W dobrych zawodach
wystąpiłem, bieg ukończyłem …, a wyglądało to, tak:
PIĄTEK, 19 SIERPNIA 2016 r.
Przed startem
Do Świnoujścia przyjechałem
ekspresem „Błękitna Fala” w towarzystwie Darka Urbańczyka i innych kolarzy,
których w sumie naliczyłem 14. Darek, mój kolega randonneur z mazowieckich
brevetów, był tak uprzejmy, że na miesiąc wcześniej, w pierwszym możliwym
terminie (o 2-ej w nocy!) kupił nam wspólne bilety do Świnoujścia. Założenie
było proste: nie zarywać przedostatniej nocy przed startem i wygodnie dotrzeć na
start. W pustym wagonie towarzyszył nam jeszcze Darek Bulanda, nowosądecki
kolarz startujący w barwach „Małopolskiej Policji” (bardzo ładne stroje!), a
przede wszystkim najszybszy zawodnik (OPEN) poprzedniej edycji BBTour. Czas
minął nam na miłej pogawędce i ani się spostrzegliśmy, jak około trzeciej po
południu trzeba było wysiadać. Pierwsze kroki skierowałem do „bazy”
ultramaratonu w hotelu Bryza, aby jak najszybciej mieć za sobą wszelkie
formalności. Podpisanie oświadczenia o starcie na własną odpowiedzialność,
odebranie pakietu startowego nie trwa długo. Jeszcze chwila na wymianę
pozdrowień i uprzejmości z innymi startującymi i jadę na kwaterę. Nauczony
doświadczeniem z 2014 r. odrzuciłem pomysł spania tam gdzie „wszyscy”, tzn.
w Bryzie albo nieodległym schronisku młodzieżowym. Za duży hałas, za duży ruch,
za wysokie stężenie adrenaliny w powietrzu, aby (w miarę) spokojnie się wyspać.
Wybrałem sanatorium „Rybniczanka” w dzielnicy uzdrowiskowej i był to strzał w
dziesiątkę. Kuracjusze to w 99,9 % Niemcy w wieku grubo powyżej 80 lat. Oni się
już wyhasali za młodu. Od plaż Atlantyku po stoki Kaukazu. Dostaję wygodny
pokój i pozwolenie na zaparkowanie w nim roweru. Wolne chwile wykorzystuję na
spacer plażą i brodzenie w Bałtyku. W zasadzie pierwszą część z nazwy imprezy
mam zaliczoną. W „cywilnym” ubraniu jadę na obligatoryjną odprawę techniczną w
świnoujskim Domu Kultury. Komandor Maratonu mówi dużo, ale co z tego skoro
słabo słychać, bo jego głos ginie w fatalnej akustyce sali i tłumiony jest
gwarem zebranych kilkuset uczestników. Po odprawie zwijam się do „Rybniczanki”
na kolację serwowaną zwyczajem szpitalnym w godz. 17:00 do 19:00. Ważne, że nie
muszę kombinować gdzie i co zjeść. Jeszcze wieczorny spacer i małe zakupy:
cztery kajzerki, puszeczka pasztetu do kanapek „na drogę”, dwa banany i butelka
wody mineralnej, którą rozlewam do dwóch bidonów po 0,75 l. Przed 22-ą biorę
prysznic i kładę się spać.
SOBOTA, 20 SIERPNIA 2016 r.Znowu jestem sam, wbijam oczy w jeden punkt ...
Spało mi się wyjątkowo dobrze.
Przede wszystkim głęboko, bez nerwowych wybudzeń i długo – prawie 8 godzin.
Start mam wyznaczony na 08:55, ale odliczając 30 min. na kontrolę
przedstartową, kursowanie promu co 20 min. i śniadanie podawane o 07:30, czasu
na „ogarnięcie się” nie mam za wiele. Ubrany już w strój kolarski pojawiam się
w jadalni. Pospiesznie pałaszuję to, co udało mi się zgarnąć ze szwedzkiego
stołu: jajka, pieczywo, szynka i pomidory, które popijam kawą z mlekiem. Nie jest tego dużo,
ale czuję, że więcej nie wejdzie. Zdaję klucz w recepcji i wyjeżdżam na
spokojne jeszcze ulice Świnoujścia. Klucząc na drogach dla rowerów, alejkach
parkowych i kontrapasach dojeżdżam do przystani promowej. Na pokładzie jeszcze
kilku zawodników. Oddaję przepak i bagaż główny, który ma czekać na mnie na
mecie i idę na start. Pogoda – taka sobie – od rana mży i zawiewa. Jak się
okaże jest to zapowiedź aury na najbliższe trzy doby. Wymieniam pozdrowienia ze
znajomymi startującymi wcześniej, aż przychodzi pora na moją grupę. Dobrze nie
jest. Jako najwolniejszy zawodnik poprzedniej edycji mam towarzystwo –
debiutantów najszybszych w kwalifikacjach. Trudno.
Na starcie w rozmowie z Sędzią Głównym - Wacławem Żurakowskim Syrena i start. Zaczęło się.
Najpierw spokojnie okrążamy tereny kolejowe, potem wyjeżdżamy na krajową
„trójkę” i jedziemy. Tempo wcale nie turystyczne, ale sprinterskie też nie. Tak
w granicach 30 km/h. Zmiany co ok. 3 km. Wystarczyło jednak abym po 20 km przy
zjeździe z DK3 na Dargobądz zatrzymał się na chwilę za potrzebą, a startujący
ze mną zamienili się w znikający punkt. Może i dobrze, a raczej na pewno
dobrze! Mogę wreszcie jechać swoje tak, jak chcę. Niebo pochmurne, temperatura
nie za wysoka. Przed sobą i za sobą nie widzę innych uczestników. Spokój. Po
drodze niestety nie udaje się uniknąć deszczu. W obawie przed przemoczeniem i
perspektywą jazdy w mokrych spodenkach zatrzymuję się na jakimś przystanku i
zakładam komplet deszczowy, tzn. kurteczkę, spodnie i czapeczkę pod kask. W tym
czasie podjeżdża swoim kamperem Doktor Szendzielorz (lekarz wyścigu) i
dopytuje, czy wszystko w porządku. Tak, w porządku. Jak najbardziej. Do punktu
kontrolnego Płoty (PK1) na 76 km docieram o 11:52, a więc po 3 godzinach jazdy
(bez trzech minut). Pobieram drożdżówkę, korzystam z toalety, obsługa napełnia
mi wodą wysuszone już bidony, zdejmuję niepotrzebne ubranie przeciwdeszczowe i
w zasadzie jestem gotowy. Wyjeżdżam razem z kilkoma osobami, których imion nie
znam i nie poznałem. Wiem, że było to 3 chłopaków i jedna dziewczyna-brunetka.
W takim towarzystwie jedziemy cały odcinek do Drawska Pomorskiego. Towarzystwo
się przydaje, a zwłaszcza jazda „na zmiany” bo wieje silny, południowy i
południowo-wschodni wiatr. Niestety akurat z kierunku w którym jedziemy. W
Drawsku Pomorskim (PK2) jestem o 14:00. Zjechało się tu już sporo zawodników,
tzn. niektórzy jeszcze nie pojechali dalej, a w czasie mojego zatrzymania
nadjechali kolejni. W tyle głowy mam zakonotowane: „jedź wolno, stój szybko”.
Nie wiem ile to trwało, w oczach rygorystów postojowych pewnie za długo, ale
posiedziałem na punkcie tylko tyle, aby na siedząco wypić kubek herbaty,
uzupełnić bidony i za pazuchę wrzucić kanapkę. Będzie na później. W dalszą drogę
ruszam już sam. Bardzo lubię ten odcinek. Parafrazując Piłsudskiego, BBT jest
najsmaczniejszy po brzegach, tzn. na Pojezierzu Drawskim i w Bieszczadach.
Kalisz Pomorski kończy spokojną jazdę po bocznych drogach, o ile za takową
można uznać DW175.
Drogi krajowePrzychodzi pora na mocniejsze wrażenia i krajową
„dziesiątkę”. Dla wzmożenia koncentracji zatrzymuję się na orlenie, moczę buffa
pod kaskiem, wypijam colę z puszki i jadę dalej. W tym czasie zjechało się tu
jeszcze trzech innych uczestników, z których jeden odkrył właśnie w swoim
rowerze pękniętą obręcz. Nie będę tu przytaczał słów, które tam padły. Ku
mojemu zdziwieniu DK10 nie jest jeszcze najgorsza. Zasługa to pewnie pory,
czyli sobotniego popołudnia. W zasadzie bez kolejnych postojów przejeżdżam
jeden z najdłuższych odcinków międzypunktowych na BBT i o 18:34 podpisuję listę
na PK3 w Pile. Co ważne obsługa lepsza niż przed dwoma laty. Serwują ciepły
posiłek – jakiś makaron z pieczarkami, dają kanapki, owoce i wodę. Zebrał się
tam spory tłumek zawodników. Przysiadłem, aby zjeść makaron i wypić herbatę.
Aby ustrzec się ewentualnej pomyłki nawigacyjnej, zasięgam języka u obsługi i
dostaję cenną radę, aby nie przejmować się zakazem ruchu na ul. Bydgoskiej,
tylko zamknięty odcinek przejechać po chodniku/drodze dla rowerów. Tak też
czynię i w towarzystwie przygodnych zawodników, którzy zebrali się w tym samym
czasie opuszczamy miasto z czerwonym jeleniem w herbie. Zmierzch zapadł, jak mi
się wydaje, nadspodziewanie szybko. Tak szybko, że Wyrzysk przejeżdżam już z
włączonym oświetleniem. Przed Nakłem widzę stojącą na poboczu grupkę
zawodników. Okazuje się, że kolega ze Świnoujścia tak nieszczęśliwe upadł, że
doznał jakiejś poważniejszej kontuzji i został zabrany właśnie do szpitala.
Dziękują za zainteresowanie i każą mi dalej jechać. Nie wiem dlaczego, ale
wydawało mi się, że „Chata Skrzata” czyli PK4 powinna być po lewej stronie
drogi. Oczywiście była po prawej. Na ten tzw. „duży” punkt dojechałem o 22:20.
Mój prywatny harmonogram „na dziś” zakładał zjedzenie ciepłego posiłku,
prysznic, zmianę stroju i dalszą jazdę. Żadnego mi tam spania! Trochę to jednak
trwało, głównie ze względu na kolejkę do prysznica. Została nieco
zracjonalizowana i niektórzy dla przyspieszenia, wchodzili parami pod sitko. Na
szczęście mogłem to zrobić sam. Gorący tusz i zmiana odzieży oraz wcześniejszy
posiłek podziałały ożywczo. Brakowało tylko jednego – kawy. Tę wypiłem na
nieodległym Orlenie przy zjeździe na obwodnicę Bydgoszczy. Bardzo dobre
espresso. Czytałem gdzieś, że niektórych nudzi odcinek do Torunia. Ja – bardzo
go lubię. Jadę przecież do MOJEGO Torunia. Długa, jasno oświetlona serwisówka
przy S10 pozwala trochę odetchnąć, a dalsza jazda zwykła „dziesiątką” przez
Puszczę Bydgoską działała na mnie kojąco. Jak ten las pachnie! Jechałem sam i
było mi z tym dobrze.
Wysoka Kamieńska. Przejazd kolejowy (BBT'2016)
© skaut
NIEDZIELA, 21 SIERPNIA 2016 r.Jazda nocą
Zaciągając się żywiczno-sosnowym
aromatem dojechałem na rogatki Torunia. Na punkcie (PK5) byłem o 02:30. Zjadłem
rosół (to już drugi na trasie), wypiłem herbatę z cytryną i pojechałem dalej.
Sam. Nie wiem, czy w tym momencie był to dobry pomysł, bo w pewnym momencie
poczułem szarpnięcie i mocno zarzuciło mi tylnym kołem. Jak się okazało pasażer
z tylnego siedzenia samochodu, który zajechał od tyłu postanowił mnie „pacnąć”.
Trafił w podsiodłówkę i mało co mnie nie wywrócił. Usłyszałem tylko chóralny
rechot i szare (matowe) audi na poznańskich blachach z piskiem skręciło
w ul. Poznańską. Kolejne spotkanie z samochodem miałem kilka kilometrów
dalej, na toruńskich Stawkach. Kierowca karetki zrównał się ze mną, a ratownik
medyczny z zainteresowaniem odpytywał mnie skąd i dokąd jadę. Po reakcji mojego
rozmówcy mogę wnosić, że marszruta zrobiła na nim wrażenie. Wywiad wypadł chyba
pozytywnie dla mnie, bo nie zostałem ściągnięty z trasy i przewieziony do
szpitala na ul. Mickiewicza lub do Górnej Grupy, czy innego Świecia. Tak więc z
głową niby w porządku, ale jednak zaczęła morzyć mnie senność. W pewnym
momencie nie wytrzymałem i skusiłem się na elegancki betonowy przystanek przy
DK91. Za plecami szumiała autostrada A1, ale nie przeszkadzało mi to
szczególnie. Położyłem się na wygodnej (szerokiej) betonowej ławie i
zdrzemnąłem na nie dłużej niż 5 minut. Wystarczyło, aby jechać dalej. Świtało
już, gdy wjeżdżałem do Włocławka. Huczały i świstały Azoty, a ja mozolnie
zbliżałem się do centrum tego miasta u ujścia Zgłowiączki do Wisły. Na
wyjeździe z Włocławka z przystanku autobusowego dobiegają mnie zachęcające
okrzyki biwakujących tam zawodników. Jak się okazało, Marek Siemiński były
uczestnik BBT przyniósł w celach degustacyjnych dwa wielkie gary pełne słodkich
naleśników. Jeszcze chleb ze smalcem tam był i ogórki i picie. Coś takiego?!?
Wypisz, wymaluj – jakaś nielegalna akcja. Skandal!!! Niedozwolona pomoc? Skądże!
Oczywiście,
że się zatrzymałem i skosztowałem. Pycha. Chwała temu Marku!
Ta ostatnia niedziela
Pomiędzy drugim, a trzecim
naleśnikiem nadjechała Ola (starszapani) w eleganckiej męskiej obstawie,
ukrywającej się pod szyldem Spomasz Zamość. Z poczęstunku chyba też
skorzystali, a w dalszą drogę ruszyliśmy już razem. Droga ładna, Zalew
Włocławski błyszczy między drzewami, a do punktu coraz bliżej. Wreszcie jest!
Dąb Polski, PK6 na 450 km. Jest godzina 07:18 gdy siadam do posiłku. Obiadu?
Podawali rosół i schabowego z ziemniakami. Jest to rosół nr 3 i schabowy nr 2. Ola,
jako że wszystkie stworzenia duże i małe lubi niewpostacipożywienia, dostała zamówioną dietę wegetariańską. A na
to wszystko ojcowskim wzrokiem spoglądał Janek Doroszkiewicz, wielce
doświadczony kolarz, który w tej edycji BBT przeszedł na pozycję działacza. Z
wielkim pożytkiem dla nas startujących. Takiej serdeczności i poziomu
zaopiekowania nie odczułem już na żadnym innym punkcie. Przesunięcie punktu z
Włocławka, gdzie był w poprzednich edycjach do wspomnianego Dębu Polskiego
zaowocowało skróceniem dystansu do Gąbina, uważanego za „półmetek” tego
ultramaratonu. Dość powiedzieć, że po 24 godzinach jazdy odnotowałem 474 km na
liczniku. Jak na mnie – zadowalająco. W Gąbinie jest obsługa strażacka. Bardzo,
ale to bardzo zaangażowana. Nie chce mi się jeść, tylko pić i spać. Zostaję
zapisany przez młodszego strażaka w specjalnym „Zeszycie zasypiań i budzeń” (!)
z czasem spania 20 min. i udaję się do namiotu. Zdejmuję koszulkę, buty, padam
na łóżko polowe i odlatuję w niebyt. Po 20 minutach bardzo głębokiego snu budzi
mnie strażak i wyruszam dalej. Była godzina 09:43, gdy przybyłem na punkt. A
dalej jest bardzo gorąco. Trochę irytują drogi dla rowerów i ciągi
pieszo-rowerowe w okolicach Gąbina. Tylko w jednym odcinku tzw. ścieżka ma
rację bytu, bo lepszy na niej asfalt niż na szosie. Upał zmusza mnie do
incydentalnego zatrzymania na stacji benzynowej w celu obmycia zasolonej twarzy
i namoczenia buffa. Przejazd przez Sochaczew przez remontowane nieustannie rondo
w ciągu ul. Grójeckiej, jeszcze tylko węzeł Wiskitki nad autostradą A2 i już
Żyrardów. Jest godzina 13:50 gdy przybywam na PK8, a tam … . Atmosfera pikniku.
Namiocik, leżaczki, jedzonko, ciasteczka, stojaczek na rowerki. Wystarczyło
jednak 10 minut, aby niebiosa zrobiły coś takiego, aby nam się we łbach nie
poprzewracało. Równo o 14:00 lunęło tak, że obsługa mało z sandałków nie wyskoczyła
nie wiedząc co ratować najpierw: sprzęt elektroniczny, czy jedzenie. Posiłek
kończę na lastrykowych schodach kina „Len”. Czas przeprosić się z kompletem
deszczowym. Odpowiednio nagumowany od zewnątrz ruszam razem z grupką Oli. Jakoś
się jedzie, aczkolwiek widzę we wstecznym lusterku, że od Mszczonowa znowu
jestem sam. Nieprzyjemny odcinek DK50 do Grójca, a potem wąskim asfaltami wśród
sadów. Na przystanku z falistej blachy, gdzie przywdziewałem cieplejszą odzież
dopadli mnie Kot z Wilkiem. Krótka prezentacja i dalej
jedziemy kilkanaście kilometrów we trójkę. W takiej ulewie nie ma mowy o
„trzymaniu” koła, raczej trzeba uważać żeby nie dostać w twarz biczem wodnym
spod kół poprzednika. Jakoś tak się potoczyło, że do Białobrzegów (PK9)
dojechałem sam o 18:27. Chwilę po mnie (a może przede mną?) Kot z Wilkiem i za
dłuższy moment starszapani z kolegami. Punkt taki sobie. Nie, żebym narzekał.
Była nawet ciepła herbata, drożdżówki, ale przemoczonemu wcale nie chciało się
jechać. Cóż było jednak robić? Wychynąłem na ten paskudny deszcz i pojechałem.
Razem ze Olą, Adamem i Mariuszem. To była bardzo dobra decyzja na ten moment
jazdy. Jechało się raźniej, Ola doznała jakiegoś wzmożenia energetycznego i gromko
popędzała nas do żwawszego kręcenia pedałami. Generalnie było nieźle, aż do
Radomia. Tyle minut ile tam staliśmy na czerwonych światłach, to nie stałem
chyba przez pół roku łącznie. Zakręty w lewo, w prawo, znowu w lewo, drogi dla
rowerów, dziurawa nawierzchnia i jeszcze do tego woda leje się na łeb. Tak mnie
zemdliło od tego Radomia, że namawiam „moją” ekipę na red bull’a na najbliższym
cepeenie. Pomogło. Włączyć się do ruchu na krajowej „dziewiątce” wcale nie jest
łatwo. Nieustający ciąg samochodów do i od Radomia. Gdzie ci wszyscy ludzie
jadą? Chyba już na oparach docieramy (wreszcie!) do dużego PK w Iłży. Jest
godzina 22:49. A tam … .
Co ci przypomina
widok znajomy ten?
Na stacji benzynowej, gdzie mieści się punkt, wszędzie
walają się rowery. W moteliku – wypisz wymaluj – trupiarnia. Wciskam się na
wolne krzesło przy stoliku pokrytym ceratą. Raczej wolno podają mi pomidorówkę.
Ze schabowego rezygnuję, ku zdziwieniu barmanki. Dostaję ziemniaki ze skwarkami
i surówkę z kapusty. Dobry zestaw. Jem, a nad głową szaleje awantura o „poziom
obsługi”. Grube słowa lecą często i gęsto. Generalnie chodzi o to, że w tym
przybytku miejsc noclegowych jest 17 (słownie siedemnaście), a chętnych na te
miejsca znacznie, znacznie więcej. Słowa sędziego głównego, że na pierwszej
edycji nikt nam nic nie zapewniał i było dobrze działają tylko jak prowokacja.
Wnerwiony uczestnik rzuca: nie po to k…, płacę siedem stów, aby się k…
dowiedzieć, że nie ma dla mnie miejsca, a worek z przepakiem jest przemoczony.
Itd, itd. Niestety ma rację. Postanawiam się jednak tym nie przejmować.
Spodziewałem się zresztą takiego obrotu rzeczy. Po angielsku wycofuję się z
jadalni i schodkami pomykam „na górkę”. Widok zaiste nieciekawy. Zwłoki kolarzy
zalegają wszędzie, łącznie ze schodami. Brud i smród. Kontrastuje z tym wygląd
zadowolonego i wyspanego prosa, który wypachniony wychodzi z jednego z pokoików
przytulając swoją równie wypachnioną kolarzówkę. Rozumiem miłość do roweru, ale
do tego stopnia??? Plan mam taki, aby nie zrażając się niczym zdobyć jakąś
łazienkę, wziąć prysznic, zmienić strój na suchy i spróbować (jednak) się
położyć. Nie zważając na nic rozbieram się na waleta w ciasnym korytarzyku,
niemal siłą wdzieram do łazienki ulokowanej w jednym z pokoi i z ulgą wskakuję
pod strumień gorącej wody. Potem szybkie odzianie się i z zaciekawieniem
wysłuchuję informacji, że obok stacji rozstawiono namioty. Mówiący mi o nich
zawodnik nie potrafi i chyba nie chce ukryć obrzydzenia, gdy o tym mówi. No
wiesz, nie mają okien, cały dzień padało, wszystko w nich mokre i nie ma się
czym przykryć. Plan „sen 3 h” wymaga poświęceń. Ubrany tylko w spodenki, na
bosaka, kuśtykając zabawnie z resztą rzeczy pod pachą szturmuję pierwszy
namiot. Nie to nie ten. Tu leżą przepaki. Kolejny – jest dobrze, są materace
wcale nie mokre, może lekko wilgotne, trawa na podłodze sucha, w kolejnym
namiocie znajduję koc, w jeszcze kolejnym strzępy jakiejś zielonej kapy. No po
prostu szykuje się królewskie spanie! Walę się na materac, nakrywam
znaleziskami, rozgniatam na szyi insekty, które postanowiły przejść z
rzeczonego koca i tej szmaty kapy na mnie i zapadam w sen. Co za ulga.
PONIEDZIAŁEK 22 SIERPNIA 2016 r.
Nie lubię poniedziałków
Spałem za krótko. Dokładnie za
krótko o godzinę. Budzik miałem nastawiony na 3 h, ale po dwóch obudziły mnie
krzyki docierające z sąsiedniego namiotu. Tego z przepakami. Obsługa złapała
jakiegoś złodziejaszka i za pomocą dwóch rzeczowników i tyluż czasowników
tłumaczyła mu niestosowność jego zachowania. Jak, w dawnych studenckich
czasach, praktykowałem w prokuraturze, to mój patron podobnie „rozmawiał” do
podejrzanych. Zawsze jest miło wrócić wspomnieniami do czasów młodości, ale szkoda,
że tym razem się nie wyspałem. Trochę w zwolnionym rytmie ubrałem się na drogę.
Już wychodziłem, gdy do namiotu weszła Irenka Łańcucka i łakomym wzrokiem
ogarnęła zwolniony przeze mnie materac, a zwłaszcza koc i kapę. Przekazałem
więc te dobra w jej ręce i wyszedłem na ziąb przedświtu. Nad jajecznicą, którą
zamówiłem w barze, nakrył mnie Mariusz, czyli jeden z kolegów Oli. Trochę się
tym zdziwiłem, bo ona sama i Adam podobno już pojechali, ale w efekcie zyskałem
kompana na dalszą trasę. Była trzecia na zegarze gdy kulnęliśmy się w dalszą
drogę. Przejeżdżamy Ostrowiec Świętokrzyski, gdzie tęsknym wzrokiem omiatam
nieczynnego jeszcze McDonald’sa. Zjadłoby się pożywna kanapeczkę i popiło
kawką. Nie muszę ukrywać że dalsza jazda nam nie szła. Fatalnie po prostu się
jechało. Padający od wczoraj deszcz nieustannie zrasza nam drogę i nas samych. Komunikuje
Mariuszowi, że tak mnie morzy, iż muszę zalec na 20 min. na najbliższym
przystanku. Kolega się przyłącza i uskuteczniamy drzemkę. Pomogła! Gdy
przecieram oczy jest już jasno. Przeciskając się obok tir-ów zjeżdżamy do
Opatowa i zaraz za nim wspinamy się na kolejna fałdę terenu. Odcinek od Opatowa
do Lipnika, raptem 10-kilometrowy, to niewielki fragment DK9, który ma
techniczne utwardzone pobocze, zapewniające jako taki komfort jazdy z
ciężarówkami. W Lipniku robimy przerwę na kawę i zapiekankę na czystej i
ciepłej stacji Orlenu. W międzyczasie zjeżdżają się kolejni maratończycy.
Dalsza jazda to nieustanne hopki aż do mostu na Wiśle w Tarnobrzegu. Za nim
droga nieco się wypłaszcza. Kolejny punkt (PK11 – 814 km) mamy w Majdanie Królewskim.
Docieramy tam o godz. 09:05. Ciepła sala domu kultury rozleniwia bardzo. Do
tego jeszcze niezłe jedzenie – makaron z potrawką z kurczaka i smaczny żurek. Ciasta,
kawa i herbata dopełniają menu dla kolarzy. Część z nich kładzie się na legowiskach
przyszykowanych na scenie. Robi też tak Mariusz. Próbuję i ja, ale nie mogę zasnąć.
Przeszkadza mi gwar rozmów i chyba, aż tak bardzo nie jestem senny. Raczej
znużony. Po stosunkowo długim postoju ruszamy dalej w tej samej parze, tzn.
Mariusz i ja. Mój kolega zagapia się na moment i muska swoim przednim kołem
moje tylne. W efekcie zarzuca moim rowerem, ale on „dachuje” w pobliskim rowie.
Na szczęście bez większego uszczerbku dla siebie i sprzętu. Wjazd do Rzeszowa
zapamiętam jako jeden z najbardziej monotonnych przejazdów. Nieustający sznur
samochodów, coraz wyraźniejsze oznaki zbliżania się do wielkiego miasta – a jego
ciągle nie ma i nie ma. Wreszcie jest. Wczesne godziny południowe ale ruch
całkiem spory. Właściwe służby chyba wiedzą coś o nas, bo na wyświetlaczach
leci napis: Uwaga rowerzyści. Ultramaraton 1008 km. Policjant po cywilnemu z
nieoznakowanego radiowozu salutuje mi do gołej głowy. Odpowiadam salutem do
kasku. W deszczu, który się nasila przeciskam się z innymi na wylotówkę w
kierunku Barwinka. Droga się zwęża, natężenie ruchu niestety nie maleje i w
takich warunkach docieramy do PK12 w Boguchwale. Jest godzina 13:10. Punkt
obsługuje „Rowerowy Lublin” i robi to naprawdę z klasą. Pyszne jedzenie, a w
szczególności pierogi, których biorę dokładkę. Schludny zajazd Taurus też robi
dobre wrażenie. Aż nie chce się ruszać dalej. Jechać jednak trzeba. Następnych
kilkanaście kilometrów to test na spostrzegawczość, silne nerwy i ogólną
wytrzymałość. Niekończący się sznur samochodów w obie strony, znajdujących się
fazie a to korka, a to zgęstki. Na drodze do Domaradza ruch wahadłowy z powodu remontu
mostu. Często trzeba wciskać się kolarzówką pomiędzy samochód a krawężnik. Z
ulgą opuszczamy zatłoczoną „91” i zjeżdżamy w stronę Brzozowa. Wreszcie jest.
Legendarny PK13 w Starej Wsi (904 km) osiągamy o 15:58. Przecieram oczy ze
zdumienia, gdy widzę Delfinkę, czyli słynną kolarzówkę starszejpani. Kolarze
poznają się po rowerach, tak jak psiarze po psach. Starsza w izolatce przeżywa
kryzys, który próbuje odespać. Gdyby nie to, pewnie byłaby z przodu dwie
godziny przed nami. My tymczasem zasiadamy za weselnym stołem i częstujemy się,
czym chata bogata. Rezygnuję z żurku, ale za to czynię prawdziwe spustoszenie
wśród kanapek. Wyjątkowo smaczne, tak łatwo mi wchodzą, że piramidka znika w
mgnieniu oka. Jeszcze dwie herbaty i można jechać. Na chwilę próbuję się położyć,
ale raczej dla rozluźnienia napiętych mięśni karku niż w celu zaśnięcia.
Opuszczamy gościnne progi i w deszczu, który znowu ożył przejeżdżamy przez
Brzozów. Krzykiem nawołuję Mariusza do zawrócenia z obwodnicy na którą się
nieopatrznie wbił. Coraz bardziej unaocznia się różnica w stylu naszych jazd. Mariusz
jedzie za mną na podjazdach, które wchodzą mi dosyć gładko, natomiast śmiga jak
rakieta na zjazdach. Przez taką jazdę tracimy ze sobą na jakiś czas kontakt
wzrokowy. Na górkach za Brzozowem bije po oczach olbrzymi banner: „Ginekologia estetyczna”.
Jestem jednak tak wymiętolony, że nawet nie dociekam o co chodzi. Wystarczy konstatacja,
że podkarpackie kobiety trzymają klasę. W Sanoku na wjeździe do miasta czeka na
mnie Mariusz. Wespół w zespół tłuczemy się po najbardziej dziurawej jezdni na przestrzeni
całego BBTour’u. Nie wierzę własnym oczom, gdy widzę pociąg jadący równolegle
do niej. A więc kolej wróciła do Zagórza. W Sanoku kolejne drobne uchybienie
nawigacyjne, Mariusz wyrwał do przodu i wołaniem koryguję jego kurs. Musi to wyglądać
śmiesznie na monitoringu, bo żona przysyła mi sms’a: „Dlaczego siedzisz w
McDonald’s a nie jedziesz do mety?”. Nie siedzę. Jadę. Wspinaczka, a potem
zjazd do Zagórza i znowu wspinaczka po serpentynach do Leska.
Szimma
Na zjeździe do
tego miasteczka złapałem Shimmę. Nie była to wcale długonoga łania, ale „samowzbudzone,
niekontrolowane drgania pojazdu zmierzające do zniszczenia materiału, z którego
jest zbudowany”. Teraz jestem taki mądry, jak sobie poczytałem co nieco na ten
temat, obejrzałem filmiki na YouTube głównie z udziałem motocyklistów. Wtedy
straciłem zupełnie ochotę do żartów. Jest ciemno, ostry zjazd, śliska
nawierzchnia, wąska droga, potok samochodów za mną i przede mną, a rower „faluje”
i przestaje reagować na cokolwiek. Nie wiem już, czy hamować, czy raczej
odpuścić klamki. Intuicyjnie czuję, że nie mogę wypuścić kierownicy z rąk, ale
ta staje się coraz bardziej narowista. Włosy stają dęba pod kaskiem. Filmu z
całego życia wprawdzie nie obejrzałem, ale miałem poczucie, że ten seans się za
chwilę zacznie. Cudem udało się zwolnić i wyjść z tej niebezpiecznej sytuacji, i
to raczej przez próbę wyprostowania sylwetki niż za pomocą hamulców. Na dole
czekał Mariusz, z którym wspinamy się do Leska i na górki za tym miastem.
Dzielę się z kolegą tylna lampką, tzn. użyczam swojej drugiej, bo w tych
ciemnościach i deszczu wcale go nie widać. Rzekomo odblaskowe, obligatoryjne
nalepki przydzielone przez organizatorów to jakiś scheiss, który wcale nie odblaskuje.
W świetle mojego fenixa doskonale widzę znaki drogowe odległe o kilkadziesiąt
metrów, a nie widzę jadącego znacznie bliżej roweru kolegi. Drogę do Ustrzyk
Dolnych przez Ustianową chciałbym kiedyś przejechać na BBT za dnia. Jest
przecudnie pociągnięta wzdłuż Olszanicy, w górę jej biegu. W nocy jednak tego
nie widać. Wielu uczestników wspomina, że odcinek ten dłuży im się
niemiłosiernie. Ja też mam takie wrażenie. Wydaje się, że Ustrzyki Dolne są na
wyciągnięcie ręki, a ciągle ich nie ma. Ale wreszcie są! Przejeżdżamy główną
drogą przez całe miasteczko i niejako na pamięć trafiam do nowoczesnego ośrodka
sportowego, gdzie mieści się ostatni już PK oznaczony nr 14. Jest godzina
21:55. Lubię ten punkt za czystość, schludne otoczenie, dyskretną obsługę i kuchnię
fusion. Podają zupę z pomidorów (nie pomidorówkę), sok z buraków i owoców i
inne frykasy. Trochę kręci mi się w głowie, oznajmiam więc Mariuszowi, że
potrzebuję 30 min. snu. Kolega deklaruje się, że mnie obudzi. Pan z obsługi
wskazuje mi na uboczu mała salkę wyłożoną materacami. Okrywam się folią NRC i
lecę, lecę głęboko w dół. Jak w studnię.
WTOREK, 23 SIERPNIA 2016 r.Na oparach świadomości
Budzi mnie Mariusz mówiąc że czas
już w drogę. Jedziemy. Dołącza do nas jeszcze dwóch zawodników. Nader
ekspresyjny kolega (chyba) z Włocławka i Edward najstarszy uczestnik maratonu.
Jedziemy czwórką, później dzielimy się na pary. Zostaję z tyłu razem z Edwardem.
Ten narzeka na żołądek i mówi, abym jechał sam, bo on musi za potrzebą. Ciemno.
Bardzo ciemno. Na podjazdach to dobrze – tylko w nogach czuć, że jest pod
górkę. Górki są dwie konkretne: Żłobek i Przełęcz nad Lutowiskami. Dzięki
wcześniejszym sakwiarskim praktykom na tych podjazdach i GMRDP traktuję je jako
„normalne”. Wjeżdżam i zjeżdżam. Za Lutowiskami jadę już jak w transie. Wiem,
że do mety już bardzo blisko. Marzę tylko o tym, aby zrzucić przemoczone
ubranie i stanąć pod gorącym prysznicem. Cały czas siąpi nieprzyjemna mżawka.
Pokryte rosą okulary raczej przesłaniają obraz, aniżeli go poprawiają.
Zirytowany ciągłym przecieraniem szkieł i maziajami, jakie po tym pozostają wkładam
okulary do kieszeni i ślepy jak krecik, raczej na czuja zmierzam do mety.
Wołosaty raz po lewej raz po prawej. Zapominam, po której jego stronie będzie meta,
ale wreszcie jest. Dźwięk dzwonu – to chyba na moją cześć? Koniec trasy.
Buchalteria, wpisywanie godziny przybycia, ktoś mi wiesza medal na szyi (dlaczego
już teraz?), zupa w piwnicy, poszukiwanie przepaku i plecaka głównego. Udzielam
jakiegoś wywiadu. Plotę trzy po trzy, że najładniejsze są Bieszczady. Akurat
dużo się napatrzyłem. Tuptam do Hotelu Górskiego i kiwając się przed recepcją
melduję na tę i kolejną noc. Zrobiłem to! Po raz drugi przejechałem trasę BBT,
ale tym razem bez kontuzji i z satysfakcją czasu przejazdu o 5 h i 1 min. krótszego
niż przed dwoma laty (Brutto: 64 h 54 min.)
Na mecie BBT'2016 (Ustrzyki Górne)
© skaut
Dziękuję:
- najbliższym, czyli: Kasi, Tosi
i Jasiowi za wsparcie, doping i próbę zrozumienia tego wariactwa;
- koleżankom z zakładu pracy:
Małgosi, Agnieszce i Kasi za doping sms-owy;
- Bożenie i Darkowi, niezłomnym
randonneurom (z paryskim sznytem), za sms’owe poganianki-połajanki;
- Oli (starszejpani), Mariuszowi,
Adamowi, Kotu i Wilkowi. Miło było Was poznać i choć przez chwilę razem jechać;
- Darkowi Bulandzie – za wzór
siły spokoju, prezentowanej i w Drawsku i w Rzeszowie;
– Michussowi za uśmiech.
Ustrzyki Górne. Ostatnie metry BBT
© skaut
(za tymi górami jest Świnoujście!)
Mapka: