Śniadanko
Trasa w dużej części identyczna z brevetem 400 km. Ładne lasy, małe wioski i przysiółki i tak, aż do Ostrołęki. Przypomniałem sobie o McD na wjeździe do miasta postanowiłem więc zmontować koalicję na rzecz spożycia porządnego, obfitego w kalorie śniadania w tejże restauracji. Zacząłem od Darka, na co uzyskałem odpowiedź, że nie, że on to nie bardzo, że to niezdrowe, ale z tego co wie to Piotrek pewnie bardzo chętnie. Podjeżdżam do Piotra, ale u niego też nie znajduję zrozumienia. Odbiłem się też od Huberta i w ten sposób jako mniejszość pogrzebałem moje plany i pociągnąłem za młodszymi kolegami. Na głodzie dojechałem z kolegami do 9. punktu kontrolnego w Nowej Wsi. Odniosłem wrażenie, że panowie z obsługi stacji benzynowej/sklepu żelaznego ze złośliwą satysfakcją oznajmili nam, że jadłodajnia otwarta będzie dopiero od 8-ej rano, a było sporo przed ta godziną. Zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant, picie, lody i tak wyglądałoby nasze śniadanie, gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu. W tak zwanym międzyczasie dojechał kolejny brevetowiec odziany w elegancki kostium kolarski reprezentacji Polski. Jarek, bo to był ten zawodnik (na moment spotkaliśmy się z nim na wcześniejszym punkcie w Łysych) wykorzystał okazję, że wybiła właśnie ósma, zamówił w dopiero co otwartym barze jajecznicę. Na ten widok Piotrek odwołał start naszej grupki i zarządził drugie śniadanie. Mnie tam długo nie musiał przekonywać, podjąłem - akurat - to wyzwanie z entuzjazmem, Darek się przyłączył, ale dla Huberta było to już za wiele, dosiadł swojego rumaka i rączym kłusem popędził w stronę mety, do której nb. zostało coś ze 100 km.
Po nieplanowanym drugim śniadaniu (jajeczniczka, chlebuś, herbatka), spożytym natychmiast po pierwszym, posileni i ożywieni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jarek jeszcze został, a my we trzech popedałowaliśmy w stronę Makowa - na szczęście Mazowieckiego, a nie Podhalańskiego.
Do mety
Zrobiło się znowu ciepło, a niezadługo potem gorąco. Ruch drogowy uległ silnemu wzmożeniu, a my musieliśmy się jakoś w tym odnaleźć. W pewnym momencie Piotrowi nie przypadła do gustu moja i Darka technika pokonywania podjazdów (jak nam wytłumaczył to później na mecie) i wystrzelił mocno do przodu wg strategii "znikający punkt". Dogoniliśmy go przed samym Nasielskiem i praktycznie ostatnim punktem kontrolnym. Tam to już szybko, bo za 16 km pachniało metą.
Przejazd przez Nasielsk po wspomnieniach dawnych asfaltów i wydostaliśmy się na ostatnia prostą (lepsza nawierzchnia) do Pomiechówka. Nogi zaczęły żwawiej kręcić i dwadzieścia minut po dwunastej kończymy naszą wycieczkę. Jeszcze wygłupy, tzn. obowiązkowy rytuał z podnoszeniem rowerów (Ciekawe, czy dżokej podniósłby konia?). Ostatnie formalności i już koniec. Chłopaki jadą w sierpniu do Paryża, więc podziękowałem za wspólna jazdę, złożyłem życzenia sukcesów na PBP i do zobaczenia kiedyś tam w drodze.
***
Dystans wpisałem rzeczywiście przejechany, wg wskazań gps-a, natomiast czas - oficjalny (brutto) wg pomiaru Randonneurs Polska (Homologacja ACP 83804)
Mapka:
Zdjęcia:
Brevet 600. Jeszcze wszyscy razem © skaut
Brevet 600. Nad Zalewem Włocławskim © skaut
Brevet 600. Golub-Dobrzyń © skaut
Brevet 600. Ciepło! © skaut
Brevet 600. Impreza w Sierpcu © skaut
Brevet 600. Autoportret przed śniadaniem © skaut
Brevet 600. Darek z lewego półprofilu © skaut
Brevet 600. Piotrek a rebours © skaut

Brevet 400 km

Sobota, 16 maja 2015 · Komentarze(0)
Rozkręcam się. Po kwietniowym Brevecie 200 km postanowiłem wystartować na dystansie dwukrotnie dłuższym. Dystans pośredni, 300 km, rozgrywany nocą 25 kwietnia br. musiałem opuścić ze względu na wcześniejsze plany towarzysko-rodzinne.
Skojarzenia
Brevet na dystansie 400 km zorganizowany w sobotę, 16 maja 2014 r. przez Fundację Randonneurs Polska będzie mi się od tego dnia kojarzył z zapachami bzów i konwalii, a nade wszystko oszałamiającym, słodko miodowym zapachem kwitnącego rzepaku. Po części także z silnym, zachodnim i południowo zachodnim wiatrem, rześkim porankiem i nocnymi trelami słowików, które nie pozwalały zasnąć na samej końcówce za Nowym Dworem Mazowieckim.
Pasja
Do Pomiechówka dojechałem późnym, piątkowym wieczorem, aby zaoszczędzić sobie zarywania nocy i wstawania przed czwartą, aby zdążyć na start, który tym razem wyznaczono na 6:00 rano. Mimo wszystko, to nie jest zupełnie normalne, aby po całym tygodniu pracy, pakować rower do samochodu, jechać w noc po to tylko, aby o świcie następnego dnia stanąć na starcie 400 kilometrowego przejazdu rowerem przez mazowieckie pipidówki. Uspokoił mnie nieco widok "krótkiej" toyoty auris, którą nocą wyprzedziłem w tunelu Wisłostrady, a która wypełniona chłopami na schwał, wiozła dumnie na dachu trzy kajaki (sic!). Ci to dopiero mają pasję!
Komnata krasnoludków
Pod halę sportową, będącą bazą brevetu dotarłem po 11-ej w nocy. Przywitała mnie Pani Danuta, oficjalnie jedna ze współorganizatorów, prywatnie żona Piotra Bolka, czyli prezesa Fundacji Randonneurs. Pokazała nam miejsce do spania w sali do fitnessu i życzyła dobrej nocy. Piszę nam, bo równocześnie ze mną przyjechał Siergiej z Odessy, którego wcześniej nie znałem i który, jak na słowiańską duszę przystało od razu ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Ja wyciągnąłem z bagażnika śpiwór i karimatkę, Siergiej - dużą kołdrę z ogromną poduchą i poszliśmy spać. Wielkość sali, lustra na ścianach i cichutko śpiący na składanych łóżkach randonnerzy, nie wiedzieć czemu przywodziły na myśl bajki o krasnoludkach. Wyspałem się lepiej, niż kiedykolwiek przed startem i w bardziej kameralnych warunkach. Dziwne.
Zimny start
Pobudka (w trybie indywidualnym) o 5 rano. Zwykła krzątanina. Prysznic, lajkrowy strój, podpisywanie listy startowej, pobranie karty brevetowej i modułu gps do śledzenia zawodników na trasie. Fajny ten moduł - taki malutki jak pudełko od zapałek. Nie zjadłem wszystkiego, co przygotowałem sobie na śniadanie, nie dopiłem kawy, a już trzeba było stawać na starcie. Piotr przez megafon zrobił odliczanie i pojechaliśmy. Tradycyjnie już przez most na Wkrze, przez Pomiechowo, wzdłuż torów, aż do ronda przy wjeździe do Twierdzy Modlin. Już tam najszybsi wystrzelili mocno do przodu, a ja kręcąc "po swojemu" jechałem akceptowalnym dla mnie tempem. Na starcie było paskudnie zimno. Krążyły nawet opowieści o szronie na samochodach. Nie wiem, nie widziałem, ale słoneczko na bezchmurnym niebie dość skutecznie podnosiło temperaturę powietrza. Jechałem znowu z Bożeną (który to już raz?) i teraz nawet bez specjalnego umawiania się, jakoś tak rozumieliśmy, że przejedziemy te 400 km do końca razem. Trasa pokrywała się początkowo z brevetem na 200 km z kwietnia, więc problemów nawigacyjnych na razie nie było. Zwróciłem tylko uwagę na banner zakładu pogrzebowego (chyba) wiszący na murze cmentarza w Zakroczymiu: "Cicho, dyskretnie, kameralnie". W zasadzie racja. Na "prostej" do Jońca dogania nas grupka spóźnialskich, którzy ruszyli później niż o 6-ej rano. Jeden z nich prosi mnie o wodę, której nie zdążył zatankować przed startem.
Ciechanów (PK nr 2)
Godzina 8:35. Jak na moją dotychczasową, pożal się Boże, karierę - zawrotne tempo. 15 min. po otwarciu punktu. Gdzieś tam po drodze dołączyliśmy do kilkuosobowej (chyba 4 ich było) grupki kolarzy. Przez płaską jak stół równinę dociągnęliśmy do punktu kontrolnego na Orlenie przy wjeździe do Ciechanowa. Po drodze wyprzedzał nas samochód organizatorów, kręcących kamerką nasze zmagania z wiatrem i dystansem. W Ciechanowie błyskawiczne potwierdzenie kart brevetowych i śmigamy dalej. Trochę nas wstrzymuje sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach, ale to nie jest duże miasto i po kilkunastu minutach znowu jesteśmy na wsi. Pachnie wsią, a więc nie tylko wspomnianymi na początki kwiatami, ale też nawozem, ziemią.
Chorzele (PK nr 3)
Godzina 10:37. Na kolejny punkt kontrolny na stacji Huzar w Chorzelach wjeżdżamy większą grupką. Jak na mnie niezłe tempo - przyjechaliśmy 27 min. po otwarciu punktu. Rutynowe postępowanie: potwierdzenie w karcie brevetowej, toaleta, uzupełnienie płynów. Na szczęście dojechał też samochód organizatorów, można się wspomóc wodą przez nich oferowaną - nie trzeba stać w kolejce i płacić. Wyciągam z podsiodłówki mocno zmaltretowaną drożdżówkę i motywowany przez koleżeństwo ruszam w dalszą drogę mniej więcej w tej samej grupie, co wcześniej. Ciągle jest zimno na tyle, aby pozostać w rękawkach i koszulce termicznej pod tą właściwą, kolarską. Za Chorzelami droga wbija się w ładną Puszczę Kurpiowską. Przejeżdżamy przez "stolicę" Kurpiów - Myszyniec, z wielkim kościołem w środku miejscowości, rozsiadłym niczym kwoka nad pisklętami. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do kolejnej, ważnej miejscowości kurpiowszczyzny, ale i dzisiejszego brevetu:
Łyse (PK nr 4)
Godzina 12:30. To tu, co roku odbywa się słynny konkurs "palem" wielkanocnych, jak go określił twórczo Pan Prezydent. Tak a propos w toczącej się kampanii wyborczej, jakby nie istniał - w mijanych miejscowościach wyłącznie plakaty i mniejsze lub większe bannery Andrzeja Dudy. Na stacji dłuuuga kolejka brevetowców, tracę też czas na zakupy uzupełniające - w efekcie zostajemy na punkcie z Bożeną prawie sami. Zabiera się z nami jeszcze jeden kolega i we trójkę pedałujemy, bocznymi drogami w kierunku Ostrołęki. Po drodze kątem oka rejestruję jeszcze słynny drewniany kościół w Łysych, zbudowany (podobno) bez użycia gwoździ przez Kurpiów w jedną noc. Na wyjeździe z miejscowości mijamy ultranowoczesne budynki i instalacje zakładów mięsnych JBB i ich personel spieszący na kolejną zmianę w jednakowych czerwono-czarnych polarach. W Dąbrówce za skrzyżowaniem ciekawy drewniany kościół, udający w swej formie barok. Trochę marudzę, nie tyle z powodu kryzysu ile zwykłego głodu. Zatrzymujemy się w jakiejś wioseczce pod sklepem. Szybkie zakupy: banany i cola i jedziemy dalej. Na szczęście zrobiło się cieplej. W Ostrołęce kusi McDonalds przy rondzie, ale moi współtowarzysze mocno (jak na mnie) napierają w kierunku kolejnego punktu kontrolnego. Czy to z głodu, czy to ze zmęczenia droga dłuży mi się niemiłosiernie. Słońce przygrzewa już na całego, ale ponieważ jedziemy na zachód - wiatr mamy od czoła, ew. lekko z lewej.
Nowa Wieś (PK nr 5)
Godzina 14:35. Punkt kontrolny ulokowano w jadłodajni będącej w jednym kompleksie ze stacją paliw i sklepem "żelaznym". Punkt tzw. "duży". Wolontariuszki w pomarańczowych koszulkach skanują kody z naszych kart, trzeba się podpisać na liście, można pobrać prowiant, a przede wszystkim dają obiad. Na stole błyskawicznie ląduje przed nami waza z zupą jarzynową, chwile później ogromne talerze z obiadem "tuskowym", tzn. kotletami mielonymi, ziemniaczkami i surówką. Można jeszcze "domówić" herbatę lub kawę. Trochę zabawiamy na tym punkcie, można by rzec, że piknikujemy. Dosiada się do nas Hubert, który dalej (prawie do końca) będzie nam towarzyszył. Chyba po godzinie ruszamy dalej. Jeszcze przybijamy piątkę z Darkiem, który spóźnił się na start i cały czas gonił resztę. Przyjechał na punkt w momencie, w którym właśnie wyjeżdżaliśmy. Przez ładne lasy, w których konwalie rosną na wyciągnięcie ręki jedziemy w piątkę w kierunku Przasnysza, tzn. Bożena, Hubert, ja i jeszcze dwóch randonnerów. Tempo jakby spokojniejsze. Na kolejny punkt docieramy już późnym popołudniem.
Przasnysz (PK nr 6)
Godzina 17:14. Na punkcie ulokowanym na Orlenie pobieramy pieczątki. Kupuje kolejną już, chyba trzecią colę. Absolutnie nie smakują mi dziś wszelkie izotoniki, batony itp. Trochę się rozsiadamy na krawężnikach. Bożena walczy z mocowaniem gps-a, aby nakarmić go nowymi bateriami. Po kilkunastominutowej pauzie ruszamy dalej. W miejscu rozebranego mostu pokonujemy rzeczkę Węgierkę po drewnianej kładce, a później przepychamy rowery kilkadziesiąt metrów po piachu. Właśnie w tym momencie pada mi zasilanie w gps. Zanim podpiąłem go do powerbanku, koleżeństwo zdążyło mi odjechać na dobre kilkaset metrów. Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Daje już o sobie znać zmęczenie, od Pułtuska jedziemy znaną już z Brevetu 200 km drogą na Nasielsk, która nie należy do urokliwych. W nadciągającym zmierzchu dojeżdżamy do ostatniego (formalnie przedostatniego) punktu kontrolnego w Nasielsku.
Nasielsk (PK nr 7)
Godzina 19:55. Stacja benzynowa "no name". Pieczątki, cieplejsza odzież, toaleta, kupuję tym razem sprite'a, Hubert pałaszuje paczkę żelków. Ruszamy jeszcze w pięcioro. Zaraz po starcie z punktu zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Dlaczego dopiero teraz? Walcząc z papierkiem od batona - nigdy się nie rozrywa tak, jakbym chciał - i przeżuwając muesli odstaję od reszty. W tym momencie Bożena z Hubertem dostali jakiegoś "szwungu" i zaczęli niebezpiecznie przyspieszać. Po przełknięciu ostatniego kęsa, nie chcąc pozostać wśród mazowieckich pół w kategorii "solo", zaczynam ich gonić. Dwaj pozostali koledzy jakby nie wykazywali chęci takiej wzmożonej aktywności o tej porze. Pokonując kilka "garbików" na które wspina się szosa doganiam po kilkunastu minutach uciekającą dwójkę. Jest już zupełnie ciemno. Drogami znanymi z wcześniejszej, krótszej edycji jedziemy przez Jachrankę, Chotomów do mety. W samym Chotomowie, chociaż na drodze pusto, nieliczni kierowcy, klaksonami usiłują zwrócić naszą uwagę na pobliską ścieżkę rowerową. Wreszcie wydostajemy się na drogę "630". To już ostatnia prosta. Znikomy ruch samochodów, szerokie pobocze. Hubert przyspiesza i po chwili czerwona lampka jego roweru znika w oddali. My z Bożeną żmudnie mielimy korbami do samego końca. Za Modlinem, usiłując uciec z brukowanej jezdni na wygodniejszą (w tym miejscu) ścieżkę zaliczam widowiskową glebę. Nie trafiłem w obniżenie krawężnika i lewym kolanem "zamortyzowałem" upadek reszty ciała z rowerem. Na szczęście bez poważniejszych skutków poza miejscowym otarciem.
Pomiechówek (PK nr 8 - meta)
Godzina 22:45. Dojeżdżamy do bazy brevetu. Zdajemy karty na ręce Piotra Bolka, który osobiście obsługuje metę. Na sali śpi kilku startujących. Pani Danuta częstuje ciepła strawą. Biorę długi, gorący prysznic i wracam na salę "dospać" do rana, aby na trzeźwo wrócić do domu. W nocy, wybudzam się czasami w momentach, gdy Piotr zapala światło i przyjmuje na mecie kolejnych zawodników. Wstaję przed szóstą. Krząta się już Siergiej, który wyspany (przyjechał na metę przed nami), zagaduje i częstuje kawą. Jeszcze jestem świadkiem wjazdu na metę Kazia i Łukasza, którzy w mokrych od rosy (deszczu?) kurtkach przybywają, gdy ja pakuje się z rowerem do samochodu.

Ze startu jestem bardzo zadowolony. Po trudnych ubiegłorocznych debiutach, jeździ mi się coraz lepiej. Formuła brevetowa, bez wyścigowej "napinki" dobrze mi robi na psychikę. Dodając do tego przyjazną atmosferę wśród startujących i wyśmienitą organizację - uważam, że spędziłem jeden z najciekawszych weekendów w tym roku. Dystans wpisałem zgodny z "rozpiską" na cue sheet, a czas wg "oficjalnego" pomiaru organizatorów, bo na ostatnim odcinku mój gps, zaczął nieco szwankować


Zdjęcia:
Myszyniec. Kościół
Myszyniec. Kościół © skaut
Brevet 400 km. Na trasie © skaut
Drewniane barocco (Brevet 400 km) © skaut
Brevet 400 km. Elementy cyclocrossu © skaut
Brevet 400 km. Moja karta © skaut


Bałtyk Bieszczady Tour 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · Komentarze(1)
Kategoria Ultramaratony
Głupia myśl
O ultramaratonie kolarskim "Bałtyk - Bieszczady Tour" dowiedziałem się w 2011 r. z internetu. Wtedy potraktowałem to przede wszystkim jako curiosum. Niech mi wybaczą wszyscy uczestnicy BBT i innych ultramaratonów, ale informację o tym, że są na świecie herosi, a także heroiny, którzy są w stanie w ciągu trzech dób przejechać ponad 1000 km na rowerze, w formule non-stop, lokowałem tak gdzieś pomiędzy babą z brodą, cielęciem z dwiema głowami i ponad dwumetrowym dragonem, którego szkielet oglądałem w petersburskiej Kunstkamerze. Owszem, takie rzeczy występują w przyrodzie, ale TO NIE JEST NORMALNE. Wbrew pozorom w tych dziwach nie ma nic śmiesznego, szczególnie dla baby, dragona, przypuszczalnie dla cielęcia, a z całą pewnością dla uczestników BBT, o czym przekonałem się - boleśnie - na własnej skórze. Przyszła mi w tym czasie do głowy głupia myśl, a może tak spróbować samemu? Taki wyczyn, jak w harcerstwie ...
Przygotowania
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nawet szybko to poszło. Niby od niechcenia zacząłem szukać relacji innych uczestników. W 2012 r. trochę ich przybyło po kolejnej VII edycji. Organizator zapowiedział też, że kolejne nie będą już w cyklu corocznym, ale co dwa lata. Następna - w 2014 r. Coraz bardziej interesujące wydawały mi się rowery szosowe ... i, od rzemyczka do koniczka w czerwcu 2013 r. mój "park maszynowy" wzbogacił się o Gianta Defy 3, czyli kolarzówkę, ale wersji budżetowej. Kalkulowałem bowiem tak: wykosztuję się na jakieś cudo techniki np. rower "wykuty" z węgla, zwanego z cudzoziemska carbonem, a nie zakwalifikuję się, nie wystartuję i zostanę jak Himmilsbach z angielskim.
Nie było jednak tak źle. W czerwcu 2014 r. uzyskałem kwalifikację do BBT na maratonie Włocławek - Stegna - Włocławek, a w czwartek 21 sierpnia wsiadałem do nocnego pociągu Warszawa - Świnoujście. Na Dworzec Wschodni odwiozła mnie żona - mój najwierniejszy kibic. Rower miałem zapakowany w pokrowiec, dzięki czemu mogłem się przespać w kuszetce, wiedząc, że kolejne doby będą raczej bezsenne. Do Świnoujścia przybyłem wczesnym rankiem, z pociągu wysiadł jeszcze inny kolarz (z Olsztyna) wraz z rowerem. Ja swój zataszczyłem w torbie do schroniska, gdzie miałem zaklepany nocleg. Schronisko wyglądało jak zgrupowanie kadry kolarskiej, albo kilkunastu kadr co najmniej. Mnóstwo facetów i kilka kobiet w kolarskich strojach, a korytarze i pokoje zastawione rowerami. Ja swojego Gianta poskręcałem na podłodze pokoju. Na szczęście części mi nie zabrakło, ani też nie zostało. Pierwszy sukces. Po południu odprawa techniczna z organizatorami. Raczej krótka. Nikt w zasadzie nie ma pytań, może poza kwestią przejazdu przez miasta i wyraźnie wyartykułowanym zakazem jazdy drogami ekspresowymi, których kilka odcinków będzie "po drodze". Później jeszcze masakryczna wycieczka, czyli tzw. Masa Krytyczna po uliczkach Świnoujścia. Dla mnie bez sensu, głównie dlatego, że zmarzłem czekając, aż to coś się zacznie. Nie lubię też stadnych zachowań. Wieczorem idziemy z Bożeną na kolację do McD. Tak się składa, że znowu, tak jak we Włocławku, jesteśmy w tej samej grupie startowej. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Bożena jeździ znacznie szybciej niż ja, co udowodniła we Włocławku, a tu masz los, znowu razem na starcie. Po znajomości umawiamy się na wspólną jazdę do Bydgoszczy (ja), a może dalej (Bożena).
23.08.2014 Świnoujście Prom Bielik godz. 09:15
Stajemy na starcie. Jest jeszcze 3 nieznanych mi wcześniej kolarzy.

Ruszamy. Jeden ze współstartujących zatrzymuje się już po paru kilometrach, aby poczekać na znajomych startujących później. Tempo wyższe niż zakładaliśmy, zamiast planowanych 25-27 km/h z liczników nie schodzi liczba 30 km/h i więcej. Pomaga wiaterek w plecy. Wyprzedzają nas szybsi, my wyprzedzamy wolniejszych. Grupka startowa szybko się rozpadła. Od Parłówka gdzie pobłądziliśmy (strata ok 15 min.) jedziemy w zasadzie we dwójkę. Przy wjeździe do m. Płoty Bożena zatrzymuje się na chwilę, aby się przywitać z bratem, który wyszedł jej pokibicować. Cmok, cmok, ścisk, ścisk. Szybkie te czułości rodzeństwa. Dojeżdżamy do 1. punktu kontrolnego (PK01) na 76 km trasy maratonu. Nie zsiadając z rowerów łapiemy drożdżówki podawane przez strażaków z OSP i jedziemy dalej.
23.08.2014 Drawsko Pomorskie (130 km) godz. 14:05 (PK02)
Idzie mi całkiem nieźle. Jeszcze przed startem zrobiłem sobie rozpiskę z czasami przejazdów i godzinami, o których powinienem być na poszczególnych punktach kontrolnych, aby przejechać i zmieścić się w limicie. Dobre tempo jazdy z Bożeną sprawia, że w Drawsku jestem 1,5 h wcześniej niż moje bardzo ostrożne założenia.Na punkcie kontrolnym może z 5 min. odpoczynku. Na tyle, aby uzupełnić bidony wodą, pobrać mega-kanapkę i ruszyć w dalszą drogę. Czuję pierwsze oznaki zmęczenia, a raczej chwilowej dekoncentracji. Na jednym z podjazdów wypada mi bidon z ręki. Co ciekawe, górki Pojezierza Drawieńskiego wchodzą mi o dziwo łatwiej, niż jazda po płaskim. Może owocuje początek sierpnia spędzony w Sudetach i codzienne przejażdżki po górach? Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy w większej grupce.
23.08.2014 Piła (227 km) godz. 18:10 (PK03)
Na punkcie sporo odpoczywających kolarzy. Siedzą, leżą, stoją, chodzą. Brakuje za to wody. Brakuje toalety. Po kilkunastu minutach ruszamy z Bożeną dalej we dwójkę. Niestety na wielkim rondzie popełniamy błąd nawigacyjny i jedziemy nie tą drogą co trzeba. Pomyłka, powrót i znalezienie właściwej drogi kosztują nas co najmniej 20 minut straty. Łapiemy się za większą grupką startujących i do Wyrzyska jedziemy dosyć ostrym tempem. Długie mocne zmiany, jak w prawdziwym kolarstwie. Fajnie, a przede wszystkim szybko. Gapiostwo w Wyrzysku na brukowych ulicach i kolejna omyłka nawigacyjna, która kosztuje nas następne minuty straty, a przede wszystkim zerwanie kontaktu z naszym peletonem. Bożena narzeka, że szkoda "tego pociągu", ale włącza jakieś dodatkowe moce i zaczyna mi odjeżdżać. Przystając na chwilę na włączenie tylnej lampki tracę z nią kontakt wzrokowy. Do kolejnego punktu dojeżdżam już sam i w ciemności.
23.08.2014 Kruszyniec (317 km) godz. 22:12 (PK04)
Pod motelem "Chata Skrzata" ruch i rejwach jak na rynku w dzień targowy. Jedni odjeżdżają i inni dojeżdżają, teren zawalony rowerami, które stoją i leżą wszędzie. Sędzia Główny podbija mi książeczkę i goni na obiad. W przejściu do restauracji mijam się z Bożeną, która startuje (już) do dalszej drogi. Jem rosół z makaronem, schabowego, a tu nagle niespodzianka. Do lokalu wchodzi mój komendant chorągwi (jak każdy pożądny skaut mam swojego komendanta chorągwi) ze swoją narzeczoną. Wzruszające. Trochę się mityguję, bo oni tacy ładni, pachnący, a ja cóż - oddaję zapach pól i lasów oraz swój własny po 12 godzinach jazdy. Przepraszam i ostrzegam, że moje wypowiedzi mogą być niezborne. Gawędzimy chwilę. Jest mi naprawdę bardzo miło. Żegnam się i idę spać. Nocleg w Kruszynie był przewidziany w mojej rozpisce, więc trzymam się ustalonego planu. Dostaję klucz od pokoju na zapleczu kuchni (to był błąd), biorę prysznic i kładę się na ok 3 godziny. Nie wiem, czy tyle spałem. Wstaję ok 2 w nocy, zakładam świeży strój kolarski i wychodzę na dwór. Ciemno, zimno i żywej duszy dookoła. Oddaję klucz i ruszam w drogę. Chwilę kusiło mnie, aby przejechać przez środek Bydgoszczy (na co zezwalał regulamin), ale odrzucam pokusę i jadę wytyczoną trasą, tzn. w większości serwisówką przy DK10. Na Orlenie przy drodze kupuję sobie dużą kawę na rozbudzenie (kofeina), ogrzanie i dokaloryzowanie (cukier i mleko). Nastrój mam szampański. Puszcza Bydgoska, którą przełaziłem w te i we w te w młodości i "toruńskim" okresie życia, szumi uspokajająco. Na wysokości Solca Kujawskiego robi się już jasno. Przed Toruniem na rozjeździe w kierunku Poznania podjeżdża do mnie samochód techniczny maratonu. Dowiaduję się, że: primo - jadę jako ostatni (spodziewałem się tego); secundo - punkt kontrolny jest już blisko (to akurat wiem); tertio - nie widać mnie w systemie śledzenia zawodników (to też wiem i to mnie najbardziej irytuje).
24.08.2014 Toruń Glinki (381 km) godz. 06:40 (PK05)
A na punkcie kontrolnym niespodzianka. Spotykam dwóch zawodników. Niestety nie jadą dalej. Jeden narzeka na kontuzję barku. Drugi nic nie musi mówić. Na twarzy jest wyraźnie zielony. jak Deszczowiec z bajki Pagaczewskiego. Problemy żołądkowe. Pan z obsługi technicznej maratonu coś majstruje przy moim lokalizatorze. Podobno był nie włączony. Super. Jak mówi jedno z praw Murphy'ego urządzenie podłączone do prądu lepiej działa. Może teraz moja wierna garstka wirtualnych kibiców zobaczy, gdzie jestem? Dostaję herbatę i całe mnóstwo smakołyków nie pobranych przez innych: sezamki, cola, banany. Ruszam dalej. Toruń. Moje miasto. Przynajmniej do 2003 kiedy to osiadłem już na stałe (?) na Mazowszu. Podgórz, Stawki, Rudak. Pusto, cicho. DK 91, czyli dawna "Jedynka" jakaś taka równa. W 2012 gdy jechałem turystycznie wzdłuż Wisły była jednym wielkimi placem budowy pobliskiej autostrady, która przechwyciła obecnie cały ruch samochodowy. Dojeżdżam do Włocławka. Na wysokości Azotów zaczyna siąpić. Podjeżdża do mnie kolejny samochód techniczny maratonu, którego załoga mówi, że mam niedaleko. Co oni tak z tym mówieniem, że niedaleko. Od kiedy jadę samotnie nic mnie nie rozprasza i nie mam żadnych problemów nawigacyjnych. W zasadzie w każdym momencie wiem, gdzie jestem, ile mam do najbliższego punktu i do mety w ogóle.
24.08.2014 Włocławek (426 km) godz.. 09:15 (PK06)
Troskliwością obsługi ten punkt lokuje się w czołówce. W końcu organizują go ludzie z Włocławskiego Towarzystwa Rowerowego (WTR), do których mam duży szacunek za fachowość, zaangażowanie i troskliwość. Dostaję pomidorówkę, chleb ze smalcem, jabłka, krówki, jakieś izotoniki. Rebe konsultuje mnie w sprawie ustawienia siodełka. No pełna fachowość. Tu też spotykam Beatę., poznaną wcześniej na maratonie WTR-u. Niestety nie jedzie dalej. Kontuzja. Ci, co mogliby (teoretycznie) jechać dalej, robią wszystko, abym był naprawdę na szarym końcu. Ostatnie konsultacje, co do kierunku dalszej jazdy i w drogę. Siąpi, mży i pada. Z początku drobny deszczyk, a od skrętu w Soczewce regularnie leje. Jadę samotnie przez te lasy w potokach wody. Wszystko mam mokre, ale psychicznie i fizycznie wszystko w porządku. Myślę, że procentuje parę godzin snu.
24.08.2014 Gąbin (486 km) godz. 12:55 (PK07)
Przemoczony do suchej nitki dokulałem się do Gąbina. Punkt kontrolny na rynku, ale dojść się nie da. Jakaś impreza kolarska. A ściślej inna impreza, niż ta w której ja biorę udział. Tłum rowerzystów obojga płci, o rozpiętości wiekowej od staruszka do podlotka na rozmaitych rowerach oblega dwa namioty i stoliczek punktu kontrolnego. Mistrzostwa gminy, czy powiatu. Tłoczą się, przepychają, ktoś minie potrąca, inny oblewa gorącą herbatą. Ale jest nadzieja. Strażak obsługujący punkt wprawnym wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu i prowadzi do namiotu (ogrzewanego!), a za chwilę przynosi kubek z gorącą herbatą. Do jedzenia niestety już nic nie ma poza zwiędłymi kanapkami. A w namiocie niespodzianka. Marek z Lublina, zawodnik kategorii solo, z którym się witam jak z towarzyszem niedoli, głośno snuje rozważania na temat celowości dalszej jazdy w takim deszczu. Trochę mnie to demotywuje. Najpierw jednak suszenie. Wszystko mam mokre na wskroś, więc rozbieram się na golasa i owijam jednym z koców leżących w namiocie. Ubranko kolarskie, ale też wkładki do butów, książeczkę z potwierdzeniami, nieprzemakalną laminowana mapę, która też przemokła rozwieszam na rurkach stelażu namiotu. Podobnie robi Marek. Młodszy strażak co chwilę donosi nam gorące herbaty i pyta, czy podnieść temperaturę ogrzewania? Oczywiście! Powoli dochodzę do siebie. Nieplanowana dłuższa przerwa na osuszenie. Dzwoni mój najwierniejszy kibic, czyli ukochana żona, mówiąc, że na monitoringu (a jednak działa) widać jak dojeżdża do nas jeszcze jeden zawodnik i mam się ruszyć z miejsca, jak nie chcę być ostatni. Ruszyć? Dobre sobie. Niech te mokre lajkry choć trochę podeschną. Takich telefonów od żony mam w tym czasie chyba ze cztery. Na razie na bosaka i owinięty w koc drepcę do toalety umiejscowionej w jednym z domów przy rynku. Dobrze, że tłum lokalnych kolarzy zniknął, bo jeszcze bym wyszedł na jakiegoś ekshibicjonistę lub innego zboczeńca. Odtajałem, zebrałem myśli i zdecydowałem – jadę dalej mimo deszczu. Podobnie robi mój obecny towarzysz. Gdy już jesteśmy na zewnątrz przy rowerach, dojeżdża ten trzeci zawodnik, a ściślej ujmując Marek z Włocławka. Swoją drogą to dziwne, co sympatyczniejszy rowerzysta to jak nie Krzysztof to Marek. Ruszamy. Marek (solo) przed nami, my z Markiem z Włocławka w przepisowej odległości za nim. Szaro, buro, pada, mży. Nastrój mam taki sobie. Bardziej przez to, że dwugodzinny postój w Gąbinie był wcale nie planowany. O ile do Gąbina mieściłem się w swoich teoretycznych założeniach czasowych i „rozpisce” to teraz uświadamiam sobie, że jadę z deficytem czasu i na każdym kolejnym punkcie będę później niż planowałem. Marek z Włocławka za to w wyśmienitym nastroju. Jak się okazało miał awarię koła, dojechał do Włocławka, za zgodą sędziów pojechał do domu, naprawił rower, trochę odpoczął i na świeżo ruszył dalej. Dobijamy do Żyrardowa.
24.08.2014 Żyrardów (558 km) godz. 17:37  (PK08)
Kilka minut bezsensownej dyskusji z cieciem lokalnego domu kultury, który nie chce nas wpuścić do środka, najpierw w ogóle, a potem z rowerami. Punkt kontrolny jest w zasadzie w fazie likwidacji. Podbijamy książeczki, podpisujemy listę. Wyjadamy smętne resztki jakiegoś ciasta. Nagle z kąta sali spod sterty koców wynurza się jakaś postać. Żywy uczestnik naszego maratonu, którego nie pamiętam z imienia. Pewnie się sobie przedstawiliśmy, ale byłem w stanie, w którym umysł nie wszystko rejestrował. Okazuje się, że czeka na znajomych, którzy mają mu przywieźć suche ubranie na zmianę. Umawiamy się na dalszą jazdę wspólnie. Tu też zmitrężyłem za dużo czasu. Ale znajomi nowego kolegi przyjechali, facet się przebrał, na kask założył reklamówkę po zakupach i ruszyliśmy. Przed nami Marek z Lublina, my we trójkę za nim. Sochaczew, Wiskitki, Mszczonów. Za Mszczonowem zmierzcha, włączamy oświetlenie i dociągamy do Grójca. Potrzebuję kilkunastu minut przerwy na regenerację. Niestety jesteśmy w środku miasteczka, ale prawie wszystko już zamknięte. W czynnym monopolowym (wiadomo) kupuję colę i hot –doga (!), podobnie robi kolega, który dołączył w Żyrardowie. Będę go dalej nazywał Brodaczem ze względu na imponującą i charakterystyczną długą brodę. Na Rynku w Grójcu zaliczam glebę w typowy, ale jakże głupi sposób. Próbując ruszyć pod górkę (rynek jest pochyły) nie udaje mi się wpiąć i upadam jak długi. Oberwało siodełko, które się przekrzywiło, uderzenie było na tyle silne, że pękła jedna z dwóch śrub zacisku siodełka. Przeszlifowała się też klameczka zacisku tylnego koła. Nie ma wiele czasu na korektę siodełka ruszamy w dalszą drogę. Do wyjazdu z Grójca i dalej bocznymi drogami przez osławione sady, na których wielu się pogubiło, pewnie prowadzi nas Marek z Włocławka. Dla niego jest to kolejny udział w BBTour, więc praktyka i znajomość trasy w tym miejscu znakomicie się przydaje. Nazywam Marka „Mistrzem”, bo tak traktuję każdego, który ma za sobą to, co ja dopiero chcę osiągnąć. Złości go to niepomiernie i prosi, aby go tak nie nazywać. O dziwo: ani przed nami, ani za nami nie widać Marka z Lublina. Brodacz i „nasz” Marek (kat. open) wyjaśniają, że w czasie, gdy byłem w sklepie w Grójcu, on podjechał do nich i zakomunikował, że na razie dalej nie jedzie i musi się gdzieś przespać. My zaś ciągniemy tą ciemną nocą. Zmęczenie swoje robi. Jestem na rowerze już prawie 20 h licząc od wyjazdu z Kruszyńca. Zamykam się w sobie. Coraz więcej rzeczy zaczyna mnie irytować. A to terkoczący bębenek w rowerze jednego z towarzyszy, a to tylna lampka innego, prześwietlająca mój mózg na wylot. Trudno zaś na nią nie patrzeć, skoro wokół ciemno jak w kominie, a światełko kolegi pomaga nawigować.
24.08.2014 Białobrzegi (631 km) godz. ok 22:30 (PK09)
Punktu w Białobrzegach już nie ma. Jest za to koncert na ryneczku. Tak się drą, że niesieni falą uderzeniową wzmacniaczy i głośników wyjeżdżamy czym prędzej z miasta. Po drodze, o dziwo, wyprzedza nas kilku sakwiarzy. Teraz po nocy? Nas ultramaratończyków? Nie! To się nie może udać. Przyspieszamy i wyprzedzamy. Tak się tasujemy aż do Jedlińska, za każdym razem serdecznie pozdrawiając się nawzajem gromkim: Cześć!
Dostaję też sms’a od koleżanki z pracy (Dzięki Kasiu!):
„Krzysztof, byle do zajazdu! Tam gacie wysuszysz, jeść dadzą, wyśpisz się a jutro już bez deszczu! I coraz bliżej meta i Polska taka piękna (…) jesteśmy pod wrażeniem, gigantycznym wrażeniem. I ściskamy kciuki ze wszystkich sił. Dajesz Krzysiuuuuu, dajeeeeeesz!!!” godz. 21:55
Przed Radomiem zjeżdżamy na stację Orlenu. Ja muszę napić się kawy, Brodacz potrzebuje nowych baterii do gps’a. To ma sens. Pozbawiona sensu była za to nasza rozmowa z kierownikiem stacji, który (pewnie w dobrej wierze) chciał nam objaśnić jak przejechać przez Radom. Z tych objaśnień był taki pożytek, że zamiast trzymać się wskazań nawigacji gps’owej nadkładamy tak około 6 kilometrów więcej. To tylko wzmaga moją nerwowość. Radom wypluwa nas w ciemności nocy. Zaczynają się jakieś podjazdy. Szczęśliwie w nocy ich nie widać, co dobrze robi na psychikę. Nie jest straszne to, czego nie widać. Z niecierpliwością wyglądam punktu kontrolnego, czy to już? Niestety nie. Mam świadomość, że punt jest zlokalizowany już poza Iłżą, więc nawet widok podświetlonej wieży zamkowej mnie nie uspokaja. Noc i ciemności nie pozwalają na nabranie szybkości na fajnym zjeździe do tego miasteczka. Wyjeżdżamy już poza rogatki i jedziemy jeszcze spory kawałek gdy z oddali ukazuje się niebiesko czerwone oświetlenie stacji benzynowej Moya, gdzie zlokalizowano „duży” punkt kontrolny.
25.08.2014 Iłża (698 km) godz. 02:13 (PK10)
Pobyt na punkcie w Iłży poczytuję sobie za największy błąd taktyczny w całym maratonie. Zaczęło się od tego, że dość długo – około godziny ­ czekałem na posiłek. Kolejną straciłem na poszukiwanie miejsca na przespanie się, a w pierwszej kolejności na wzięcie prysznica i zmianę ciuchów. Jest już dobrze po trzeciej w nocy, a raczej nad ranem, gdy udaje mi się znaleźć wolne łóżko, po kimś, kto właśnie rusza i przyłożyć głowę na chwilę. Ponieważ starałem się trzymać przedstartowych założeń i przespać około 3 godzin, wstałem z łóżka dobrze po szóstej. Zanim się zebrałem, zjadłem ciepłe śniadanie (jajecznica) na punkcie nie było już nikogo z zawodników i tylko zwijająca się obsługa techniczna maratonu. Wyruszam w dalszą drogę o 07:11. Teoretycznie wszystko powinno być w porządku, ale nie było. Przede wszystkim już po kilku kilometrach stwierdzam, że nie jestem wcale wypoczęty, a na domiar złego pojawia się coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyłem – bolesna sztywność karku. Nie jestem w stanie podnosić głowy i nią ruszać. Każde spojrzenie dalej niż na przednie koło wymaga odchylenia całego tułowia i to jeszcze w taki sposób, że muszę trzymać (?) kierownicę w górnym chwycie i to tylko koniuszkami palców. Dobrze, że nogi sprawne. W Ostrowcu Świętokrzyskim próbuję zrobić sobie przerwę w McD na kawę z ciastkiem. Niestety - ślimacze tempo kolejki i numerkowy system obsługi zniechęcają mnie do poczęstunku. Kolejna próba - na Orlenie w Opatowie. Tam z kolei inwentaryzacja. Ni z tego ni z owego, otaczają zasoby stacji taśmą i przestają obsługiwać klientów. Poza benzyną nic nie kupię. "Podbudowany" tym wszystkim toczę się przez rodzinne strony mojej teściowej: Klimontów, Sulisławice, Łoniów.

Za mostem na Wiśle w Tarnobrzegu spotykam Piotra łatającego w rowie przedziurawioną dętkę. Jakoś doczołgałem się do kolejnego punktu kontrolnego w Nowej Dębie.
25.08.2014 Nowa Dęba (800 km) godz. 13:15 (PK11)
Na punkcie (szkoła) kumulacja kilkorga zawodników. Słabo kontaktuję. Dostaję coś do jedzenia i picia. Próbuję się zdrzemnąć. Chcę dać wypocząć szyi. Nie na wiele to pomaga. pomimo zmęczenia - nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi każdy dźwięk, a ponieważ punkt jest w trakcie likwidacji - szurania i hałasu jest sporo. Bardziej z wewnętrznego przymusu, niż rzeczywistej chęci wsiadam na rower i toczę się w kierunku Rzeszowa. Słaba ta jazda. Co kilkanaście minut muszę przystawać i próbuję się rozciągać i masować kark.
O godzinie 16:01 dzwonię do lekarza maratonu dr. Szendzielorza z prośbą o konsultację, podszytą niewypowiedzianym zamiarem wycofania się z maratonu. Doktor Leszek, sam "praktykujący" kolarz-maratończyk ordynuje mi przez telefon podwójną dawkę ibupromu i wypowiada znamienne słowa: "Czekamy na ciebie na mecie".
Chyba to mnie zmotywowało najbardziej do ostatecznego wysiłku.
Szerokim poboczem DK9 wjeżdżam do Rzeszowa i znowu spotykam Piotra. Trzymając się razem i zdając się na jego wskazówki nawigacyjne dojeżdżamy pod wieczór do kolejnego punktu kontrolnego.

25.08.2014 Rzeszów (860 km) godz. 18:05 (PK12)
Punkt kontrolny kategorii "premium". Dostaję żurek, mnóstwo owoców, ciasto i kawę. Trochę mnie to rozleniwia. Piotr naradza się nad dalszą strategia jazdy ze swoja żoną, która dojechała na punkt. Doskwiera mu dokładnie to samo, co i mnie - sztywność karku. On postanawia się przespać, ja ruszam dalej. Gdy zbieram się do wyjazdu na punkt wpada poznany dzień wcześniej Marek (z Lublina). Okazało się, że spał chyba z 7 godzin w Grójcu i jedzie stamtąd non-stop od samego rana. Niezłe ma tempo. Zaczynają się góry. Najpierw podjazd w stronę Barwinka, później - za Domaradzem, zjazd na DW 886. Gdzieś na tym rozjeździe zostałem ostatecznie dobity jakimś przelotnym deszczem, który ni z tego, ni z owego zatrzymał się nade mną i wylał na mnie cały zapas wody. Do legendarnego punktu kontrolnego w Starej Wsi (Brzozowie) dociągam chyba tylko siłą woli. Zadowalam się tylko herbatą. Dziękuję za żurek, ciasto i inne przysmaki. Marzę tylko o jednym: móc położyć się na godzinę i przespać.

25.08.2014 Stara Wieś (904 km) godz. 21:15 (PK 13)
Przez materiał koca, którym jestem okryty przebijają się dźwięki rozmowy. Zaczynam rozróżniać głos męski i kobiecy. Powoli z dźwięków zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, a nawet fragmenty zdań. Uświadamiam sobie, że chyba rozmawiają … o mnie. Wygrzebuję się spod koca, siadam na brzegu materaca wciśniętego w kąt pokoju tutejszego Koła Gospodyń Wiejskich. Stoi nade mną postawna kobieta i coś do mnie mówi. Tonem stanowczym i apodyktycznym przekazuje mi komunikat, że otrzymała telefon od Komandora Maratonu, który przekazuje mi, za jej pośrednictwem,  informację, że jeżeli natychmiast nie pojadę, to nie mam szansy na ukończenie maratonu w limicie czasowym. Natychmiast. Czy Pan rozumie? NATYCHMIAST!!! Rozumiem. W tej chwili wszystko jest jasne. Dokładnie przed dwiema godzinami położyłem się spać na 13. punkcie kontrolnym Ultramaratonu Kolarskiego „Bałtyk Bieszczady Tour 2014”, mając zaledwie 108 km przed sobą, a przejechane od sobotniego poranka już 900 km. Zbieram się pospiesznie. Wizyta w łazience, łyk herbaty, gps na kierownicę. Na odjezdne mówię: Dziękuję, zostańcie z Bogiem! siadam na rower i ruszam w noc.
Drogi do Ustrzyk w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że było bardzo zimno i ciemno, a niebo wyjątkowo gwiaździste. W Sanoku oświetlonym latarniami ulicznymi zatrzymałem się na Orlenie na kawę i aby skorzystać z toalety. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakiś samochód jechał za mną, po chwili mnie wyprzedzał, a następnie stał na poboczu z włączonym silnikiem. I tak kilka razy.
Podjazdy za Zagórzem i Leskiem pokonałem jakoś tak mimochodem. Dłużyła mi się tylko droga z samego Leska do Ustrzyk. Wreszcie są, choć aby dotrzeć do punktu kontrolnego, trzeba było przejechać całe miasto.

26.08.2014 Ustrzyki Dolne (955 km) godz. 03:40 (PK 14)
Punkt kontrolny w hallu nowoczesnej sali sportowej. Przeszklona ściana i trzy osoby wewnątrz momentalnie kojarzą mi się z ulubionym obrazem jednego z moich ulubionych malarzy, czyli Nighthawks Edwarda Hoppera:
Nocne marki
"Nighthawks by Edward Hopper 1942"

Obsługa punktu: Tomassac,  Colesiu i Dziewczyna.
Karmią mnie i poją. Sprawdzają, czy jestem wystraczająco ciepło ubrany i wręcz siłą wypychają w dalsza drogę. Jestem naprawdę ostatni.
Zmagam się z tą końcówką, tak jak wielu innych. Podjazdy pod Żłobek i Czarną. Uciekający czas i odległości inne w rzeczywistości niż na mapie i rozpisce. Nadeszła jednak taka chwila, w której poczułam wręcz fizyczną pewność, że dojadę do mety. Przełęcz nad Lutowiskami, wschodzące słońce oświetlające rosnące w oczach Bieszczady i taki widok:



Oczy zrobiły się trochę mokre.
Ostatni odcinek, ten po minięciu kultowego drogowskazu "Ustrzyki Górne 14" ciągnął się niemiłosiernie. Wreszcie zza zakrętu wyłania się Zajazd pod Caryńską i stojąca jeszcze meta. To już?

26.08.2014 07:10 Ustrzyki Górne (meta)
Powitano mnie dźwiękiem dzwonu i gratulacjami, które składali mi: sam Komandor (Robert Janik), Tomassac, Colesiu i Klan. Dzięki.
Komandor oznajmia, że mój czas to 69 h 55 min. (czyli 5 min. przed upływem limitu). Z przekąsem zauważa też, że pobiłem rekord długości przebywania na trasie.
Później powędrowałem do Hotelu Górskiego, na zarezerwowany wcześniej nocleg. Długi gorący prysznic, śniadanie, dekoracja zwycięzców i uczestników.


Później spanie, obiad, spanie, kolacja, spanie i następnego dnia powrót, długi powrót koleją do domu.

Nie siląc się na specjalne podsumowanie napiszę, że satysfakcję z ukończenia tego trudnego maratonu nieco przyćmiewa zajęcie na nim ostatniego miejsca. Ale cóż frycowe, kiedyś trzeba było zapłacić. Na dobrą sprawę, pomimo poważnego wieku, jestem debiutantem w tej dziedzinie. W ubiegłym roku kupiłem kolarzówkę, w tym po raz pierwszy przejechałem "na raz" dystanse większe niż 200, 300, 400, 500 itd. km, a wszystko to w ramach dwóch maratonów: "Włocławka" i BBT.
Poza bólem karku nic więcej mi nie dolegało. Tylko w jednym momencie rozważałem wycofanie się z wyścigu - przed Rzeszowem i to raczej w wyniku "chłodnej" kalkulacji, niż jakiegokolwiek psychicznego doła. Głowa, serce i nogi na szczęście cały czas sprawnie działały i dowiozły całą resztę mnie do mety.
Taki czas..., hmm - będzie co poprawiać w kolejnych edycjach.


Mapka:

Włocławek-Stegna-Włocławek

Piątek, 20 czerwca 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Przed startem
Maraton Włocławek – Stegna – Włocławek na trasie liczącej nominalnie 480 km stanowił jedną z kwalifikacji do Ultramaratonu Kolarskiego Bałtyk Bieszczady Tour 2014. Należało się tylko zapisać, a potem - bagatelka - przejechać powyższy dystans w limicie czasowym 24 godzin. Napięcie było stopniowane przez organizatorów, tj. Włocławskie Towarzystwo Rowerowe (WTR) od momentu pojawienia się informacji na ich stronie internetowej jeszcze jesienią 2013 r. Najpierw limit miejsc startowych. Oczywiście się nie załapałem, mimo dość wczesnego wysłania zgłoszenia. Później informacja, że limit będzie prawdopodobnie zwiększony, ale decydować będzie data wpłaty wpisowego, a samo wpisowe można uiszczać dopiero od 01.01.2014 r. Po przebrnięciu przez te formalizmy znalazłem swoje nazwisko na liście startowej (nr 32) i w piątek 20 czerwca, bezpośrednio po pracy jadę pociągiem do Włocławka. Rower i podręczny bagaż zostawiam hotelu, idę się zarejestrować na miejsce startu w hali sportowo-widowiskowej. Przy rejestracji podpisuję jakieś kwity, z których wynika, że jadę na własne ryzyko w przypadku szkody, która może mi się przydarzyć. Dostaję numer startowy, cztery agrafki do jego przypięcia, dużą reklamówkę na przepak, wysłuchuję instruktażu o zakazie używania trybu migającego w tylnej lampce. Jeszcze tylko Beata z WTR-u dyskretnym szeptem podpytuje, czy jechałem już podobny dystans. Szczerze odpowiadam, że TAKIEGO jeszcze nie. Dostaję też laminowaną „rozpiskę” kilometrażu trasy.
Odprawa techniczna po niej jakiś program artystyczny, z którego się urywam. Idę do hotelu. Mam zamiar spać. Start dopiero po 22-ej. Ze snu nic nie wyszło. Przebieram się w kolarskie ciuchy, wrzucam zapasowy strój do torby na przepak, do sakwy pod siodełko – kieszonkowe imbusy, dętkę, wiatrówkę, deszczówkę, dwa banany, cztery kanapki, jakieś orzeszki, izostara w tabletkach. Jadę na start. Show na scenie się kończy, organizatorzy dziękują sponsorom, natomiast w hallu czuć podekscytowanie kłębiącęgo się tłumu startujących. Robi się coraz chłodniej. Zakładam wiatrówkę. Zagaduję dziewczynę z „sąsiednim” numerem „33”. Bożena z Bytomia startuje w tej samej grupie co i ja. Bardzo chce się zakwalifikować do BBTour i otrzymać charakterystyczny niebieski strój kolarski. Najpierw trzeba jednak przejechać kwalifikacje. Tuż przed startem pierwszej grupy nadchodzi ulewa. Wszyscy, którzy mają jeszcze trochę czasu do startu chowają się w ciasnych korytarzykach hali sportowej.
Jazda
Wołają nas wreszcie na start. Leje. Ktoś macha chorągiewką startową, jakiś włocławianin startujący w naszej grupie mówi, że nas wyprowadzi z miasta. Jedziemy. Niektórzy szybciej, niektórzy w tym ja – ostrożniej. Nie dość, że leje, noc, dziurawe ulice to jeszcze w tyle głowy tkwi myśl, aby się nie spalić na początku, tylko rozłożyć siły na cały dystans. Jedziemy większą grupą, ale ten który miał nas wyprowadzić znika za kurtyną deszczu. Bożena też wyrwała gdzieś do przodu. Tama, podjazd do Szpetala Górnego. Przed Lipnem dogania nas jeden z samochodów serwisowych. Żółty „kogut” na dachu, na tylnej szybie ogromny napis: „Uwaga Kolarze!”. Fajny pomysł. W Lipnie trochę wybojów, coś odpada mi od roweru i leci w ciemność nocy. Do dziś nie wiem co to było, ale chyba coś zbędnego bo rower bez tego jeździ bezproblemowo. Nie zatrzymuję się, aby nie stracić kontaktu z moja aktualna grupą. Grupy się trochę tasują, jedni jadą wolniej, inni szybciej. Cały czas leje. W Kikole zjeżdżamy z DK 10 i bocznymi drogami kierujemy się do Golubia-Dobrzynia. Pomiędzy nim, a Wąbrzeźnem doganiam poznaną na starcie Bożenę. Okazało się, że złapała gumę i to co zyskała szybką jazdą straciła na wymianie dętki. Gadamy chwilę, jedziemy w większym peletonie. W pewnym momencie z gospodarstwa przy drodze wyskakuje pies, Bożena przyspiesza tak, że zobaczę ją dopiero po wielu godzinach, gdy będzie jechała z powrotem, a ja jeszcze będę w drodze do Stegny. Ma dziewczyna moc. Mniej więcej w okolicach Golubia zagaduje mnie zawodnik odziany w kompletny strój BBTouru. Tak poznaję Sławka, zwanego Siudkiem. Jest z Włocławka (tam obecnie mieszka), ale naprawdę pochodzi z Torunia (podobnie jak ja). Dobrze się z gościem rozmawia. Dogadujemy się, że średnie tempo 25 km/h to jest to co nas obu interesuje i od tej chwili staramy się jechać razem. Nie jesteśmy sami. Cały czas w większej, około 15-osobowej grupie. Jeszcze przed Radzyniem Chełmińskim ktoś z grupki rzuca hasło, aby się zatrzymać na stacji benzynowej na kawę. Część grupy jedzie, część w tym ja i mój nowy kolega zostaje. Pracownik stacji puszcza na pełna moc kurtynę powietrzną nad wejściem, stoimy w tym gorącym powietrzu, pijemy kawę i schniemy. Po kilkunastu minutach przerwy ruszamy dalej. Doganiamy inne grupki i przez Grudziądz jedziemy sporym peletonem. Cały czas pada. Woda i błoto spod kół tych, którzy nie mają błotników (większość nie ma) leci na tych za nimi. Ktoś ma tylną lampkę o takiej jasności, że wypala oczy i dziurę w mózgu. Komuś terkocze bębenek kasety. Wywiązuje się peletonowa dyskusja pomiędzy frakcją miłośników jazdy „w świecie ciszy” i tych, którzy twierdzą, że prawdziwa kolarzówka musi terkotać. Za Grudziądzem odpuszczam koło i zostaję sam. Zbliża się świt, robi się coraz cieplej, a ja słabiej widzę. Okulary z jednej strony zalewane deszczem, z drugie zachodzą parą, której za nic nie mogę się pozbyć. Zdesperowany chowam je do kieszeni wiatrówki i samotnie dociągam do Orlenu przed Kwidzynem. A tu niespodzianka. Kilku zawodników posila się i pije gorące napoje. Jest też Sławek, z którym od tego miejsca będę jechał już do końca. Jedziemy dalej. Deszcz jakby słabnie, ale dopiero za Malborkiem zupełnie ustaje. W Malborku dogania nas grupa, w której jest m. in. Krzysztof Łańcucki jeden z legendarnych już rekordzistów BBTouru z 2012 r. Kilkanaście kilometrów jedziemy razem. Krzysztof opowiada o maratonach Paryż – Brest – Paryż i Londyn – Edynburg – Londyn, w superlatywach wyrażając się o tym ostatnim. Odjeżdżają nam kilkanaście kilometrów przed Stegną. Dociągamy tam we dwójkę z Siudkiem, dostajemy po talerzu makaronu, ja domawiam jeszcze herbatę i korzystając z okazji zmieniam strój na suchy. Mój towarzysz pogania mnie do powrotnej drogi. W pośpiechu rozpuszczam izostara i jedziemy w drogę powrotną. Nie pada, ale za to jak wieje. Aż do Malborka mamy silny wiatr albo z boku albo od przodu. Siłujemy się z tym wiatrem i trochę ze sobą nawzajem, próbując (myślę, że w dobrej wierze) zgrać tempo jazdy i regularność zmian. Zaczyna boleć mnie kolano. Boli coraz mocniej do tego stopnia, że w Sztumie proszę, abyśmy się zatrzymali przed jakąś apteką której chcę kupić coś przeciwbólowego w maści lub żelu na to kolano. Nic z tego, w aptece kilkanaście osób i jeden aptekarz, który cierpliwie tłumaczy pacjentowi, czy są tańsze zamienniki, jak to w ogóle działa i czy można wykupić część recepty. Po kilku chwilach rezygnuję. Siudek częstuje mnie ibupromem w wersji Max czy coś podobnego. O dziwo po kilkunastu minutach zaczyna działać. Mówi, że to sposób, który poznał na BBTourze. Trochę o opowiada o tym ultramaratonie. Pytam o taktykę jaką należy mieć na tak długim dystansie. Czy cisnąć na maksa, czy też racjonalnie gospodarować siłami? Ile realnie można odpoczywać w trasie? Jak to jest z sennością? Przy takich pogaduszkach dojeżdżamy do Orlenu w Kwidzynie poznanego już o świcie. Tam stoi jeden z samochodów obsługi maratonu. Wciskają nam szneki i uzupełniają bidony. W Grudziądzu szukamy właściwej drogi nie chcąc łamać zakazu jazdy rowerem, broniącego dostępu do głównej drogi. Zaliczam też upadek. Siudek zatrzymał się, aby zapytać przechodniów o drogę, a ja nie wyhamowałem w porę, a w zasadzie nie zdążyłem się wypiąć z pedałów i zległem na drodze. Śmiesznymi dróżkami, w tym przejściem pod dworcem kolejowym przemykamy przez Grudziądz i jedziemy do Radzynia Chełmińskiego. Coraz częściej stajemy na stacjach benzynowych na chwilę odpoczynku. Zrobiło się ciepło. Za Wąbrzeźnem ściągam rękawki i nogawki. Sławek patrzy na moją nogę i mówi: „o krew ci leci”. Rzeczywiście, upadając rozciąłem sobie nogę zębatką, która zostawiła trzy równoległe rany na łydce. Ibuprom jednak tak działał, że nic nie poczułem. Za Golubiem, w pewnej chwili z naprzeciwka wyskakuje motocyklista z ogromną prędkością. Na łuku kołami łapie trochę żwirku czy piasku i motocykl zaczyna tańczyć, na drodze. Motocykliście udaje się go opanować. Widząc to wszystko, przez głowę przemyka myśl, że przez tego wariata mogliśmy nie skończyć maratonu. Albo by wpadł na nas, albo by się sam rozbił, a wtedy wiadomo karetka, policja i ile to trwa zwłaszcza w sobotnie popołudnie na prowincji.
W słoneczku docieramy do Lipna, za którym znowu zaczyna siąpić. Do Włocławka wjeżdżamy w regularnym deszczu. Wreszcie meta. Jesteśmy ostatni, a ściślej biorąc ja jestem ostatni, bo Siudek startował w późniejszej grupie.
Podsumowanie
Ostatnie miejsce jakoś mnie nie deprymuje, ważne że się zakwalifikowałem przejeżdżając po raz pierwszy w życiu taki dystans „na jeden raz”. Dostaję pamiątkowy medal, dyplom-certyfikat. Jeszcze jedzenie. Smaczny karczek w sosie, ziemniaczki, surówka, kompot. Uścisk ręki ze Sławkiem i jadę wypocząć. W hotelu gorący prysznic i próbuję oglądać mecz mundialu Niemcy – Ghana. Nic z tego. Zaliczam najszybsze zaśnięcie w życiu. Rano śniadanie, dworzec, pociąg. W Józefowie na peronie czekają Kasia z Tosią i Jasiem. Pokazuję z dumą medal i dyplom. Wracamy razem do domu. Udało się! Mam kwalifikację do BBTour 2014!

Mapka: