Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaratony

Dystans całkowity:17841.62 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:746:26
Średnia prędkość:21.16 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:114791 m
Maks. tętno maksymalne:180 (97 %)
Maks. tętno średnie:137 (74 %)
Suma kalorii:320102 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:594.72 km i 26h 39m
Więcej statystyk

Pierścień Tysiąca Jezior 2019

Sobota, 29 czerwca 2019 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Ubiegłoroczny debiut w Pierścieniu Tysiąca Jezior na tyle mi się spodobał, że w 2019 r. postanowiłem jeszcze raz się przejechać. Zwłaszcza, że ten Ultramaraton jest nad wyraz urokliwy. Tak więc piątkowym, późnym popołudniem znalazłem się w Świękitkach w posiadłości Roberta J., sprawcy tegoż Maratonu i słynniejszego: Bałtyk - Bieszczady Tour. Tym razem "recepcja" umieszczona jest tuż przy asfaltowej dróżce Lubomino - Miłakowo. Szybko i sprawnie pobieram pakiet startowy, parkuję samochód za stodółką i rozbijam namiocik nad stawkiem, w tym samym miejscu, co rok temu. Jem jeszcze lekką kolację i wsuwam się do śpiwora, aby sprawiedliwie przespać kolejne 7 godzin. Całkiem niezły wynik, jak na nerwówkę przedstartową, ale trzeba mieć na uwadze, że położyłem się o 22-ej, a obudziłem o 5-ej rano. To już nie jest wesołe, zważywszy na konieczność jazdy przez kilkadziesiąt godzin licząc od 10:05. Na tę godzinę wyznaczono start mojej grupy. Jadę oczywiście "solo".
Te 5 godzin do startu zleciało mi na spokojnym zjedzeniu śniadania, prysznicu, przygotowaniu roweru do drogi etc. Około 9:30 do bazy zjechał mój druh serdeczny - Wojtek, którego kiedyś zainspirowałem kolarstwem i dla którego dziś jest pierwszy start na ultra. Wojtek startuje o 9:55. Razem przejechaliśmy na start, gdzie - jak mi się wydaje - była jakaś obsuwa czasowa. Samo pobieranie lokalizatorów gps, bardzo długo trwało. Wreszcie moja grupka ustawia się na starcie, ja jeszcze zbieram reprymendę od sędziego (Wacka Żurakowskiego) za brak naklejki z numerem z przodu kasku i jedziemy.
Odcinek do Miłakowa to taka "rozbiegówka". Można jechać w grupie, gdyż w Miłakowie zorganizowano start nr 2. Już nie wiem, który był honorowy, który był ostry. Tak więc dojeżdżamy do Miłakowa, patrzymy na chyba 4 wcześniejsze grupy startowe, jak wyruszają na trasę. Do startu przygrywa duet gitarzystów, start ubarwia lokalne Kolo Gospodyń Wiejskich w ludowych strojach. Mincerz wybija dla chętnych pamiątkowe monety. Wreszcie startujemy naprawdę. Z rozjechaniem na wymagane odległości minimum 100 m nie było problemu. Najpierw byłem piąty, potem trzeci, a potem nawet pierwszy ze swojej grupy. Zresztą to nie ma znaczenia, bo tasowanie się podczas jazdy, zwłaszcza do połowy dystansu było wręcz notoryczne. Nie tylko uczestników mojej grupy startowej.
PTJ 2019. Miłakowo (start ostry) © skaut
W tym roku trasę wytyczono w przeciwnym kierunku niż w 2018 r. To znaczy, ze Świękitek na zachód przez Miłakowo, następnie w kierunku północnym i północno-zachodnim, aż do miejscowości Osetnik, gdzie trasa obierała kierunek wschodni aż do Rutki-Tartak, gdzie należało skierować się na południe, aby w Augustowie obrać kierunek zachodni. doszły do tego drobne niuanse polegające m. in. na ominięciu Ornety, czy wjeździe do centrum Giżycka. Korekta trasy obrodziła dla mnie sześcioma dodatkowymi gminami.
Ale wracając do jazdy - odcinek za Miłakowem bardzo przyjemny. Szczególnie urokliwa była boczna droga w którą odbiliśmy z wojewódzkiej 528 na 14 kilometrze. Niezły asfalt i klasyka Warmii i Mazur - aleja przydrożna. W Mingajnach, tych od ładnego gotyckiego kościoła wjazd na "starą trasę", tzn. DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego. Tam był ulokowany
Pierwszy Punkt Kontrolny (I PK) na 81 km.
Melduję się o 13:20. Punkt skromniutki. Formalnie 10 min. później kończył działalność. Na szczęście była woda, ostatnie drożdżówki i jakieś batoniki. Uzupełniam bidony i po nie więcej niż 5 minutach przerwy ruszam dalej. Do kolejnego punktu trzeba przejechać prawie 100 km. Odcinek słabej nawierzchniowo DW 513 w tym roku przejechałem bez złych emocji, które towarzyszyły mi na tej drodze przed rokiem. Rok temu jechało się już na dużym zmęczeniu, po 500 km trasy. Teraz - spokój. Za Bisztynkiem wytyczono trasę w kierunku północnym, a następnie wschodnim i południowo-wschodnim. Gdzieś tu zjeżdżam się z Wojtkiem. widzieliśmy się wprawdzie na I PK, ale wystartował ciut szybciej niż ja. Chwilę gadamy jadąc obok siebie. Na tyle krótko, aby zrobić sobie wspólną fotkę i rozjechać się zgodnie z regułami solo. Na dojeździe do Kętrzyna kilka nieprzyjemnych sytuacji. Samochody na rosyjskich numerach wyprzedzają nie na grubość gazety, ale raczej bibułki do papierosów. Słabo to wygląda zwłaszcza z tyłu, gdy widzi się przed sobą kolegów prawie ocieranych przez szybkie samochody. Całe szczęście, że "prawie". Na tym też odcinku złamałem narzuconą sobie zasadę niezatrzymywania się nigdzie poza punktami kontrolnymi. Zabrakło mi wody i niestety trzeba było zjechać do przydrożnego sklepu. W podjęciu decyzji pomógł mi widok innych zawodników posilających się w cieniu pudełkowatego geesu. Ketrzyn przejechałem nie zwracając szczególnej uwagi na widoczki. Po prostu aby mieć to duże miasto za sobą. Na szczęście w Starej Różance (+/- 164 km) zjazd na "boczne" drogi w kierunku Sztynortu. Tęsknym wzrokiem spoglądam w kierunku baru, w którym przed rokiem był PK z pysznymi naleśnikami (dawali repetę).
II PK Sztynort - 179 km - 17:26
Niestety tym razem punkt nieco dalej, nad jez. Dargiń i obstawiany własnymi siłami przez organizatora. Dostaję pierogi wyciągnięte z torby termicznej, wodę, banana (1 szt.) i kawalątko arbuza. Skromniej niż przed rokiem. Niektórzy wspomagają się kawą w pobliskiej restauracji. Inni zrzucają buty i moczą nogi w jeziorze. Ja chwilę rozmawiam z Wojtkiem. Trochę zregenerowany po moim pierwszym tegorocznym dystansie większym niż 150 km ruszam dalej. 
PTJ 2019. PK Sztynort © skaut
Jest późne, spokojne popołudnie. Odcinek do Bań Mazurskich urokliwy, aczkolwiek asfalty mogłyby być lepsze. Słabe drogi to też znak firmowy tego maratonu. Dalej z Bań, tradycyjnym śladem do Kętrzyna (DW 650). Jedzie mi się nad wyraz dobrze, tzn. spokojnie sobie kręcę w tempie ok 25 km/h. Nie wiem tylko dlaczego nabieram smaku na colę. Jest to na tyle silne, że w Gołdapi zamiast jechać prosto na punkt, zatrzymuję się przy Orlenie, aby nabyć czerwoną puszeczkę tego napoju.
III PK Gołdap 246 km - 20:51
Punkt jest na rynku. W zasadzie się zwija. Oferują tylko wodę i owoce ( w tym pomidory!). No nie posiliłem się za bardzo. Szczęśliwym trafem obok jest bistro pod chmurką, gdzie serwują kawę i co najważniejsze: kartacze. Nie namyślając się długo zamawiam ten lokalny przysmak i popijając kawą opycham się ciastem ziemniaczanym faszerowanym mielonym mięskiem. Warto było, bo o ile znam siebie, na owockach nie dociągnąłbym do Rutki-Tartak. Nadmienię tylko, że przed rokiem w Gołdapi był rosół z makaronem. Ale to było przed rokiem, a teraz jest wieczór 29 czerwca 2019 r. i trzeba jechać dalej. A byłem w tej Gołdapi ze 40 minut.

PTJ 2019. PK Gołdap © skaut
To dalej bardzo lubię. Trasa przez Pluszkiejmy, Dubeninki, Żytkiejmy i Wiżajny to według mnie najlepszy odcinek tego maratonu. Jedzie się przez stare lasy, w tym przez Puszczę Romincką. Cisza i spokój. Od Gołdapi jadę już z włączonymi lampkami. Wjazd na Rowelską Górę długi ale bez przesady. W tę stronę wprawdzie na nią nigdy nie wjeżdżałem, ale moim zdaniem różni się tylko tym, że jedzie się prosto, a nie serpentynami jak od Roweli. Na gorze wypijam colę i puszczam się w dół. Super zjazd. Do Rutki dokulałem się jeszcze przed północą.
IV PK Rutka-Tartak 299 km - 23:45
Na punkcie w obroty bierze mnie Wacek Żurakowski. Szybkie formalności, podpisy, podbicie karty. Wacek komenderuje kelnerem, który sprawnie podaje mi zupę i drugie danie. Chwilę gadamy "o życiu". Wacek chwali się nadchodzącymi złotymi godami, więc mam okazję na złożenie życzeń dostojnym jubilatom. Znowu widzimy się z Wojtkiem, który parenaście minut po moim przyjeździe, ubrany już "na długo" rusza dalej. A ja się trochę zasiedziałem. Spać mi się jeszcze nie chciało. Zresztą nie było ku temu warunków bo za ściana waliła muzyka na jakimś weselu. Było chyba po pierwszej w nocy, gdy ruszyłem dalej. Odziałem się dodatkowo w rękawki, nogawki i kamizelkę z przepaku i pojechałem w noc. Ale co to za noc. Na wschodnim widnokręgu fioletowił się już przedświt. Strasznie mnie zaczęło mulić na tym odcinku. W końcu miałem już za sobą połowę dystansu. Na dłuższą chwilę wstrzymał mnie ruch TIR-ów w Szypliszkach. W środku nocy przesmykiem suwalskim ciągną ku Litwie i w druga stronę sznury ciężarówek. Do Sejn dojeżdżam po drugiej w nocy.
V PK Sejny 337 km - 02:26
Sejny. Bazylika © skaut
Punkt w Sejnach obstawiają miejscowe dziewczyny. Niezmiernie życzliwe i uczynne. Serwują kawę, herbatę, barszczyk. Na punkcie jest cola, izotoniki, batony. Część zawodników drzemie na ławkach. Idę za ich przykładem i ucinam sobie drzemkę. Budzik nastawiam na za 20 min. owijam się w folie NRC i odpływam. Trochę zdziwiony, że to już, budzę się i widzę że na dworze prawie jasno. Na punkcie nie ma już innych zawodników. Ruszam więc w dalsza trasę. Prosta i przez to nudna DK16 do Augustowa. Na szczęście ruch samochodowy niewielki. Oj nie chciało mi się jechać tego kawałka, nie chciało. Dla urozmaicenia korzystam z wygodnej drogi dla rowerów przed Augustowem. W samym Augustowie za to niewygodne bruki na ul. Mostowej i na Rynku Zygmunta Augusta. Niespiesznie kręcąc dojeżdżam po 6-ej do Dowspudy.
VI PK Kordegarda 401 km - 06:30
Przed rokiem chwaliłem ten punkt. Teraz jest nieco słabiej. W eleganckiej restauracji podają tylko drugie danie, bo zupę już inni zjedli (!). Trochę nie pasuję taki już lekko złachany do tego otoczenia. Pytam o możliwość drzemki, na co obsługa wskazuje mi kameralną salkę, gdzie po prostu ściągam buty i zalegam aż na 15 minut. Obok mnie robi tak też inny zawodnik. To była druga i ostatnia drzemka na trasie.
Słoneczko zaczyna przygrzewać choć to dopiero poranek, rozdziewam więc ocieplacze i upycham je do podsiodłówki. 
Dalsza droga spokojnymi drogami wojewódzkimi. Jeszcze za wcześnie na wzmożony ruch samochodowy, nawet w Olecku, przez środek którego trzeba tym razem przejechać. W Olecku łamię się po raz trzeci i na Orlenie zamawiam espresso. Dobre tam mają te kawusie. Na tym wspomaganiu kofeinowym dociągnąłem do Wydmin.
VII PK Wydminy 462 km - 10:35
Na punkcie cicho i spokojnie. Punktowym jest Cezary Dobrochowski. Bije od niego siła spokoju. Dostaję makaron z sosem, bo na pomidorówkę było to za gęste.Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Kątem oka dostrzegam, że za stołem na złączonych krzesłach drzemią jacyś zawodnicy. Mnie spanie całkowicie odeszło. Jedyna dolegliwość, jeżeli tak można nazwać fizyczne niedostatki po ponad 400 kilometrowej jeździe, są związane z gorącem. Moczę buffa zakładanego pod kask, piję dużo, wręcz zmuszam się do picia. Niestety zostawiłem w przepaku cienkie skarpetki, a ciepłe, założone na noc powodują, że trochę zaczynają mi puchnąć stopy. Trudno.
Odcinek do Giżycka wspominam źle, a to z powodu wzmożonego ruchu samochodowego na trasie. Nie tyle sam ruch był problemem, a raczej styl jazdy mazurskich kierowców. Wyprzedzanie na trzeciego, czwartego, jazda z zerowym odstępem, mocne gazowanie na podjazdach, po których zostawał kłąb czarnych dieslowskich spalin. Samo Giżycko obstawione zakazami jazdy rowerem i kostkowymi ciągami pieszo-rowerowymi. Legalistycznie jadę tamtędy, co zrobić? Jedna akcja była za to przednia. Most zwodzony nad kanałem łączącym giżyckie jeziora był zamknięty (otwarty?), znaczy się nieprzejezdny. Perspektywa otwarcia, wg tablicy to czekanie ok 40 min. Za dużo, nawet jak dla mnie. Przechodnie wskazują możliwość przedostania się na drugi brzeg mostem kolejowym (!). Tak też czynię. Schodkami w górę, później wydeptaną ścieżką wzdłuż torów, następnie trylinka przez park i już jestem na trasie maratonu.
W Kętrzynie jestem wczesnym popołudniem. Jakaś zmyłka nawigacyjna mi się trafiła, chyba na rondzie nie trafiłem we właściwy zjazd, ale koniec końców trafiam na ślad i jadę dalej. Na odcinku do Świętej Lipki gps (Edge 1030) mi się "znarowił". Po pierwsze odmówił pracy w trybie "oszczędzania energii" i cały czas wyświetlał trasę. No właśnie, czy trasę? Ślad zrobił się "kwadratowy" i zamiast ładnie wić się wzdłuż dróg, szedł na przełaj przez pola, lasy i łąki, wyrysowany jak od ekierki. Najgorsze, że w związku z tym co i rusz alertował zjazd z trasy i konieczność zawracania. Trochę to wkurzające było. Za Świętą Lipką wszystko wróciło do normy jeżeli idzie o ślad, natomiast wyświetlacz pozostał w trybie "rozrzutny" i za nic nie pomagało włączanie i wyłączanie opcji oszczędnościowej, ani nawet włączanie i wyłączanie odbiornika. Do Reszla dojeżdżam po trzeciej.
VIII PK Reszel 534 km - 15:08
Na punkcie dostaję restauracyjne pierogi i to wszystko. Nie ma wody, nie ma przekąsek, owoców. Kiepściutko. Za dzbanek wody w restauracji płacę 9 zł. Jestem w stanie zrozumieć brak frykasów, ale żeby wody nie było? Tuż przede mną i za mną są jacyś zawodnicy. Widzimy się w Kętrzynie, jesteśmy razem w Reszlu. Jakoś tak nie widać po nich, aby śrubowali rekord trasy. Po mnie zresztą tego też nie widać. Zwijam się z punktu. Przejazd po bruku wokół rynku i zjazd na łeb, na szyję ze wzgórza, na którym stoi to urocze miasto. Dalsza trasa po najgorszych asfaltach. Na to odczucie zapewne ma wpływ zmęczenie, ale obiektywnie rzecz ujmując, tak jest. Zostało tylko 100 km do mety. Już od Dowspudy wiem, że dojadę, pozostaje tylko kwestia w jakim czasie i w jakim stanie psychofizycznym. Jeżeli idzie o psyche - jest całkiem nieźle. Taki maraton doskonale mnie relaksuje. Z perspektywy siodełka "ból istnienia" jest czym innym niż trudy dnia codziennego w wielkim mieście. Fizycznie - poza bólem spuchniętych stóp, odczuwam tylko skutki gorąca - przesuszone gardło i sienny katar. No i stwierdzam, że materiał z którego uszyto stroje BBT to nie jest szczyt możliwości technologicznych współczesnego włókiennictwa/tkactwa. Mało przewiewna koszulka i taka "twarda". Dobra raczej na wczesną wiosnę, czy późną jesień. Koszulka z 2014 r. była chyba "lżejsza"?
IX PK - Jeziorany 560 km - 17:17
Ostatni punkt kontrolny jest na plaży za Jezioranami. Fajne chłopaki go obsługują. Wody pod dostatkiem. Można dostać jabłko i chyba coś na ząb. Kilku zawodników idzie do jeziora pomoczyć nogi. Wzdragam się przed tym z obawy, że nie będę mógł założyć butów. A przede wszystkim trzeba jechać, a nie plażować. Więc jadę. Obsługa punktu zapowiadała jakiś mega podjazd po drodze. No były jakieś serpentyny, ale przejezdne. Był jeszcze "wolontariacki" punkt kontrolny w Dobrym Mieście z możliwością zaczerpnięcia wody i poczęstowania się arbuzem. W Dobrym Mieście popełniam omyłkę nawigacyjną chcąc jechać w kierunku Miłakowa (zeszłoroczną trasą). Nie ma tak dobrze, czeka mnie jeszcze ok. 30 km trasy przez Lubomino. DW 507 nieprzyjemna. Duży ruch, jak to w niedzielne popołudnie. Z ulga zjeżdżam w Lubominie z wojewódzkiej i fajniutkim asfaltem, wąską dróżka zmierzam do mety. Jeszcze jakąś parę zawodników wyprzedziłem! Przejazd szutrówką do bazy to już spacer, aczkolwiek trzeba uważać, aby się nie wykopyrtnąć na luźnym cokolwiek podłożu. Byłby obciach przewrócić się na oczach innych tuż przed metą. Obciachu nie ma. Są brawa od zwijających swoje namioty ścigantów i biesiadników spożywających pieczone prosię na mecie. Jeszcze tylko końcowa biurokracja w wykonaniu Oskara, tj. podpisy na liście, wpis do karty startowej, zdanie lokalizatora. Na szyi wieszają mi medal. Dostaję też  papierowy "certyfikat".
PTJ 2019. Na mecie. © skaut
Sportowo - słabo. Czas dłuższy niż przed rokiem. Sądząc po upływie lat, lepiej już chyba nie będzie. Ale nie dla sportu pojechałem. Chciałem odetchnąć od wielkiego miasta, pooglądać cudne manowce, pooddychać najczystszym powietrzem w Polsce - i to wszystko się udało. Przy okazji potwierdziła się ultramaratonowa prawda, że jedzie się głową. Mimo, że w tym roku mało jeździłem, zimą przeszedłem operację, teraz też zdrowotnie mogłoby być lepiej - dałem radę. Ani przez moment nie odczuwałem zniechęcenia, chęci wycofu. Po prostu cieszyłem się jazdą. Nie miałem licznika, nawet gps "wygasiłem", gdyby się nie zbiesił, to ze zredukowanymi do minimum cyferkami dojechałbym do mety. Generalnie - jak przed rokiem wracam z Warmii z dużym uśmiechem na twarzy.
Gminy: Bartoszyce ( 1082), Godkowo (1083), Korsze (1084), Miłakowo (1085), Wilczęta (1086) i miasto Giżycko (1087).

Bałtyk Bieszczady Tour 2018

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Mój trzeci start w Ultramaratonie Kolarskim Bałtyk Bieszczady Tour.
Dystans 1008 km cztery lata temu, podczas „debiutu” wydawał się nieosiągalny i niewiele brakowało, abym go nie pokonał. Dwa lata temu w 2016 r. było już lepiej. Poprawiłem czas etc.
Teraz miało być jeszcze lepiej. Sam sobie wydawałem się „objeżdżony”: zimowe starty w maratonach MTB, Maraton Podróżnika i Pierścień Tysiąca Jezior wydawały się dobrą zaprawą do startu w „matce wszystkich ultramaratonów”. Do Świnoujścia, miasta startu, przyjeżdżam z jednodniowym wyprzedzeniem – w czwartek 23 sierpnia. Wynika to z modyfikacji zasad startu dokonanych przez organizatora. Ustalono mianowicie dwa limity czasu przejazdu: 70 i 60 godzin. Dla tych wolniejszych, do których i ja się dobrowolnie zaliczyłem, wyznaczono nocne godziny startu już piątek 24 sierpnia, zamiast „tradycyjnych” godzin porannych w sobotę. Cały czwartek spędziłem w pociągach. Najpierw z Warszawy do Poznania, a następnie z Poznania do Świnoujścia. W Poznaniu dosiadam się do przedziału zajętego już przez innych ultramaratończyków. Przedziału na rowery niestety nie było, więc musiały tkwić ściśnięte na końcu wagonu, którym podróżowaliśmy. Kwateruję się w pensjonacie zarezerwowanym z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ważne, aby było ciepło, sucho i cicho. Z tym ostatnim to nie do końca wyszło, bo za oknem prowadzono jakieś roboty budowlane. Piątek – dzień startu wstaję (niestety) dość wcześnie, aczkolwiek wyspany po 8 godzinach snu. Czas do odprawy zaplanowanej na popołudnie spędzam na jedzeniu i spacerowaniu plażą. Po odprawie w nowej lokalizacji – podziemiach nowego hotelu idziemy z grupą forumowiczów podróżerowerowe.info na wspólne zdjęcie na plaży. Sypią się żarciki, uśmiechy nie schodzą z zadowolonych twarzy.

BBT 2018. Idziemy na plażę © skaut
W pizzerii przy promenadzie zjadam obiadokolację w postaci solidnej porcji makaronu i wracam do pensjonatu, aby przebrać się za kolarza. Start mam wyznaczony na godzinę 22:40. Startuję w kategorii solo, tzn. powinienem dojechać do mety samotnie, bez wsparcia, w postaci chociażby towarzystwa innych startujących. A właśnie! Towarzystwo na starcie mam wyśmienite: m. in. Marcin Nalazek, Emil Kanclerz, Stanisław Ruchlicki – bardzo dobrzy zawodnicy. Nie wiem, co za psikus spowodował przydzielenie mnie do tej grupy. Jakiś wpływ na to pewnie miały moje tegoroczne starty w Pieknym Wschdzie, i Pierścieniu ..., dzięki czemu uciułałem jakieś punkty w klasyfikacji Pucharu Polski. (Jak to brzmi!). Ustawiamy się na linii startu, syrena okrętowa i jedziemy. Zgodnie z regulaminem i przede wszystkim możliwościami, już za zabudowaniami Świnoujścia rozjeżdżamy się, tzn. koledzy pojechali do przodu, a ja zostałem ze swoim tempem. Żeby nie było, tak do końca amatorsko – zaplanowałem sobie czas przejazdu taki, aby dojechać do mety w czasie poniżej 60 godzin. To był mój cel „sportowy”. Rozpiskę z czasami pośrednimi sporządziłem sobie na kartce wyrwanej z zeszytu i schowałem do „karty kontrolnej”, aby mnie za bardzo nie deprymowała. Początek jazdy – bardzo przyjemny. Ciepła, sucha noc. Żywiczne lasy wyspy Wolin napełniają płuca zdrowym aromatem, asfalty niezłe. Kółka gładko się toczą.
Gdzieś na bocznej drodze za Wysoką Kamieńską zrobiła nam się zgęstka kilku zawodników. Całkiem niechcący zresztą, a to z powodu transportu ponadnormatywnego który jechał na zachód zajmując więcej niż jeden pas ruchu. Chcieliśmy napierać, ale pilot poprzedzający ów transport darł się, aby zjechać na pobocze. O godz. 01:21 docieram do pierwszego (01) punktu kontrolnego (PK) na 78 km – w Płotach. Placyk pod urzędem miasta, dwa namioty, woda z baniaka, drożdżówka, pączek i całkiem spora grupa startujących wcześniej. Nie jest źle. Przyjechałem 20 min. wcześniej niż planowałem. Pobieram prowiant, uzupełniam wodę i jadę dalej w noc. Kolejny punkt kontrolny (02) w Łobzie (113 km) był pomijalny, tzn. nie było obowiązku zatrzymywana się. Staram się jechać równym tempem, bez niepotrzebnych zatrzymań i przyspieszeń. W ten sposób dojeżdżam do Drawska Pomorskiego, gdzie na PK 03 jestem o 03:33. To dopiero 130 km trasy. Na parkingu przed marketem grupka kilkunastu zawodników, wśród nich m. in. Księgowy z forum, który startował chyba z pół godziny przede mną. Według moich planów mam już 45 min. nadrobione w stosunku do planu. Punkt (PK04) w Mirosławcu miał, podobnie jak ten w Łobzie charakter wirtualny. Nie potrafię pozbyć się uczucia deja vu ze względu na pokrywanie się trasy BBT z tegorocznym Maratonem Podróżnika. Wspomnienia mam miłe więc się uśmiecham. Uśmiech na twarzy jednak mi zamiera wraz z nastaniem świtu. Trasa BBT, prowadzi krajową „10” na której rozpętał się jakiś koszmar transportowy. Pomimo tego, że to sobotni świt, liczba tirów na drodze jest zatrważająca. Zjazd „na chwilę” z krajówki przez Skrzatusz witam z ulgą. Gdzieś na tym odcinku tasuję się z kilkuosobową grupką startujących. Raz oni mnie wyprzedzają, raz ja wiszę przed nimi. Wreszcie Piła (230 km). Wjazd do miasta, uśpionego jeszcze, ale noszącego ślady dawnej wojewódzkiej przeszłości w postaci wielkich rond i dwupasmowych ulic. PK05 przy stadionie żużlowym, na którym melduję się o 07:45. 75 minut przed czasem, który sobie zaplanowałem. Niestety jak zwykle w Pile słabe warunki „socjalno-bytowe”. Nie ma gdzie usiąść, ani tym bardziej się położyć. Toaleta, a raczej ubikacja na zapleczu stadionu bardziej przypomina chlew niż pomieszczenie sanitarne. Uzupełniam zapasy i z niechęcią włączam się do ruchu na DK10. Ruch samochodowy jeszcze się wzmógł. Teraz widać różnicę pomiędzy startem „na noc”, który stał się moim udziałem, a wcześniejszymi sobotnimi startami w poprzednich edycjach. Przy starcie porannym – do Piły dojeżdżałem dotychczas późnym sobotnim popołudniem, w związku z czym ruch na krajówce, swój szczyt miał już za sobą. Teraz, prawdopodobnie także w związku z handlową niedzielą, natężenie ruchu jest gigantyczne, aż do momentu zjazdu do Nakła (290 km). Jest godzina 10:46, gdy melduję się na PK06. Dają ciepły posiłek, jakieś owoce, herbatę, kawę. Czuję już pierwsze znużenie drogą. Mając godzinę „zapasu” nie spieszę się już zbytnio ze zwijaniem z punktu. Odcinek do Solca Kujawskiego to nowość na trasie BBT. Bardzo przyjemny objazd Bydgoszczy, na dotychczasową trasę tzn. DK10 wjeżdżam za Białymi Błotami. Odcinek bardzo ładny, jedzie się przez zamożne podbydgoskie willowe, miejscowości. Fragmentami przez charakterystyczne dla tego terenu sosnowe lasy. W tych okolicach obserwuję dziwne manewry startujących w kategorii „team” tzn. zawodników jadących ze wsparciem samochodu serwisowego. Zdejmowanie i zakładanie kurteczek, zatrzymywanie się co i rusz. Trochę dziwnie to wygląda. Mi udaje się jechać ciągle swoim tempem, korzystam tylko z zaopatrzenia na punktach. Jest nieźle, ale do Solca Kujawskiego na PK07 (340 km) przyjechałem o 13:48 i dotychczasowy zapas czasu skurczył się raptem do 12 minut. Za długo siedziałem w Nakle! Niestety znużenie nie pozwala mi ruszyć z kopyta. Najpierw obiad. Później próbuję się położyć na kilkanaście minut, a nawet zdrzemnąć – niestety warunki nie pozwalają. Wprawdzie mamy do dyspozycji wielką halę sportową z materacami, ale punkt „zatrudnił” konferansjera, który wydziera się co chwile przez mikrofon witając kolejnych zawodników przybywających na punkt, a także ruszających w dalszą trasę. Jak w takich warunkach się zdrzemnąć?
W Solcu coś mi zaszkodziło. Więcej czasu, niż bym chciał muszę spędzić w łazience. Dalszą trasę pokonuję już z dużym dyskomfortem żołądkowym. Nie jest tragicznie, ale mam jadłowstręt. Ograniczam się do picia jedynie wody, ale na niewiele pomaga.
W rezultacie na punkt (PK08) przed Włocławkiem w przydrożnym barku „Wagant” (400 km) docieram tuż przed osiemnastą (17:56). Zapas czasu stał się wspomnieniem, tu już jestem o 26 min. do tyłu w stosunku do planu. Mam mało sił, a jedzenie nie wchodzi. Ograniczam się do gorącej herbaty i węgla aktywnego, którego zapas uzupełniam na pobliskim Orlenie. Nie wiem, czy na tym daleko zajadę?
Na razie długi wjazd do Włocławka, „drogi dla rowerów”, które udaje się zignorować i przejazd przez wyboiste ulice starówki. Gdy wjeżdżam na spokojną już o tej porze DK62 wzdłuż Zalewu Włocławskiego, zaczyna zmierzchać. W zapadającym dość szybko, sierpniowym zmroku, widać że nie jadę sam na tym odcinku. Z przodu i z tyłu migają lampki rowerowe innych zawodników. Lampki przydają się zwłaszcza za Soczewką, kiedy przychodzi pora na zjechanie z oświetlonej krajówki i należy zanurzyć się w lasy, przez które prowadzi dziurawa droga do Gąbina. Czekam na ten Gąbin z utęsknieniem. Zaplanowałem sobie krótki sen na tym punkcie, pamiętając o wygodnych namiotach miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Niestety przyszło obejść się bez tego. Jest godzina 22:50 gdy docieram na gąbiński rynek (PK09) ulokowany na 483 km trasy. Komendant Straży na moje pytanie o miejsce w namiocie odpowiada
– Panie, w życiu nie mieliśmy takiego obłożenia. Wszystkie miejsca zajęte, a jeszcze śpią w wozie strażackim.
Na domiar złego przed samym Gąbinem przemoczyła mnie ulewa. Deszcz spadł nagle, gdy byłem w środku ciemnego lasu, więc nawet nie miałem jak się okryć przeciwdeszczówką. Zziębnięty i lekko wyczerpany wypijam kolejno po sobie trzy gorzkie herbaty i zagryzam paczką suchych herbatników. Nic innego mi „nie wchodzi”.
Podobno odcinek z Gąbina do Łowicza to najnudniejsza kolarska trasa w Polsce. Nie wiem, czy tak jest. Szczerze mówiąc jest mi wszystko jedno. Byle dojechać do kolejnego punktu. Łamię się i po drodze zajmuję na chwilę przystanek autobusowy. Bardziej dla rozprostowania kości, niż spania. W Łowiczu (525 km), na PK10 jestem o godz. 01:50. Tylko dla porządku napiszę, że to już ponad 2,5 h straty w stosunku do planu. Jeszcze przed punktem na zamkniętym przejeździe kolejowym doganiają mnie „szybcy” tzn. zawodnicy startujący w sobotni poranek. Prawdopodobnie jeszcze szybsi wyprzedzili mnie wcześniej, tylko jakoś mi to umknęło. Punkt kontrolny w sali gimnastycznej miejscowego OSiR’u. Kręci się mnóstwo zawodników, ale też i gości. Spotykam m. in. Wilka. Gdzieś w korytarzu zaczepia mnie Hipek. Na szczęście nie ma konferansjera!. Korzystam z pierwszego przepaku. Biorę prysznic, zmieniam strój kolarski na suchy. Próbuję coś zjeść. Moim posiłkiem jest makaron, ale bez rosołu, za to posypany cukrem. Żołądek trochę się uspokaja. Planowany i długo oczekiwany sen to około godziny na materacu pod folią NRC. Na szczęście, nauczony doświadczeniem, zaopatrzony jestem w zatyczki do uszu i opaskę na oczy. Pomaga. Jeszcze w przedświcie wytaczam się na uliczki Łowicza i szczękając zębami z zimna jadę dalej. Dziarski nie jestem, a tu nowa trasa powinna budzić moje zainteresowanie. Nie budzi. Jadę przez jakieś wioski, pamiętam, że już tu byłem w ubiegłym roku razem z Wąskim i Anitą na nieszczęsnym Maratonie Północ Południe 2017. Nieszczęsnym z powodu gigantycznych opadów deszczu. Teraz tylko siąpi. Nie wiem, czy zakładać kurtkę i się zgrzać, czy liczyć, że mżawka, którą wchłania mój strój kolarski – odparuje? Gdzieś za Skierniewicami decyduję się odziać „na deszcz”. Słusznie, bo mżawka przeradza się w ciągły, może nie ulewny, ale jednak opad. Do punktu (PK11) w Nowym Mieście nad Pilicą (610 km) docieram o 08:40. To 70 minut straty w stosunku do planu. Czyżbym nadrobił?!? Punkt w oficynie zamkniętego pałacu. W ponurym parku przywodzącym na pamięć „Niesamowity Dwór” z Panem Samochodzikiem w roli głównej. W małej salce tłok. Miła wolontariuszka częstuje jedzeniem i piciem. Jakaś pani kierowniczka ochrzania wszystkich za nieporządek. Zawodnicy jacyś tacy śnięci. Nie wiem, czy ktoś żywiej reaguje. Zbieram się do dalszej jazdy. Czeka mnie równe 100 km do kolejnego punktu. Nowa trasa wiedzie naokoło Radomia. Tę zmianę marszruty oceniam in minus. Fatalne, dziurawe asfalty. Zasyfione lasy. Chce się rzygać. I jeszcze cały czas pada. Na dodatek przed Starachowicami ziemia się garbi. Zaczynają się górki. Docieram do PK12 o godzinie 13:40. To niestety 2 godziny straty w stosunku do planu z rozpiski. Punkt umieszczony na zapleczu Aquaparku. Niestety bez wody. A podobno w pakiecie była możliwość skorzystania z tej pływalni i sauny. Na szczęście jest dobre jedzenie. Pełen obiad. Zupa, ziemniaki z mięsem i surówką. I wreszcie mogę jeść. Żołądek odpuścił. Niestety nie chce mi się dalej jechać, a raczej wychodzić na ziąb i deszcz. Nie jestem sam z tym nastrojem. Trwa gorączkowe przeszukiwanie serwisów pogodowych, w końcu ktoś autorytatywnie stwierdza, że po 16-ej przestanie padać. W międzyczasie przewijają się czasowcy: Bożena Grabarczyk, Keto oraz inni „szybcy i wściekli”. No dobrze, w takim razie ja ruszę po 16-ej. Na razie kładę się „na chwilę” na materacu i odpływam. Spałem ponad godzinę i w porównaniu do drzemki w Łowiczu teraz jest lepiej. Na tyle, że z werwą, o którą siebie bym nie podejrzewał, wwlekam na siebie wilgotne mokre ubranie i ruszam dalej. Rzeczywiście przestało padać! Zaczęły się za to podjazdy, ale jakoś nie robią na mnie wrażenia. Ale odcinek – super malowniczy. Znacznie przyjemniejszy, iż trasa przez Iłżę. Zaczyna zmierzchać gdy wjeżdżam do Opatowa (760 km). Punkt na rynku. Godzina 19:35. Dobre jedzenie – podają żurek i nie żałują dokładki. Miła atmosfera. Poznaję Johnego z forum, przyjeżdża Tolaf z Panią Małgosią. O, jest także Hubert randonneur z brevetów. Trzeba jednak porzucić miła atmosferę i ruszyć dalej.
Niestety za Opatowem przychodzi ON. Dawno nie spotykany znajomy. Ból karku. Cztery lata temu o mało co nie przeszkodził mi w dotarciu do mety. Później nigdy nie wracał, teraz niestety znowu się pojawił. Aby mu nie pozwolić nad sobą całkowicie zapanować – niestety muszę robić częste przystanki. Gdzieś tak na wzgórzach Ziemi Sandomierskiej, w okolicach Klimontowa, zdaję sobie sprawę, że nie zrealizuję planu dojechania do mety w czasie poniżej 60 h. Tracę mnóstwo czasu na rozciąganie i rozluźnianie się na przypadkowych postojach. Wygląda to tak, że jadę kilkanaście km, staję na przystanku, zdejmuję kask i kładę się na kilka minut. Wreszcie tuż po północy (00:24) jestem w Majdanie Królewskim (814 km) na PK14. Solidny posiłek i sen. Tak sen – bo to chyba najlepszy sposób na regenerację napiętych ponad miarę mięśni grzbietu. Niestety na sali ogólnej jakaś zawodniczka pierdzieli coś nieustannie przez telefon, tak przez dobrą godzinę. Nie mam siły zwrócić jej uwagi, aby wyszła na zewnątrz, jak już musi z kimś gadać. Nie potrafię jednak ukryć swojego absmaku na twarzy, bo jedna z wolontariuszek proponuje mi położenie się w sąsiedniej, małej salce. Jest super. Materac. Koc. Ciepło. Wprawdzie po chwili wparowało do niej kilku kolejnych spaczy, stukających spd’ami o podłogę, ale co się przespałem to moje. Trwało to może z godzinę. Wychodzę na zewnątrz i zaczyna mną telepać. Jest zimno. Na szczęście niedzielny przedświt i poranek oznaczają spokój na odcinku krajówki (DK9) do Kolbuszowej. A za Kolbuszową zmiana trasy. I dobrze. Bardzo fajny odcinek. Spokojne boczne i leśne drogi z niezłym asfaltem. Gospodarne Podkarpacie się zaczęło. Zaczyna szarzeć, gdy docieram na punkt (PK15) w Sędziszowie Małopolskim (860 km). Jest godzina 04:44. Punkt obstawia „Rowerowy Lublin”, a wrażenie kierownika punktu sprawia Mariobiker z ręką na temblaku. Podobno przeleciał sarnę na rowerze, czy coś takiego … . Niby jadę w ultramaratonie, ale jakiś wewnętrzny głos mówi mi: po co? Nawet racjonalne podpowiedzi mi daje. W Sędziszowie jest stacja kolejowa. Zatrzymuje się na niej pociąg z Przemyśla, na który mam wykupiony (na jutro) bilet. Kark dokucza jak cholera. Dzielę się swoimi przemyśleniami z Mario, a ten patrzy na mnie jak na osobnika niespełna rozumu.
– Teraz się chcesz wycofać? 150 km przed metą? Nie ma mowy!
No to pojechałem. Fajna traska – jakiś podjazd większy się nawet trafił. Dałem radę. Zapas czasu jest spory. Mogę co i rusz robić te ćwiczenia rozluźniające. Głupio tak jechać i stawać, ale co robić? Dla urozmaicenia zatrzymuje się na myjni przed Brzozowem i obmywam rower z piachu i błota po niedzielnym deszczu. W rytmie jazdy przerywanej przystankami na rozluźnienie, dociągam do kultowego PK16 w Brzozowie. Tym razem nie w siedzibie Koła Gospodyń Wiejskich, ale po drugiej stronie drogi, za sanktuarium. W remizie jestem o 09:10. 50 minut wcześniej minęło właśnie planowane 60 godzin w trasie, a ja mam jeszcze 120 km do mety. Ale jest jedzenie, ciepło, miło. Kieruje tym bardzo interesująca brunetka o czarnych oczach i cudownym uśmiechu. No nie chce mi się dalej jechać i już. Idę się zdrzemnąć na pięterko. Zostałbym na dłużej, gdyby nie to, że to jednak zawody. Trzeba mi na metę. Nie wiem ile siedziałem leżałem na punkcie. Było chyba koło 11-ej, gdy wspiąłem się na brzozowski ryneczek i zjechałem w dół, w kierunku Sanoka. Słoneczko, tak – właśnie słoneczko zaczęło przyświecać. Tylko mnie plecy bolały. Przy drodze ciągle od dwóch lat ten banner „Ginekologia estetyczna”, czy jakoś tak … . Jest Sanok – obrzydliwy wjazd do miasta w dużym korku. Decyduję się na chwilę relaksu – po raz pierwszy korzystam z jedzenia od „dostawcy zewnętrznego”, a nie na punkcie i zatrzymuję się w McD. Kanapka, cola, frytki. Standardowy zestaw. Nie ma co wydziwiać, Wilk tak się odżywia i proszę jak jeździ! Po posiłku mi też lepiej nóżka podaje, więc górki w Sanoku i przed Leskiem wjeżdżam bez zbytniego wysiłku. Tylko te plecy. Na ryneczku placyku w Lesku kładę się na ławce. Zaczepiają mnie jakieś dwa miejscowe chłopaki, okazuje się, że kolarze i wiedzą w jakich zawodach uczestniczę. Życzą powodzenia. Ja prolonguję sobie przerwę od jazdy wstępując do sklepu rowerowego. Kupuję olej do łańcucha. Było mycie – będzie oliwienie. Tak dla zewnętrznego obserwatora: szukam byle pretekstu, aby nie jechać. Ale meta coraz bliżej. Trasę do Ustrzyk Dolnych pokonuję wreszcie (!) za dnia. Hurra. Bieszczady cieszą wzrok swoim widokiem. Pogoda sprzyja, tylko ból utrudnia jazdę. Wreszcie Ustrzyki Dolne (955 km). PK17. Nowoczesna hala sportowa, barek z kuchnią fusion na pięterku. Podpisuje listę obecności, pani prosi o książeczkę … . A niech to ...  [dunder ściśnie]. Gdzie moja książeczka startowa? Pani nagle traci zainteresowanie moją osobą. Jedzenie podaje mi od niechcenia. Że niby „na gapę” jadę? Humor mi się zwarzył momentalnie. Wybiegam na zewnątrz, siadam na rower i jadę już na południe. Taki jestem zdenerwowany, że podjazdy pod Żłobek i Przełęcz nad Lutowiskami wjeżdżam na tym wkurzeniu. Gdzieś podczas drugiego podjazdu wyprzedza mnie powoli samochód z ekipą z punktu z Sędziszowa. Mario zagaduje, czy wszystko w porządku. Nie w porządku, mówię. Zgubiłem książeczkę.
- Nie martw się - odpowiada  - przecież jest monitoring i listy obecności na punktach.
No niby tak … .
Zjazd do Lutowisk. Łzy z oczu skręcają się za kaskiem w warkoczyk. Monotonne ostatnie kilometry. Parę postojów na rozciąganie. Wreszcie jest meta. Dzwon dzwoni, Agnieszka z forum odbiera ode mnie rower, Bożena ściska i prowadzi do piwnicy gdzie urzędują Oskar i Robert z laptopem. To meta „urzędowa”. Gdy melduję brak książeczki patrzą na mnie zimnym wzrokiem. Jak to było z tymi śledczymi? Jeden zły, drugi dobry? Tu był jeden zły, a drugi jeszcze gorszy. Wysłuchuję pogadanki na temat konieczności przestrzegania regulaminu. Każą mi wymyślić sobie jakąś karę. Mam już tego serdecznie dosyć. Jestem zmęczony, mam zesztywniały kark. Wychodzę. Idę po rower i plecak, tuptam na camping PTTK. W hotelu górskim meldowanie się. Odbieram kluczyki i włażę na piętro do tzw. pawilonu. W pokoju śmierdzi nie wiem czym. Pościel niby czysta, ale wali wszystko stęchlizną. Trudno. To tylko kilka godzin bo rano trzeba wstać na pociąg. A do pociągu 100 km. Dzwoni telefon. Bożena. Mówi, że książeczka się znalazła. Została w Brzozowie i przyjechała razem z papierami z punktu kontrolnego. Uff. Człapię do zajazdu, Oskar wiesza mi medal na szyi, daje buteleczkę z miodem, ściska rękę. Czas przejazdu – 67 h. Wolniej niż 2 lata temu, szybciej niż w 2014. Dojechałem jednak. Mimo przeciwności buntującego się organizmu po raz trzeci ukończyłem Bałtyk Bieszczady Tour.
Gdy jechałem do mety – mówiłem sobie trzeci raz i starczy.
Teraz, gdy po kilku miesiącach piszę te słowa, zastanawiam się, czy aby nie spróbować po raz czwarty?
Impreza jest na swój sposób niepowtarzalna. Atmosfera, ludzie, mnóstwo znajomych, których znało się tylko z nick’a teraz okazują się w całej swej osobniczej wspaniałości.
Poza tym, a może przede wszystkim to wyczyn jednak jest.
Pomimo gęsto rozstawionych punktów kontrolnych z obsługą, to 1008 km, a nawet więcej, jak w tym roku – samo się nie przejedzie.

Bałtyk Bieszczady Tour 2018 © skaut
Gminy: Cielądz (1019), Klwów (1020), Mirzec (1021), Orońsko (1022), Potworów (1023), Przytyk (1024), Starachowice (1025), Wierzbica (1026), Wolanów (1027) i  Zakrzew (1028).

Pierścień Tysiąca Jezior 2018

Niedziela, 1 lipca 2018 · Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
O ultramaratonie kolarskim "Pierścień Tysiąca Jezior", zwanym w skrócie "Pierścieniem" słyszałem od chwili, w której zainteresowałem się jazdą na dłuższych dystansach. Już w kuluarach mojego debiutu w ultra, czyli cztery lata temu we Włocławku usłyszeć można było jaka to fajna impreza i jak bardzo różniąca się od innych. Później dochodziły do tego opowieści poznawanych w kolejnych latach ultramaratończyków, różne relacje - ale wystartować nie było mi dane. Na przeszkodzie stał przede wszystkim termin - początek lipca. Zawsze wypadała kolizja z wakacyjnymi wyjazdami dzieci na obozy i kolonie, a także pracą mojej żony, która standardowo pierwszy weekend ma zawodowo zajęty. W tym roku było inaczej. Wakacje zaczęły się wcześniej, zrobiło się trochę luzu - tylko nie było już miejsca na liście startowej. Miejsca te podobnie jak na BBT rozchodzą się w mgnieniu oka. 
Pomogło mi szczęście i przeurocza kobieta ... .
Już po zakończeniu tegorocznego Maratonu Podróżnika, żegnając się z Anitą - poznaną rok wcześniej na (nieukończonym) MPP, gdzie wraz z nią i z Wąskim ujechaliśmy kawał drogi w legendarnej już ulewie, zagadnąłem o plany startowe na bieżący rok. I dowiedziałem się, że rezygnuje ze startu w Pierścieniu i chętnie "odstąpi" mi swoje miejsce na liście. Pozostało tylko przekonać Roberta Janika do podmiany, co po trójstronnej wymianie maili się udało. Przy okazji zmieniłem kategorię z "open' w której miała startować Anita, na "solo", które coraz bardziej mi odpowiada. Gdy aspekty formalne zostały klepnięte - należało już tylko pojechać na start i przejechać tę pętlę ca 600 km. Na start jadę w piątek po południu, po pracy. Drogę na Warmię do miejscowości Świękitki, gdzie mieści się baza maratonu, pokonuję samochodem. Jazda wąskimi lokalnymi drogami po zjechaniu z krajowej DK7 daje przedsmak tego, co będzie mnie czekać nazajutrz. Do bazy, a tak naprawdę na rozległą posesję Roberta, organizatora i komandora BBT oraz Pierścienia docieram wczesnym wieczorem. Odnajduję się na liście startowej, pobieram pakiet uczestnika i jeszcze za dnia udaje mi się rozbić namiot i zjeść serwowaną przez organizatorów kolację (!). Sama baza zorganizowana perfekcyjnie wygląda jak wielki obóz. Mnóstwo namiotów, wystarczająca liczba toi-toi, są "polowe" umywalki, a nawet prysznice.
Jedno mnie tylko niepokoi - pogoda. Na pierwszy weekend lipca zapowiedziano anomalię polegającą na obniżeniu temperatury, a także zimny wiatr z kierunku północnego. Niestety zaczęło się to sprawdzać. O ile z Warszawy wyjechałem w upale i ubrany stosownie do temperatury w krótkie spodenki i t-shirt, o tyle na miejscu co i rusz zakładam kolejną warstwę odzienia. Wzmagający się wiatr coraz gwałtowniej szarpie połami namiotów i nagina gałęzie drzew. Przezornie pożyczyłem od żony jej najcieplejszy śpiwór (kobiety są bardziej wrażliwe na zimno) i noc przespałem tak komfortowo, jak jeszcze nigdy przed maratonem. Pomogły też zatyczki do uszu i opaska na oczy. Gdzieś czytałem, że to niezbędne akcesoria ultrasa, który musi łapać chwile snu na potrzebną regenerację. 
Start mam wyznaczony stosunkowo późno, bo na 09:55 w sobotę, więc po długim ponad 8-godzinnym śnie, mam czas na spokojne śniadanie, zapakowanie sakwy i torby na przepak, przebranie się za kolarza, a nawet pokibicowanie startującym przede mną.
Wreszcie nadchodzi moment startu. Z podobnymi sobie "solistami" ustawiamy się na starcie i po wypikaniu naszej godziny jedziemy najpierw ostrożnie 500-metrową szutrówką, aby wjechać na asfaltową drogę publiczną w kierunku Dobrego Miasta. Jedzie się cały czas DW 593, konsekwentnie w kierunku wschodnim. Jadę "solo" więc innych uczestników widzę tylko przelotnie, tzn. albo mnie wyprzedzają, albo ja wyprzedzam. Tych pierwszych jest więcej. Jakoś mnie to nie martwi, za to niezmiernie cieszy mnie droga. Warmia oraz Mazury to dla mnie krainy na swój sposób mityczne. Niby bliskie geograficznie z Torunia, w którym spędziłem pół życia, czy z Mazowsza, gdzie minęła mi druga połowa, ale tak naprawdę nigdy do końca nie poznane i tajemnicze. 
Cieszą mnie aleje przydrożne, jakże charakterystyczne dla tych terenów. To było "oczko w głowie" książąt elektorów, a następnie królów w Prusach. Zaleta alej, przydatna dla armii pruskiej, czyli osłona przed warunkami atmosferycznymi przydaje się i dziś - chroniąc nieco od silnego i zimnego wiatru.
Raduje widok miasteczek, które mają wszystko to co trzeba, tzn. rynek, ratusz, farę w rynku, no i kamieniczki. Już wiem, że Pierścień to krajoznawczo jeden z najładniejszych maratonów ultra.
Jeziorany. Kościół św. Bartłomieja © skaut
Ale i poza miasteczkami i wioskami jest na czym oko zawiesić. Przed laty lądolód trochę pofałdował tę krainę, więc płaski kawałek terenu rzadko się zdarza. Są za to liczne jeziorka i jeziora. Jak w nazwie imprezy.
Pierwszy punkt kontrolny w Jezioranach (46 km) osiągam o godz. 11:29. Szału nie ma, jeżeli chodzi o średnią prędkość, ale wiatr naprawdę nie pomaga. Ciągle się ucząc jazdy na takich imprezach teoretycznie wiem, że nie należy za długo przebywać na punkcie. W Jezioranach teorię wspomaga praktyka, bo punkt jest pod wiatą na odkrytych miejskich terenach rekreacyjnych. Nie ma nawet gdzie usiąść. Dostaję kubek herbaty z termosu, pobieram banana i chyba jakąś drożdżówkę i ruszam dalej.
Generalnie - jest pięknie. Ciągle mam przed oczami: "pszeniczny kłos wyrosły na tej ziemi, znajome boćki, co przycupnęły na przyjaznej mazurskiej chacie, widzę bursztynowy świerzop tańczący wśród fal burzanów…". ;-)

Mazurski krajobraz © skaut
Za Robawami zaczyna się wspólny odcinek trasy maratonu dla drogi "tam" i "z powrotem". Jeszcze nie czuję zmęczenia, więc z wyborem kierunku nie mam problemu, zwłaszcza, że ten odcinek jest stosunkowo krótki i rozdziela się w Świętej Lipce. Za tą miejscowością bonus w postaci zmiany kierunku jazdy na południowy, co oznacza kilkadziesiąt kilometrów wiatru w plecy, aż do samego Mrągowa. W Mrągowie (102 km) punkt kontrolny jest na parkingu nad jeziorem. Jest godzina 13:50, ale mam wrażenie, że jestem jednym z ostatnich odwiedzających to miejsce, a ekipa z obstawy jakby się chciała zwijać. Uzupełniam wodę w bidonach, dostaję jakiegoś batona, chyba też jabłko i jadę dalej. Na moment przychodzi deszcz, ale znika tak szybko jak się pojawił.
Za Mrągowem, aż do Rynu dość długi odcinek krajówką (DK59), ale ruch nie jest przesadnie wielki. Wjeżdżam w Krainę Wielkich Jezior, a trasa długo prowadzi zachodnim brzegiem jez. Jagodne, aby przesmykiem między Niegocinem wydostać się dalej na Wschód. Gdzieś w tych okolicach wyprzedza mnie Hipek, z którym zamieniam kilka zdań, i który jako znacznie szybszy zawodnik staje się dla mnie znikającym punktem.
Jestem już nieco znużony jazdą, gdy o godz. 17:07 pojawiają się Wydminy (176 km), a w nich trzeci punkt kontrolny. Tu duże nagromadzenie zawodników. Sprzyja temu położenie punktu (lokal gastronomiczny) i ciepłe jedzenie w postaci makaronu z sosem, a także kawa, herbata do woli oraz ciastka i owoce. Jazda solo ma ten plus, że nikogo (poza sobą) nie spowalniam, ale też nie muszę na nikogo czekać. Gdy się najadłem i nieco zregenerowałem ruszam dalej. Na parkingu zagaduję Mareckiego, który sygnalizuje awarię koła. Mimo tego dojechał do mety jak się później okaże. Za Wydminami jakieś zdarzenie drogowe. Kierowcy aut zaliczyli dzwona.
Jadąc dalej uświadamiam sobie, co jest zaletą Pierścienia. Są to m. in. gęsto rozstawione punkty kontrolne. Kolejny jest bowiem już po 64 km w Dowspudzie, w kordegardzie dawnego pałacu Paców. No tu to już wypas na całego. Na PK Dowspuda (Kordegarda 240 km) jestem o 20:05. W restauracji, na białym obrusie podają w eleganckiej porcelanie regularny obiad. Rosół, olbrzymi schabowy z ziemniakami i surówką i jeszcze kompot. Coś wspaniałego.
Jest jeszcze jedna zaleta Pierścienia - długi dzień i krótka noc. Tak naprawdę ciemno się robi dopiero, gdy wjeżdżam do Augustowa, ale jak to w mieście, latarnie uliczne rozświetlają mrok. Za Augustowem wjeżdżam na prostą jak od linijki DK16, a w zasadzie drogę dla rowerów pociągniętą równolegle do krajówki. Jeszcze tylko wciągam do płuc aromat tytoniu z fabryki tytoniowej BAT na obrzeżach miasta i mogę kontemplować wyniosłe, masztowe sosny Puszczy Augustowskiej, migające mi w świetle rowerowej lampki i lampek innych uczestników. Jakaś taka zgęstka się zrobiła na tym odcinku. Jeszcze tylko Giby z pomnikiem ofiar obławy augustowskiej. Głazowisko  z krzyżem autorstwa prof. Strumiłły ciągle robi wrażenie, a jak się ma świadomość czego dotyczy - ciarki przechodzą po plecach.
Wreszcie są Sejny. Najmniejsze w Polsce miasto powiatowe z wyniosła (jak to na Kresach) barokową bazyliką.
Sejny. Bazylika Nawiedzenia NMP © skaut
U stóp bazyliki, pod wiatą jest punkt kontrolny. Sejny (305 km) osiągam jeszcze w sobotę o godz. 23:44, co poczytuję sobie za mały sukces. Punkt skromny, ale mają wrzątek więc na początek barszczyk "zupka z kubka", potem jeszcze herbata, zagryzana kanapką i batonem. Muzyczka ma nam nie pozwolić zasnąć. Więc trzeba jechać.
Drogą, którą dobrze znam, z zimowych tras rowerowych, wzdłuż wijącej się jak wąż rz. Marychy jadę przez Szypliszki i Becejły na kolejny punkt kontrolny. Na wschodnim widnokręgu  różowieje przedświt. Jest przecudnie. Las gęstnieje, a droga wiedzie pod górkę,  potem zaś super zjazd. Rutka-Tartak - "duży" punkt kontrolny. Jest godzina 01:59, gdy dostaję trzeci już w ciągu doby obiad. Tym razem żurek i rolada mięsna z kaszą. Lokal gastronomiczny wygląda trochę jak po suto zakrapianej imprezie. Goście śpią na stołach, podłodze i jedynej dostępnej kanapie ze skaju. Korzystam z przepaku, marudząc tylko, że nie ma prysznica. Dopełniam więc toalety nad małą umywalką. Przebieram się w cieplejszy strój kolarski - przygotowany specjalnie na najzimniejszą noc lipca i ruszam w dalszą drogę. Istotnie jest zimno. Pomimo galotów "z meszkiem", softshelowej kamizelki, nogawek, rękawków i buffa na głowie lekko mną telepie. Na szczęście nie długo bo w Rowelach słynny podjazd na Rowelską Górę mocno mnie rozgrzewa. Gdy jestem pod wiatrakami, na jej szczycie,  już świta. Przepyszny zjazd do Wiżajn zaliczam już w świetle poranka.
Na wypicowanym MOR szlaku Green Velo przy Trójstyku granic dostrzegam mały namiocik obok roweru. Nie wiem kto to, ale chyba nie uczestnik maratonu. Przejazd przez Żytkiejmy, ślady po dawnej linii kolejowej, boczna, wysadzana jarzębami droga do Stańczyków przywodzą wspomnienia sprzed 9 lat, gdy zaczynałem Rajd Dookoła Polski na pttk-owską odznakę. W Dubeninkach cmentarz żołnierzy niemieckich i rosyjskich z I wojny światowej. W kolejnej nie chowali już obok siebie poległych z walczących armii.
Gołdap (400 km), do której dotarłem o 05:57 zapamiętałem z licznych zakazów jazdy rowerem i tego, że punkt kontrolny był poza miastem, a jego obsługa jakaś taka mocno asertywna. I jeszcze rosół był jakiś taki kwaskowaty. W sumie, namiocik i chłodny poranek nie zachęcały do dłuższego pobytu. Dalsza trasa wiodła wojewódzką do Bań Mazurskich, które mogłyby się nazywać "Ukraińskie", albo jeszcze lepiej "Ruskie", od Rusinów (Ukraińców), których przesiedlono tu w ramach akcji Wisła.
Żeby się nam w głowach nie poprzewracało od tej jazdy niezłymi asfaltami, organizator skierował trasę z Bań mocno na południe ku Kruklankom. W zasadzie nie wiem, czego było więcej pod kołami dziur, czy asfaltu? Strasznie mi mozolnie szła dalsza jazda, bo do Sztynortu (466 km) dowlokłem się po ok. 3 godzinach, czyli na 09:27. Punkt kontrolny w gar-kuchni, do której trzeba się było przeciskać jakimiś opłotkami wspominam bardzo dobrze. Nigdy nie jadłem tak dobrych naleśników i kawa, mimo, że rozpuszczalna smakowała wybornie. Co z tego, skoro w tym miejscu dopadła mnie senność - dopiero po 24 h jazdy, co uważam za sukces. Próbowałem zasnąć na ławce, ale nie wiem, czy drzemka trwała więcej niż 10 min? Jak się okazało - to wystarczyło już do końca.
Droga się poprawiła, wiatr jakby ucichł, wyszło słońce. Kętrzyn - duże miasto, przejeżdżam na spokojnie, aby tradycyjnie podenerwować się na bardzo ruchliwym odcinku DW 594 do Świętej Lipki. W sanktuarium - niedziela. Dużo ludzi i samochodów. Pocieszam się, że to już naprawdę niedaleko do końca.
Święta Lipka. Bazylika Nawiedzenia NMP © skaut
Przed południem dostaję motywującego sms'a od Darka Urbańczyka: "Dawaj Krzysiu!!!. Dobrze ci idzie". Moja odpowiedź oddawała zaś sytuację: "Dzięki Dareczku. Wieje jak jasna cholera".

Po drodze jeszcze trochę hopek i w końcu Reszel (517 km) i punkt kontrolny w restauracji na rynku. Jest godzina 12:45, gdy dostaję kolejny na maratonie obiad. Tym razem pomidorówka z makaronem i pierogi. Zabawiłem trochę dłużej, z uwagi na nie tyle zmęczenie, co raczej znużenie. Orzeźwiony colą, którą sobie dokupiłem, zebrałem się do dalszej drogi. Motywująco działa na mnie przybywanie na punkt kolejnych kolarzy.
Za Reszlem jest źle. No może jeszcze do Bisztynka ujdzie, ale to co nominalnie powinno być drogą (DW 513) nie zasługuje na to miano. Szukając właściwego toru jazdy pomiędzy dziurami myszkuję po całej szerokości drogi, choć nie zawsze jest to możliwe z uwagi na wzmożony popołudniowy ruch samochodów. Jak sięgam pamięcią do roku 2009, kiedy pokonywałem ten odcinek do Lidzbarka to nie było tak źle. Widocznie 9 lat to maksymalny okres, w jakim asfalt jest w stanie wytrzymać.
Wreszcie Lidzbark Warmiński (517 km) i punkt kontrolny pod słynnymi Termami. Tymi dla których trzeba wodę podgrzewać. Punkt jest na przedmieściu i na górce z 14% podjazdem. Zdroworozsądkowo pokonuję go z buta. Jest godzina 15:48. Punkt obsługuje bardzo pozytywnie zakręcona miejscowa ekipa rowerzystów. Napitków jest do woli, a do jedzenia - kiełbasa z grill'a. A co - przecież jest wakacyjne, niedzielne popołudnie i trzeba się pożywić tak jak zwykłe Polki i zwykli Polacy. Gdzieś w Lidzbarku wymijam się z Włóczykijem (Wojtkiem Łuszczem), poznanym kiedyś na GMRDP, z którym w tym roku widywaliśmy się na "zimowej Mazovii MTB". Wojtek jako wytrawny cyklista już wyjeżdżał z punktu, gdy ja dopiero do niego zmierzałem. 
Ostatnie 50 km to już w zasadzie snucie się ze średnią prędkością "W Ornecie zakręcamy i do mety przed 19:00 dojeżdżamy.". Po takiej poetyckiej zachęcie, zmotywowany bliskością mety, po fajnej wąskiej, ale gładkiej lokalnej drodze dojeżdża do Lubomina i dalej do Świękitek. Na mecie jestem rzeczywiście tuż przed 19:00. Trwa już impreza podsumowująca, spiker wywołuje zwycięzców poszczególnych klasyfikacji. Jeszcze zdanie lokalizatora, buchalteria z kartą zawodniczą i Oskar wiesza mi na szyi medal. To już koniec na dzisiaj. Impreza wyczerpująca z uwagi na silny wiatr, ale bardzo przyjemna "turystycznie i krajoznawczo" nawet w tempie kolarzówki warta przejechania. Dla mnie to ciągle zbieranie doświadczeń. Tym razem udało się przejechać 24 h bez odrobiny snu, a nawet wyciągnięcia się w poziomie. Udało się też zoptymalizować bagaż i uniknąć nieplanowanych postojów. Żywiłem się wyłącznie tym, co dawali na punktach. Jedynym zakupem była buteleczka coli w Reszlu w bufecie na punkcie kontrolnym. Coś mi się skiepścił gps (Dakota) bo nie zapisał całego śladu. Później doszedłem to tego, że po aktualizacji oprogramowania wrócił do ustawień fabrycznych i opcja zapisywania była ustawiona niewłaściwie. W sumie dla mnie wyszło ponad 612 km. Dane z licznika rowerowego są przekłamane, choć wydawało się, że dobrze go skalibrowałem przed startem.
Pierścień Tysiąca Jezior. Ujazd całkowity © skaut
Po przyjeździe na metę skorzystałem z prysznica i natychmiast wbiłem się do śpiwora. Nie przeszkadzały mi nawet fajerwerki, które chyba odpalono.

Wpadło też trochę gmin: Świętajno, Raczki, Dobre Miasto, Giżycko, Jeziorany, Lubomino, Miłki, miasto Mrągowo, Mrągowo, Olecko, Ryn, Świątki, Wieliczki, Wydminy, Kruklanki, Pozezdrze, Srokowo.

Maraton Podróżnika 2018

Niedziela, 10 czerwca 2018 · Komentarze(2)
Kategoria Ultramaratony
To już trzeci "Podróżnik"* w którym biorę udział. Zaczęło się od pecha i to jeszcze przed startem. Pierwszy problem - dotarcie do bazy. Wyjechałem z Warszawy o godzinę później, niż planowałem. Różnica byłaby pomijalna, biorąc pod uwagę, że planowałem dojechać samochodem, a większość trasy dojazdowej to autostrady. Jednak konieczna była poprawka, że to "piątek, piąteczek, piątunio", a więc A2 do Łodzi zapełniona na obu pasach. W porywach udawało się osiągnąć ok 90 km/h. Za Łodzią nie lepiej bo tam z kolei remonty i zwężenia. Umordowałem się strasznie zanim ok. północy dojechałem do bazy nad Jeziorem Krzemień w zachodniopomorskim. Nie pamiętałem już jaki domek dostałem z przydziału, albo może pamiętałem ale nie potrafiłem go odnaleźć. Wbiłem się więc do pierwszego w którym było wolne łóżko. W świetle czołówki znajduję komplet pościeli i momentalnie zasypiam. Obudzili mnie (przypadkowi) współlokatorzy, ale przecież koledzy z jednej imprezy. Było około 7-ej, gdy przeniosłem się z manelami do domku "swojego". Po przywitaniu z Elizium i Fają i usiadłem do śniadania. Faja poczęstował mnie wybornym, własnoręcznie przygotowanym espresso. Czas do startu spędziłem na skręceniu roweru przywiezionego w bagażniku, zapakowaniu sakw i przygotowaniu kanapek na drogę. Maraton jest w 90% samowystarczalny więc "lepiej nosić niż się prosić". A jeszcze ratuję Wąskiego pedałami platformowymi, które zostały mi w bagażniku po ubiegłorocznych wakacjach - na wypadek, gdyby żona nie uznająca spd, chciała się przejechać na moim rowerze. Pech przypomniał o sobie w momencie zakładania koszulki kolarskiej - nowiusieńkiej(!). Zamek błyskawiczny po zaciągnięciu do góry zrobił nagle trrrach i było po koszulce. Na szczęście miałem rezerwową, ale zanim przepakowałem wszystko z kieszonek - minęła moja godzina startu. Ku uciesze gawiedzi, tzn. startujących później wbiegłem na linię startu i ruszam w pościg. I tu pech nr 3. Przegapiłem skręt kolo jez. Bytowo w kierunku pn-wsch i pojechałem jak gdyby nigdy nic w kierunku Recza, tzn. "pod prąd". Ale o tym, że jest "pod prąd" zorientowałem się dopiero za Reczem. Pomyłka będąca efektem zbyt pobieżnego zapoznania się z trasą i nadmiernemu zaufaniu w gps kosztowała mnie dodatkowe 25 km. Wróciłem do punktu omyłki tłukąc się niemiłosiernie po dziurawej słabiutkiej drodze bocznej odchodzącej od DW 151.
MP 2018. Okolice Recza © skaut
Na DW 151 wprawdzie wróciłem, ale za niedługo trzeba było ją porzucić w takim własnie miejscu jak poniżej. Nauczony kosztowną czasowo i towarzysko pomyłką zachowałem czujność i już skręciłem kiedy trzeba. 
MP 2018. Zjazd z DW 151 © skaut
Dalsza trasa to w zasadzie "sto lat samotności", a raczej więcej niż 200 km jazdy solo. Pierwszego uczestnika maratonu ujrzałem i wyprzedziłem (!) na krajowej "6" przed Koszalinem. Samotność sprzyjała kontemplowaniu widoków i napawaniu oczu i nozdrzy lesistością Pojezierza Drawskiego. Szlak wiódł przy poligonie więc i dane mi było ujrzeć całkiem sporo żołnierzy US Army ujeżdżających hummery po okolicach tego poligonu.
Po drodze jest Złocieniec, więc w uszach brzmi dźwięczny głos Krzysztofa Myszkowskiego:
Złocieniec złotem już nie błyszczy
W Złocieńcu wilgoć łasi się do nóg
Przejazdem dobrze być w Złocieńcu
Chopin tu pewnie źle by się czuł ...

W Połczynie Zdrój na 93 km pierwszy punkt kontrolny (PK1). Była godzina 13:06:33, gdy wysłałem regulaminowego sms,a. Upał był niemiłosierny, więc regenerowałem się miejscową wodą mineralną i lodem na patyku. Dalsza jazda fajnymi, lokalnymi drogami przez pola i lasy, ale bardzie j lasy konsekwentnie w kierunku północnym. Było naprawdę upalnie.
MP 2018. Połczyn Zdrój © skaut
Jak już wspomniałem pierwszego uczestnika ujrzałem przed Koszalinem. Jak się później dowiedziałem, chyba w tej okolicy się wycofał. Ja dojechałem do Mielna, gdzie odczułem swojego rodzaju szok termiczny. O ile na trasie termometr w liczniku wskazywał ok 27-28 st. C, o tyle nad morzem było o 10 st. C mniej (!). W tej rześkości osiągnąłem Mielno (PK2 166 km) o godz. 17:13:51. Kiczowata zabudowa, stragany z badziewiem i całkiem już spore tłumy ludzi, pomimo tego że to dopiero początek czerwca. Klimatyzowanym wybrzeżem przejeżdżam po mierzei przez Unieście, Łazy za którymi jakby przez niewidzialną ścianę wbijam się znowu w upał. W Osiekach pstrykam fotkę starego kościoła. Pamiętam go z l. 80-ych XX w. kiedy byłem z rodzicami na wczasach w Łazach. Teraz mogłem go uwiecznić na fotografii, choć zapewne przetrwa i mnie te moje fotografie.
MP 2018. Osieki. Kościół św. Antoniego © skaut
"Podróżnik" tym się różni od BBT i PTJ, że punkty kontrolne nie dość, że wirtualne to jeszcze są od siebie w większym oddaleniu. Kolejny (PK3) był w nic nie znaczącym miejscu oznaczonym jako Nadbór. Jakaś taka wieś przy DW206 gdzie zameldowałem sms'em swoje przybycie o 19:59:27. Tym razem do dalszej jazdy dopingowała mnie bliskość punktu żywieniowego. To jest właśnie ten 10% wyjątek od samowystarczalności. Punkt był świetny. Kierowany przez Jelonę. Dostałem smaczny makaron w ładnym bistro, opiłem i objadłem się do woli owocami. I co ważne po raz pierwszy na dłużej zobaczyłem innych uczestników maratonu. Pewnie zabradziażyli trochę na tym punkcie, bo widząc marudera mojej osobie nabrali żywości w ruchach i zaczęli się zbierać. Z wyjątkiem Pająka, który siedział w fotelu, w pozie Stańczyka z obrazu Matejki i nigdzie się dalej nie wybierał.
Zaspokoiwszy głód, pragnienie i chyba w minimalnym stopniu potrzeby towarzyskie ruszyłem w dalszą drogę. Kolejne 20 km to bardzo słabe asfalty, pomimo stołecznej nazwy jednej z miejscowości "Żoliborz". Zrobiło się tak jakoś dziko dookoła. Dziko i pusto. Dopiero wyjechawszy na DW 205, w okolicach miejscowości Żydowo, spotkałem trójkę rowerzystów i to w dodatku uczestników Maratonu: Joasię, Sebastiana i Michussa, znanego mi wcześniej. Koleżeństwo wracało właśnie z pieszej (?) wycieczki mającej na celu oglądanie pobliskiej elektrowni szczytowo-pompowej. Michuss nawet mi zaproponował jej obejrzenie. Nie skorzystałem, natomiast bez namysłu dołączyłem do towarzystwa i dalej pojechaliśmy już razem.
Było bardzo miło. Mrok, który ogarnął Ziemię nie pozwalał na kontemplowanie widoków, natomiast sprzyjał konwersacji. Trasa robiła spory zygzak, najpierw uciekając na zachód, a następnie dość mocno wbijając się w Województwo Pomorskie. Michuss będący jednym ze współautorów tegorocznej trasy "pilnował" nawigacji, tzn. dbał, abyśmy we właściwym momencie meldowali się na punktach kontrolnych. Kolejny był na 300 km. Miejscowość Koczała (PK4) osiągnęliśmy o godz. 01:07:57. Gdzieś w lasach za tym punktem, ale jeszcze przed Szczecinkiem, Sebastianowi pękła szprycha. Nie powiem, aby był zadowolony z tej sytuacji. Po chwilowym zastanowieniu się postanowiła jechać dalej - tak daleko jak się da. Dało się całkiem daleko. Razem osiągnęliśmy Szczecinek na 358 km (PK5) o godz. 04:32:46.
W Szczecinku zrobiliśmy sobie solidny popas na stacji benzynowej. był żurek, pierogi, kawa, lody. Już za jasności przejechaliśmy przez Borne Sulinowo. Koniecznie trzeba było zobaczyć sowiecki cmentarzyk z upiorną ręką z pepeszą, wystającą z grobu. Opodal zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie. Stoją od lewej: Skaut, Sebastian. Joasia i Michuss
MP 2018. Borne Sulinowo. © skaut
Kolejny "przystanek" mieliśmy już w Wałczu (PK6) na 442 km o godz. 10:25:48. Zbliżające się południe dawało o sobie znać coraz wyższą temperaturą. wszystkie te nogawki, rękawki, kamizelki, kurteczki poszły do sakw, a my jeszcze we czwórkę w drogę. Cyferki na liczniku pokazywały, że do mety coraz bliżej. Niestety - do Mirosławca Sebastian już nie dojechał. Pękły kolejne szprychy i musiał wezwać pomoc, która zwiozła go z trasy. Odcinek do Kalisza Pomorskiego, znany m. in. z BBT, tylko w drugą stronę był nieprzyjemny ze względu na duzy, mimo niedzieli, ruch samochodowy. Wszak to krajowa "10" łącząca Warszawę ze Szczecinem. Ostatni PK7 był na skrzyżowaniu w Kiełpinie (517 km). Podbiliśmy się sms'owo o godz. 14:51:44 i dalej, ostatnie 30 km już nas poniosło. Nogi żywiej zaczęły kręcić i nawet fatalna droga do bazy już tak nie denerwowała. Na mecie zameldowałem się o 16:17:33. I to już był koniec maratonu. Wręczono nam medale, podziękowaliśmy sobie zw wspólną jazdę i udałem się do "swojego" domku. Przezornie wziąłem sobie dzień urlopu na poniedziałek, więc następne 14 godzin przespałem głębokim snem.
Maraton Podróżnika 2018 © skaut

Zaliczone gminy (w kolejności alfabetycznej): Białogard, Biały Bór, Biesiekierz, Bobolice, Borne Sulinowo, Czaplinek, Czarne, Dobrzany, Drawno, Ińsko, Jastrowie, Kępice, Koczała, Miastko, Ostrowice, Polanów, Połczyn-Zdrój, Przechlewo, Recz, Rzeczenica, Szczecinek, Szczecinek, Świeszyno, Tuczno, Tychowo, Złocieniec

* Maraton Podróżnika organizowany przez forum podróżerowerowe.info

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony


Zaliczone gminy: Żarów (844), Strzegom (845), Mściwojów (846), Paszowice (847), Jawor (848), Męcinka (849), Świerzawa (850), Wojcieszów (851), Polanica Zdrój (852), Kamieniec Ząbkowicki (853), Ząbkowice Śląskie (854), Ziębice (855), Ciepłowody (856), Kondratowice (857), Niemcza (858), Dzierżoniów (859) i Łagiewniki (860)

Bałtyk Bieszczady Tour 2016

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · Komentarze(5)
Kategoria Ultramaratony
W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem …, a wyglądało to, tak:

PIĄTEK, 19 SIERPNIA 2016 r.
Przed startem
Do Świnoujścia przyjechałem ekspresem „Błękitna Fala” w towarzystwie Darka Urbańczyka i innych kolarzy, których w sumie naliczyłem 14. Darek, mój kolega randonneur z mazowieckich brevetów, był tak uprzejmy, że na miesiąc wcześniej, w pierwszym możliwym terminie (o 2-ej w nocy!) kupił nam wspólne bilety do Świnoujścia. Założenie było proste: nie zarywać przedostatniej nocy przed startem i wygodnie dotrzeć na start. W pustym wagonie towarzyszył nam jeszcze Darek Bulanda, nowosądecki kolarz startujący w barwach „Małopolskiej Policji” (bardzo ładne stroje!), a przede wszystkim najszybszy zawodnik (OPEN) poprzedniej edycji BBTour. Czas minął nam na miłej pogawędce i ani się spostrzegliśmy, jak około trzeciej po południu trzeba było wysiadać. Pierwsze kroki skierowałem do „bazy” ultramaratonu w hotelu Bryza, aby jak najszybciej mieć za sobą wszelkie formalności. Podpisanie oświadczenia o starcie na własną odpowiedzialność, odebranie pakietu startowego nie trwa długo. Jeszcze chwila na wymianę pozdrowień i uprzejmości z innymi startującymi i jadę na kwaterę. Nauczony doświadczeniem z 2014 r. odrzuciłem pomysł spania tam gdzie „wszyscy”, tzn. w Bryzie albo nieodległym schronisku młodzieżowym. Za duży hałas, za duży ruch, za wysokie stężenie adrenaliny w powietrzu, aby (w miarę) spokojnie się wyspać. Wybrałem sanatorium „Rybniczanka” w dzielnicy uzdrowiskowej i był to strzał w dziesiątkę. Kuracjusze to w 99,9 % Niemcy w wieku grubo powyżej 80 lat. Oni się już wyhasali za młodu. Od plaż Atlantyku po stoki Kaukazu. Dostaję wygodny pokój i pozwolenie na zaparkowanie w nim roweru. Wolne chwile wykorzystuję na spacer plażą i brodzenie w Bałtyku. W zasadzie pierwszą część z nazwy imprezy mam zaliczoną. W „cywilnym” ubraniu jadę na obligatoryjną odprawę techniczną w świnoujskim Domu Kultury. Komandor Maratonu mówi dużo, ale co z tego skoro słabo słychać, bo jego głos ginie w fatalnej akustyce sali i tłumiony jest gwarem zebranych kilkuset uczestników. Po odprawie zwijam się do „Rybniczanki” na kolację serwowaną zwyczajem szpitalnym w godz. 17:00 do 19:00. Ważne, że nie muszę kombinować gdzie i co zjeść. Jeszcze wieczorny spacer i małe zakupy: cztery kajzerki, puszeczka pasztetu do kanapek „na drogę”, dwa banany i butelka wody mineralnej, którą rozlewam do dwóch bidonów po 0,75 l. Przed 22-ą biorę prysznic i kładę się spać.
SOBOTA, 20 SIERPNIA 2016 r.
Znowu jestem sam, wbijam oczy w jeden punkt ...
Spało mi się wyjątkowo dobrze. Przede wszystkim głęboko, bez nerwowych wybudzeń i długo – prawie 8 godzin. Start mam wyznaczony na 08:55, ale odliczając 30 min. na kontrolę przedstartową, kursowanie promu co 20 min. i śniadanie podawane o 07:30, czasu na „ogarnięcie się” nie mam za wiele. Ubrany już w strój kolarski pojawiam się w jadalni. Pospiesznie pałaszuję to, co udało mi się zgarnąć ze szwedzkiego stołu: jajka, pieczywo, szynka i pomidory, które popijam kawą z mlekiem. Nie jest tego dużo, ale czuję, że więcej nie wejdzie. Zdaję klucz w recepcji i wyjeżdżam na spokojne jeszcze ulice Świnoujścia. Klucząc na drogach dla rowerów, alejkach parkowych i kontrapasach dojeżdżam do przystani promowej. Na pokładzie jeszcze kilku zawodników. Oddaję przepak i bagaż główny, który ma czekać na mnie na mecie i idę na start. Pogoda – taka sobie – od rana mży i zawiewa. Jak się okaże jest to zapowiedź aury na najbliższe trzy doby. Wymieniam pozdrowienia ze znajomymi startującymi wcześniej, aż przychodzi pora na moją grupę. Dobrze nie jest. Jako najwolniejszy zawodnik poprzedniej edycji mam towarzystwo – debiutantów najszybszych w kwalifikacjach. Trudno.

Na starcie w rozmowie z Sędzią Głównym - Wacławem Żurakowskim 

Syrena i start. Zaczęło się. Najpierw spokojnie okrążamy tereny kolejowe, potem wyjeżdżamy na krajową „trójkę” i jedziemy. Tempo wcale nie turystyczne, ale sprinterskie też nie. Tak w granicach 30 km/h. Zmiany co ok. 3 km. Wystarczyło jednak abym po 20 km przy zjeździe z DK3 na Dargobądz zatrzymał się na chwilę za potrzebą, a startujący ze mną zamienili się w znikający punkt. Może i dobrze, a raczej na pewno dobrze! Mogę wreszcie jechać swoje tak, jak chcę. Niebo pochmurne, temperatura nie za wysoka. Przed sobą i za sobą nie widzę innych uczestników. Spokój. Po drodze niestety nie udaje się uniknąć deszczu. W obawie przed przemoczeniem i perspektywą jazdy w mokrych spodenkach zatrzymuję się na jakimś przystanku i zakładam komplet deszczowy, tzn. kurteczkę, spodnie i czapeczkę pod kask. W tym czasie podjeżdża swoim kamperem Doktor Szendzielorz (lekarz wyścigu) i dopytuje, czy wszystko w porządku. Tak, w porządku. Jak najbardziej. Do punktu kontrolnego Płoty (PK1) na 76 km docieram o 11:52, a więc po 3 godzinach jazdy (bez trzech minut). Pobieram drożdżówkę, korzystam z toalety, obsługa napełnia mi wodą wysuszone już bidony, zdejmuję niepotrzebne ubranie przeciwdeszczowe i w zasadzie jestem gotowy. Wyjeżdżam razem z kilkoma osobami, których imion nie znam i nie poznałem. Wiem, że było to 3 chłopaków i jedna dziewczyna-brunetka. W takim towarzystwie jedziemy cały odcinek do Drawska Pomorskiego. Towarzystwo się przydaje, a zwłaszcza jazda „na zmiany” bo wieje silny, południowy i południowo-wschodni wiatr. Niestety akurat z kierunku w którym jedziemy. W Drawsku Pomorskim (PK2) jestem o 14:00. Zjechało się tu już sporo zawodników, tzn. niektórzy jeszcze nie pojechali dalej, a w czasie mojego zatrzymania nadjechali kolejni. W tyle głowy mam zakonotowane: „jedź wolno, stój szybko”. Nie wiem ile to trwało, w oczach rygorystów postojowych pewnie za długo, ale posiedziałem na punkcie tylko tyle, aby na siedząco wypić kubek herbaty, uzupełnić bidony i za pazuchę wrzucić kanapkę. Będzie na później. W dalszą drogę ruszam już sam. Bardzo lubię ten odcinek. Parafrazując Piłsudskiego, BBT jest najsmaczniejszy po brzegach, tzn. na Pojezierzu Drawskim i w Bieszczadach. Kalisz Pomorski kończy spokojną jazdę po bocznych drogach, o ile za takową można uznać DW175.
Drogi krajowe
Przychodzi pora na mocniejsze wrażenia i krajową „dziesiątkę”. Dla wzmożenia koncentracji zatrzymuję się na orlenie, moczę buffa pod kaskiem, wypijam colę z puszki i jadę dalej. W tym czasie zjechało się tu jeszcze trzech innych uczestników, z których jeden odkrył właśnie w swoim rowerze pękniętą obręcz. Nie będę tu przytaczał słów, które tam padły. Ku mojemu zdziwieniu DK10 nie jest jeszcze najgorsza. Zasługa to pewnie pory, czyli sobotniego popołudnia. W zasadzie bez kolejnych postojów przejeżdżam jeden z najdłuższych odcinków międzypunktowych na BBT i o 18:34 podpisuję listę na PK3 w Pile. Co ważne obsługa lepsza niż przed dwoma laty. Serwują ciepły posiłek – jakiś makaron z pieczarkami, dają kanapki, owoce i wodę. Zebrał się tam spory tłumek zawodników. Przysiadłem, aby zjeść makaron i wypić herbatę. Aby ustrzec się ewentualnej pomyłki nawigacyjnej, zasięgam języka u obsługi i dostaję cenną radę, aby nie przejmować się zakazem ruchu na ul. Bydgoskiej, tylko zamknięty odcinek przejechać po chodniku/drodze dla rowerów. Tak też czynię i w towarzystwie przygodnych zawodników, którzy zebrali się w tym samym czasie opuszczamy miasto z czerwonym jeleniem w herbie. Zmierzch zapadł, jak mi się wydaje, nadspodziewanie szybko. Tak szybko, że Wyrzysk przejeżdżam już z włączonym oświetleniem. Przed Nakłem widzę stojącą na poboczu grupkę zawodników. Okazuje się, że kolega ze Świnoujścia tak nieszczęśliwe upadł, że doznał jakiejś poważniejszej kontuzji i został zabrany właśnie do szpitala. Dziękują za zainteresowanie i każą mi dalej jechać. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że „Chata Skrzata” czyli PK4 powinna być po lewej stronie drogi. Oczywiście była po prawej. Na ten tzw. „duży” punkt dojechałem o 22:20. Mój prywatny harmonogram „na dziś” zakładał zjedzenie ciepłego posiłku, prysznic, zmianę stroju i dalszą jazdę. Żadnego mi tam spania! Trochę to jednak trwało, głównie ze względu na kolejkę do prysznica. Została nieco zracjonalizowana i niektórzy dla przyspieszenia, wchodzili parami pod sitko. Na szczęście mogłem to zrobić sam. Gorący tusz i zmiana odzieży oraz wcześniejszy posiłek podziałały ożywczo. Brakowało tylko jednego – kawy. Tę wypiłem na nieodległym Orlenie przy zjeździe na obwodnicę Bydgoszczy. Bardzo dobre espresso. Czytałem gdzieś, że niektórych nudzi odcinek do Torunia. Ja – bardzo go lubię. Jadę przecież do MOJEGO Torunia. Długa, jasno oświetlona serwisówka przy S10 pozwala trochę odetchnąć, a dalsza jazda zwykła „dziesiątką” przez Puszczę Bydgoską działała na mnie kojąco. Jak ten las pachnie! Jechałem sam i było mi z tym dobrze.
Wysoka Kamieńska. Przejazd kolejowy (BBT'2016) © skaut
NIEDZIELA, 21 SIERPNIA 2016 r.

Jazda nocą
Zaciągając się żywiczno-sosnowym aromatem dojechałem na rogatki Torunia. Na punkcie (PK5) byłem o 02:30. Zjadłem rosół (to już drugi na trasie), wypiłem herbatę z cytryną i pojechałem dalej. Sam. Nie wiem, czy w tym momencie był to dobry pomysł, bo w pewnym momencie poczułem szarpnięcie i mocno zarzuciło mi tylnym kołem. Jak się okazało pasażer z tylnego siedzenia samochodu, który zajechał od tyłu postanowił mnie „pacnąć”. Trafił w podsiodłówkę i mało co mnie nie wywrócił. Usłyszałem tylko chóralny rechot i szare (matowe) audi na poznańskich blachach z piskiem skręciło w ul. Poznańską. Kolejne spotkanie z samochodem miałem kilka kilometrów dalej, na toruńskich Stawkach. Kierowca karetki zrównał się ze mną, a ratownik medyczny z zainteresowaniem odpytywał mnie skąd i dokąd jadę. Po reakcji mojego rozmówcy mogę wnosić, że marszruta zrobiła na nim wrażenie. Wywiad wypadł chyba pozytywnie dla mnie, bo nie zostałem ściągnięty z trasy i przewieziony do szpitala na ul. Mickiewicza lub do Górnej Grupy, czy innego Świecia. Tak więc z głową niby w porządku, ale jednak zaczęła morzyć mnie senność. W pewnym momencie nie wytrzymałem i skusiłem się na elegancki betonowy przystanek przy DK91. Za plecami szumiała autostrada A1, ale nie przeszkadzało mi to szczególnie. Położyłem się na wygodnej (szerokiej) betonowej ławie i zdrzemnąłem na nie dłużej niż 5 minut. Wystarczyło, aby jechać dalej. Świtało już, gdy wjeżdżałem do Włocławka. Huczały i świstały Azoty, a ja mozolnie zbliżałem się do centrum tego miasta u ujścia Zgłowiączki do Wisły. Na wyjeździe z Włocławka z przystanku autobusowego dobiegają mnie zachęcające okrzyki biwakujących tam zawodników. Jak się okazało, Marek Siemiński były uczestnik BBT przyniósł w celach degustacyjnych dwa wielkie gary pełne słodkich naleśników. Jeszcze chleb ze smalcem tam był i ogórki i picie. Coś takiego?!? Wypisz, wymaluj – jakaś nielegalna akcja. Skandal!!! Niedozwolona pomoc?  Skądże! 
Oczywiście, że się zatrzymałem i skosztowałem. Pycha. Chwała temu Marku!
Ta ostatnia niedziela
Pomiędzy drugim, a trzecim naleśnikiem nadjechała Ola (starszapani) w eleganckiej męskiej obstawie, ukrywającej się pod szyldem Spomasz Zamość. Z poczęstunku chyba też skorzystali, a w dalszą drogę ruszyliśmy już razem. Droga ładna, Zalew Włocławski błyszczy między drzewami, a do punktu coraz bliżej. Wreszcie jest! Dąb Polski, PK6 na 450 km. Jest godzina 07:18 gdy siadam do posiłku. Obiadu? Podawali rosół i schabowego z ziemniakami. Jest to rosół nr 3 i schabowy nr 2. Ola, jako że wszystkie stworzenia duże i małe lubi niewpostacipożywienia, dostała zamówioną dietę wegetariańską. A na to wszystko ojcowskim wzrokiem spoglądał Janek Doroszkiewicz, wielce doświadczony kolarz, który w tej edycji BBT przeszedł na pozycję działacza. Z wielkim pożytkiem dla nas startujących. Takiej serdeczności i poziomu zaopiekowania nie odczułem już na żadnym innym punkcie. Przesunięcie punktu z Włocławka, gdzie był w poprzednich edycjach do wspomnianego Dębu Polskiego zaowocowało skróceniem dystansu do Gąbina, uważanego za „półmetek” tego ultramaratonu. Dość powiedzieć, że po 24 godzinach jazdy odnotowałem 474 km na liczniku. Jak na mnie – zadowalająco. W Gąbinie jest obsługa strażacka. Bardzo, ale to bardzo zaangażowana. Nie chce mi się jeść, tylko pić i spać. Zostaję zapisany przez młodszego strażaka w specjalnym „Zeszycie zasypiań i budzeń” (!) z czasem spania 20 min. i udaję się do namiotu. Zdejmuję koszulkę, buty, padam na łóżko polowe i odlatuję w niebyt. Po 20 minutach bardzo głębokiego snu budzi mnie strażak i wyruszam dalej. Była godzina 09:43, gdy przybyłem na punkt. A dalej jest bardzo gorąco. Trochę irytują drogi dla rowerów i ciągi pieszo-rowerowe w okolicach Gąbina. Tylko w jednym odcinku tzw. ścieżka ma rację bytu, bo lepszy na niej asfalt niż na szosie. Upał zmusza mnie do incydentalnego zatrzymania na stacji benzynowej w celu obmycia zasolonej twarzy i namoczenia buffa. Przejazd przez Sochaczew przez remontowane nieustannie rondo w ciągu ul. Grójeckiej, jeszcze tylko węzeł Wiskitki nad autostradą A2 i już Żyrardów. Jest godzina 13:50 gdy przybywam na PK8, a tam … . Atmosfera pikniku. Namiocik, leżaczki, jedzonko, ciasteczka, stojaczek na rowerki. Wystarczyło jednak 10 minut, aby niebiosa zrobiły coś takiego, aby nam się we łbach nie poprzewracało. Równo o 14:00 lunęło tak, że obsługa mało z sandałków nie wyskoczyła nie wiedząc co ratować najpierw: sprzęt elektroniczny, czy jedzenie. Posiłek kończę na lastrykowych schodach kina „Len”. Czas przeprosić się z kompletem deszczowym. Odpowiednio nagumowany od zewnątrz ruszam razem z grupką Oli. Jakoś się jedzie, aczkolwiek widzę we wstecznym lusterku, że od Mszczonowa znowu jestem sam. Nieprzyjemny odcinek DK50 do Grójca, a potem wąskim asfaltami wśród sadów. Na przystanku z falistej blachy, gdzie przywdziewałem cieplejszą odzież dopadli mnie Kot z Wilkiem. Krótka prezentacja i dalej jedziemy kilkanaście kilometrów we trójkę. W takiej ulewie nie ma mowy o „trzymaniu” koła, raczej trzeba uważać żeby nie dostać w twarz biczem wodnym spod kół poprzednika. Jakoś tak się potoczyło, że do Białobrzegów (PK9) dojechałem sam o 18:27. Chwilę po mnie (a może przede mną?) Kot z Wilkiem i za dłuższy moment starszapani z kolegami. Punkt taki sobie. Nie, żebym narzekał. Była nawet ciepła herbata, drożdżówki, ale przemoczonemu wcale nie chciało się jechać. Cóż było jednak robić? Wychynąłem na ten paskudny deszcz i pojechałem. Razem ze Olą, Adamem i Mariuszem. To była bardzo dobra decyzja na ten moment jazdy. Jechało się raźniej, Ola doznała jakiegoś wzmożenia energetycznego i gromko popędzała nas do żwawszego kręcenia pedałami. Generalnie było nieźle, aż do Radomia. Tyle minut ile tam staliśmy na czerwonych światłach, to nie stałem chyba przez pół roku łącznie. Zakręty w lewo, w prawo, znowu w lewo, drogi dla rowerów, dziurawa nawierzchnia i jeszcze do tego woda leje się na łeb. Tak mnie zemdliło od tego Radomia, że namawiam „moją” ekipę na red bull’a na najbliższym cepeenie. Pomogło. Włączyć się do ruchu na krajowej „dziewiątce” wcale nie jest łatwo. Nieustający ciąg samochodów do i od Radomia. Gdzie ci wszyscy ludzie jadą? Chyba już na oparach docieramy (wreszcie!) do dużego PK w Iłży. Jest godzina 22:49. A tam … .
Co ci przypomina widok znajomy ten?
Na stacji benzynowej, gdzie mieści się punkt, wszędzie walają się rowery. W moteliku – wypisz wymaluj – trupiarnia. Wciskam się na wolne krzesło przy stoliku pokrytym ceratą. Raczej wolno podają mi pomidorówkę. Ze schabowego rezygnuję, ku zdziwieniu barmanki. Dostaję ziemniaki ze skwarkami i surówkę z kapusty. Dobry zestaw. Jem, a nad głową szaleje awantura o „poziom obsługi”. Grube słowa lecą często i gęsto. Generalnie chodzi o to, że w tym przybytku miejsc noclegowych jest 17 (słownie siedemnaście), a chętnych na te miejsca znacznie, znacznie więcej. Słowa sędziego głównego, że na pierwszej edycji nikt nam nic nie zapewniał i było dobrze działają tylko jak prowokacja. Wnerwiony uczestnik rzuca: nie po to k…, płacę siedem stów, aby się k… dowiedzieć, że nie ma dla mnie miejsca, a worek z przepakiem jest przemoczony. Itd, itd. Niestety ma rację. Postanawiam się jednak tym nie przejmować. Spodziewałem się zresztą takiego obrotu rzeczy. Po angielsku wycofuję się z jadalni i schodkami pomykam „na górkę”. Widok zaiste nieciekawy. Zwłoki kolarzy zalegają wszędzie, łącznie ze schodami. Brud i smród. Kontrastuje z tym wygląd zadowolonego i wyspanego prosa, który wypachniony wychodzi z jednego z pokoików przytulając swoją równie wypachnioną kolarzówkę. Rozumiem miłość do roweru, ale do tego stopnia??? Plan mam taki, aby nie zrażając się niczym zdobyć jakąś łazienkę, wziąć prysznic, zmienić strój na suchy i spróbować (jednak) się położyć. Nie zważając na nic rozbieram się na waleta w ciasnym korytarzyku, niemal siłą wdzieram do łazienki ulokowanej w jednym z pokoi i z ulgą wskakuję pod strumień gorącej wody. Potem szybkie odzianie się i z zaciekawieniem wysłuchuję informacji, że obok stacji rozstawiono namioty. Mówiący mi o nich zawodnik nie potrafi i chyba nie chce ukryć obrzydzenia, gdy o tym mówi. No wiesz, nie mają okien, cały dzień padało, wszystko w nich mokre i nie ma się czym przykryć. Plan „sen 3 h” wymaga poświęceń. Ubrany tylko w spodenki, na bosaka, kuśtykając zabawnie z resztą rzeczy pod pachą szturmuję pierwszy namiot. Nie to nie ten. Tu leżą przepaki. Kolejny – jest dobrze, są materace wcale nie mokre, może lekko wilgotne, trawa na podłodze sucha, w kolejnym namiocie znajduję koc, w jeszcze kolejnym strzępy jakiejś zielonej kapy. No po prostu szykuje się królewskie spanie! Walę się na materac, nakrywam znaleziskami, rozgniatam na szyi insekty, które postanowiły przejść z rzeczonego koca i tej szmaty kapy na mnie i zapadam w sen. Co za ulga.
PONIEDZIAŁEK 22 SIERPNIA 2016 r.

Nie lubię poniedziałków

Spałem za krótko. Dokładnie za krótko o godzinę. Budzik miałem nastawiony na 3 h, ale po dwóch obudziły mnie krzyki docierające z sąsiedniego namiotu. Tego z przepakami. Obsługa złapała jakiegoś złodziejaszka i za pomocą dwóch rzeczowników i tyluż czasowników tłumaczyła mu niestosowność jego zachowania. Jak, w dawnych studenckich czasach, praktykowałem w prokuraturze, to mój patron podobnie „rozmawiał” do podejrzanych. Zawsze jest miło wrócić wspomnieniami do czasów młodości, ale szkoda, że tym razem się nie wyspałem. Trochę w zwolnionym rytmie ubrałem się na drogę. Już wychodziłem, gdy do namiotu weszła Irenka Łańcucka i łakomym wzrokiem ogarnęła zwolniony przeze mnie materac, a zwłaszcza koc i kapę. Przekazałem więc te dobra w jej ręce i wyszedłem na ziąb przedświtu. Nad jajecznicą, którą zamówiłem w barze, nakrył mnie Mariusz, czyli jeden z kolegów Oli. Trochę się tym zdziwiłem, bo ona sama i Adam podobno już pojechali, ale w efekcie zyskałem kompana na dalszą trasę. Była trzecia na zegarze gdy kulnęliśmy się w dalszą drogę. Przejeżdżamy Ostrowiec Świętokrzyski, gdzie tęsknym wzrokiem omiatam nieczynnego jeszcze McDonald’sa. Zjadłoby się pożywna kanapeczkę i popiło kawką. Nie muszę ukrywać że dalsza jazda nam nie szła. Fatalnie po prostu się jechało. Padający od wczoraj deszcz nieustannie zrasza nam drogę i nas samych. Komunikuje Mariuszowi, że tak mnie morzy, iż muszę zalec na 20 min. na najbliższym przystanku. Kolega się przyłącza i uskuteczniamy drzemkę. Pomogła! Gdy przecieram oczy jest już jasno. Przeciskając się obok tir-ów zjeżdżamy do Opatowa i zaraz za nim wspinamy się na kolejna fałdę terenu. Odcinek od Opatowa do Lipnika, raptem 10-kilometrowy, to niewielki fragment DK9, który ma techniczne utwardzone pobocze, zapewniające jako taki komfort jazdy z ciężarówkami. W Lipniku robimy przerwę na kawę i zapiekankę na czystej i ciepłej stacji Orlenu. W międzyczasie zjeżdżają się kolejni maratończycy. Dalsza jazda to nieustanne hopki aż do mostu na Wiśle w Tarnobrzegu. Za nim droga nieco się wypłaszcza. Kolejny punkt (PK11 – 814 km) mamy w Majdanie Królewskim. Docieramy tam o godz. 09:05. Ciepła sala domu kultury rozleniwia bardzo. Do tego jeszcze niezłe jedzenie – makaron z potrawką z kurczaka i smaczny żurek. Ciasta, kawa i herbata dopełniają menu dla kolarzy. Część z nich kładzie się na legowiskach przyszykowanych na scenie. Robi też tak Mariusz. Próbuję i ja, ale nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi gwar rozmów i chyba, aż tak bardzo nie jestem senny. Raczej znużony. Po stosunkowo długim postoju ruszamy dalej w tej samej parze, tzn. Mariusz i ja. Mój kolega zagapia się na moment i muska swoim przednim kołem moje tylne. W efekcie zarzuca moim rowerem, ale on „dachuje” w pobliskim rowie. Na szczęście bez większego uszczerbku dla siebie i sprzętu. Wjazd do Rzeszowa zapamiętam jako jeden z najbardziej monotonnych przejazdów. Nieustający sznur samochodów, coraz wyraźniejsze oznaki zbliżania się do wielkiego miasta – a jego ciągle nie ma i nie ma. Wreszcie jest. Wczesne godziny południowe ale ruch całkiem spory. Właściwe służby chyba wiedzą coś o nas, bo na wyświetlaczach leci napis: Uwaga rowerzyści. Ultramaraton 1008 km. Policjant po cywilnemu z nieoznakowanego radiowozu salutuje mi do gołej głowy. Odpowiadam salutem do kasku. W deszczu, który się nasila przeciskam się z innymi na wylotówkę w kierunku Barwinka. Droga się zwęża, natężenie ruchu niestety nie maleje i w takich warunkach docieramy do PK12 w Boguchwale. Jest godzina 13:10. Punkt obsługuje „Rowerowy Lublin” i robi to naprawdę z klasą. Pyszne jedzenie, a w szczególności pierogi, których biorę dokładkę. Schludny zajazd Taurus też robi dobre wrażenie. Aż nie chce się ruszać dalej. Jechać jednak trzeba. Następnych kilkanaście kilometrów to test na spostrzegawczość, silne nerwy i ogólną wytrzymałość. Niekończący się sznur samochodów w obie strony, znajdujących się fazie a to korka, a to zgęstki. Na drodze do Domaradza ruch wahadłowy z powodu remontu mostu. Często trzeba wciskać się kolarzówką pomiędzy samochód a krawężnik. Z ulgą opuszczamy zatłoczoną „91” i zjeżdżamy w stronę Brzozowa. Wreszcie jest. Legendarny PK13 w Starej Wsi (904 km) osiągamy o 15:58. Przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę Delfinkę, czyli słynną kolarzówkę starszejpani. Kolarze poznają się po rowerach, tak jak psiarze po psach. Starsza w izolatce przeżywa kryzys, który próbuje odespać. Gdyby nie to, pewnie byłaby z przodu dwie godziny przed nami. My tymczasem zasiadamy za weselnym stołem i częstujemy się, czym chata bogata. Rezygnuję z żurku, ale za to czynię prawdziwe spustoszenie wśród kanapek. Wyjątkowo smaczne, tak łatwo mi wchodzą, że piramidka znika w mgnieniu oka. Jeszcze dwie herbaty i można jechać. Na chwilę próbuję się położyć, ale raczej dla rozluźnienia napiętych mięśni karku niż w celu zaśnięcia. Opuszczamy gościnne progi i w deszczu, który znowu ożył przejeżdżamy przez Brzozów. Krzykiem nawołuję Mariusza do zawrócenia z obwodnicy na którą się nieopatrznie wbił. Coraz bardziej unaocznia się różnica w stylu naszych jazd. Mariusz jedzie za mną na podjazdach, które wchodzą mi dosyć gładko, natomiast śmiga jak rakieta na zjazdach. Przez taką jazdę tracimy ze sobą na jakiś czas kontakt wzrokowy. Na górkach za Brzozowem bije po oczach olbrzymi banner: „Ginekologia estetyczna”. Jestem jednak tak wymiętolony, że nawet nie dociekam o co chodzi. Wystarczy konstatacja, że podkarpackie kobiety trzymają klasę. W Sanoku na wjeździe do miasta czeka na mnie Mariusz. Wespół w zespół tłuczemy się po najbardziej dziurawej jezdni na przestrzeni całego BBTour’u. Nie wierzę własnym oczom, gdy widzę pociąg jadący równolegle do niej. A więc kolej wróciła do Zagórza. W Sanoku kolejne drobne uchybienie nawigacyjne, Mariusz wyrwał do przodu i wołaniem koryguję jego kurs. Musi to wyglądać śmiesznie na monitoringu, bo żona przysyła mi sms’a: „Dlaczego siedzisz w McDonald’s a nie jedziesz do mety?”. Nie siedzę. Jadę. Wspinaczka, a potem zjazd do Zagórza i znowu wspinaczka po serpentynach do Leska.
Szimma
Na zjeździe do tego miasteczka złapałem Shimmę. Nie była to wcale długonoga łania, ale „samowzbudzone, niekontrolowane drgania pojazdu zmierzające do zniszczenia materiału, z którego jest zbudowany”. Teraz jestem taki mądry, jak sobie poczytałem co nieco na ten temat, obejrzałem filmiki na YouTube głównie z udziałem motocyklistów. Wtedy straciłem zupełnie ochotę do żartów. Jest ciemno, ostry zjazd, śliska nawierzchnia, wąska droga, potok samochodów za mną i przede mną, a rower „faluje” i przestaje reagować na cokolwiek. Nie wiem już, czy hamować, czy raczej odpuścić klamki. Intuicyjnie czuję, że nie mogę wypuścić kierownicy z rąk, ale ta staje się coraz bardziej narowista. Włosy stają dęba pod kaskiem. Filmu z całego życia wprawdzie nie obejrzałem, ale miałem poczucie, że ten seans się za chwilę zacznie. Cudem udało się zwolnić i wyjść z tej niebezpiecznej sytuacji, i to raczej przez próbę wyprostowania sylwetki niż za pomocą hamulców. Na dole czekał Mariusz, z którym wspinamy się do Leska i na górki za tym miastem. Dzielę się z kolegą tylna lampką, tzn. użyczam swojej drugiej, bo w tych ciemnościach i deszczu wcale go nie widać. Rzekomo odblaskowe, obligatoryjne nalepki przydzielone przez organizatorów to jakiś scheiss, który wcale nie odblaskuje. W świetle mojego fenixa doskonale widzę znaki drogowe odległe o kilkadziesiąt metrów, a nie widzę jadącego znacznie bliżej roweru kolegi. Drogę do Ustrzyk Dolnych przez Ustianową chciałbym kiedyś przejechać na BBT za dnia. Jest przecudnie pociągnięta wzdłuż Olszanicy, w górę jej biegu. W nocy jednak tego nie widać. Wielu uczestników wspomina, że odcinek ten dłuży im się niemiłosiernie. Ja też mam takie wrażenie. Wydaje się, że Ustrzyki Dolne są na wyciągnięcie ręki, a ciągle ich nie ma. Ale wreszcie są! Przejeżdżamy główną drogą przez całe miasteczko i niejako na pamięć trafiam do nowoczesnego ośrodka sportowego, gdzie mieści się ostatni już PK oznaczony nr 14. Jest godzina 21:55. Lubię ten punkt za czystość, schludne otoczenie, dyskretną obsługę i kuchnię fusion. Podają zupę z pomidorów (nie pomidorówkę), sok z buraków i owoców i inne frykasy. Trochę kręci mi się w głowie, oznajmiam więc Mariuszowi, że potrzebuję 30 min. snu. Kolega deklaruje się, że mnie obudzi. Pan z obsługi wskazuje mi na uboczu mała salkę wyłożoną materacami. Okrywam się folią NRC i lecę, lecę głęboko w dół. Jak w studnię.
WTOREK, 23 SIERPNIA 2016 r.
Na oparach świadomości
Budzi mnie Mariusz mówiąc że czas już w drogę. Jedziemy. Dołącza do nas jeszcze dwóch zawodników. Nader ekspresyjny kolega (chyba) z Włocławka i Edward najstarszy uczestnik maratonu. Jedziemy czwórką, później dzielimy się na pary. Zostaję z tyłu razem z Edwardem. Ten narzeka na żołądek i mówi, abym jechał sam, bo on musi za potrzebą. Ciemno. Bardzo ciemno. Na podjazdach to dobrze – tylko w nogach czuć, że jest pod górkę. Górki są dwie konkretne: Żłobek i Przełęcz nad Lutowiskami. Dzięki wcześniejszym sakwiarskim praktykom na tych podjazdach i GMRDP traktuję je jako „normalne”. Wjeżdżam i zjeżdżam. Za Lutowiskami jadę już jak w transie. Wiem, że do mety już bardzo blisko. Marzę tylko o tym, aby zrzucić przemoczone ubranie i stanąć pod gorącym prysznicem. Cały czas siąpi nieprzyjemna mżawka. Pokryte rosą okulary raczej przesłaniają obraz, aniżeli go poprawiają. Zirytowany ciągłym przecieraniem szkieł i maziajami, jakie po tym pozostają wkładam okulary do kieszeni i ślepy jak krecik, raczej na czuja zmierzam do mety. Wołosaty raz po lewej raz po prawej. Zapominam, po której jego stronie będzie meta, ale wreszcie jest. Dźwięk dzwonu – to chyba na moją cześć? Koniec trasy. Buchalteria, wpisywanie godziny przybycia, ktoś mi wiesza medal na szyi (dlaczego już teraz?), zupa w piwnicy, poszukiwanie przepaku i plecaka głównego. Udzielam jakiegoś wywiadu. Plotę trzy po trzy, że najładniejsze są Bieszczady. Akurat dużo się napatrzyłem. Tuptam do Hotelu Górskiego i kiwając się przed recepcją melduję na tę i kolejną noc. Zrobiłem to! Po raz drugi przejechałem trasę BBT, ale tym razem bez kontuzji i z satysfakcją czasu przejazdu o 5 h i 1 min. krótszego niż przed dwoma laty (Brutto: 64 h 54 min.)
Na mecie BBT'2016 (Ustrzyki Górne) © skaut

Dziękuję:
- najbliższym, czyli: Kasi, Tosi i Jasiowi za wsparcie, doping i próbę zrozumienia tego wariactwa;
- koleżankom z zakładu pracy: Małgosi, Agnieszce i Kasi za doping sms-owy;
- Bożenie i Darkowi, niezłomnym randonneurom (z paryskim sznytem), za sms’owe poganianki-połajanki;
- Oli (starszejpani), Mariuszowi, Adamowi, Kotu i Wilkowi. Miło było Was poznać i choć przez chwilę razem jechać;
- Darkowi Bulandzie – za wzór siły spokoju, prezentowanej i w Drawsku i w Rzeszowie;
– Michussowi za uśmiech.


Ustrzyki Górne. Ostatnie metry BBT © skaut
(za tymi górami jest Świnoujście!)

Mapka:

Maraton Podróżnika 2016

Sobota, 4 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Maraton Podróżnika, impreza integracyjna forum podróżerowerowe.info została pierwotnie wymyślona w 2014 r. jako dodatkowa kwalifikacja dla turystów rowerowych do Ultramaratonu Bałtyk Bieszczady Tour. Po dwóch edycjach zyskała jednak taką renomę, że trudno było się dostać na limitowane miejsce w edycji tegorocznej. Bardzo tego chciałem i jakoś się udało. W konsekwencji, w piątkowe popołudnie (03.06.2016) przygraniam do samochodu z karczewskiego rynku Wallace’a razem z rowerem i wspólnie docieramy do bazy maratonu w podkieleckich Mąchocicach Kapitulnych. Wallace rozbija namiot, a ja idę spać do pokoju, który dzielę razem z Żubrem i Lunatykiem.
Noc była dla mnie stanowczo za krótka. Około czwartej nad ranem obudziła mnie weekendowa migrena, która pomimo proszku przeciwbólowego nie pozwoliła już zmrużyć oka. Przespacerowałem się po bazie, wziąłem prysznic, zacząłem szykować rower i śniadanie. W międzyczasie budzą się inni maratończycy, w tym moi towarzysze z pokoju. Nawet nie wiem, kiedy ta krzątanina się skończyła i trzeba było meldować się na starcie. Jako debiutant w MP zostaję przydzielony do ostatniej grupy startowej m. in. razem z Wallace’m, tolafem. Przedstawiam się starszejpani, wyłapuję z tłumu startujących i witam się z poznanymi w ubiegłych latach: olem, Keto, endriu68 i Turystą.

Maraton Podróżnika 2016. Przed startem © skaut
Start z bazy drogą dojazdową „z pieca na łeb” i aby uniknąć przypadkowej kolizji dokręcam na zjeździe. Na „głównej” drodze przez Ciekoty i Wilków formuje się kilkuosobowa grupka, choć i ta na podjeździe za Świętą Katarzyną ulega dezintegracji. Po szybkim zjeździe DW752 do Górna i skręcie na Daleszyce zostajemy we trójkę z Wallace’m i Kubą, którego za moment zatrzymuje przebita opona. Droga do Rakowa przecudnej urody. Mija od południa Pasmo Cisowskie i prawie cały czas prowadzi przez lasy. Po drodze pomalutku doganiamy innych maratończyków, część wyprzedzamy, z częścią z nich tworzymy mały peleton.
Raków wita nas zalanym słońcem brukowanym ryneczkiem, otoczonym parterowymi lub co najwyżej 1-piętrowymi domami. Małe, prowincjonalne miasteczko w centralnej Polsce. Kto by pomyślał, że kilkaset lat wcześniej było to centrum arianizmu, naszej polskiej, rodzimej wersji reformacji – z Akademią, drukarniami, zborami.
Na nic jednak rozważania i wspominki, gdy trzeba jechać dalej.
Za Rakowem pierwsze pagórki, które przygotowują nas do trochę większych wyzwań w dalszej części trasy. Jakoś tak za sztucznym Jeziorem Chańcza zjechaliśmy się razem do kupy w większy peleton z innymi startującymi, także tymi z dystansu 300 km.. Gustav kręci film, a Wiecho też kręci, ale pedałami spd, choć buty ma takie „cywilne”, biegowe raczej bo pozbawione bloków. Pogaduszki, żarciki, jedziemy sobie. Przejeżdżamy przez Kurozwęki. Ilekroć słyszę tę nazwę, na twarzy pojawia mi się frywolny uśmieszek, a to za sprawą Zawiszy z Kurozwęk, a ściślej rzecz ujmując historii o tym jak dokonał żywota. Biskup Zawisza z Kurozwęk wielki to był Pan, biskup krakowski a de facto regent Królestwa Polskiego za czasów Ludwika Węgierskiego. Jak za Jankiem z Czarnkowa podaje Jasienica, męskie pragnienia skierowały biskupa ku pięknej młynarzównie nocującej w stogu. Nie przewidział jednak tego, że czci panieńskiej bronił będzie jej ojciec - młynarz, który nie bacząc na tytuły kochliwego dostojnika, zrzuci go z drabiny ze skutkiem śmiertelnym. Wszystko to być może miało kiedyś miejsce, tymczasem w sobotnie przedpołudnie 4 czerwca A.D. 2016 wjeżdżamy do Staszowa. W Staszowie rozjazd: 300 km na lewo, 500 km na prawo. Ja i parę innych osób na prawo, reszta na lewo. Jeszcze będę wspominał ten rozjazd, ale nie uprzedzajmy faktów. Droga trochę faluje, ale większości raczej taka płaska i wiodąca wśród pól w dół ku Wiśle. Na tym odcinku pojawił się Olo. Raczej nie tyle się pojawił, ile z właściwą sobie elegancją i gracją przemieszczał się w kierunku mety na rowerze z Przasnysza. To znaczy jechał od startu w Mąchocicach tak jak i my, ale rower jest z Przasnysza. Kross znaczy się. Obecność Ola była na tyle atrakcyjna, że odpuściłem sobie szybszą jazdę z moją dotychczasową grupetto i postanowiłem pointegrować się z kolegą i towarzyszem pierwszego dnia jazdy na ubiegłorocznym GMRDP. Jedziemy w tempie Ola, gadamy, żartujemy i przejeżdżając przez Pacanów docieramy do Szczucina. Nie zajmują nas jednak ani Koziołek Matołek rezydujący w Europejskim Centrum Bajki w Pacanowie (uff, co za nazwa), ani tym bardziej Muzeum Drogownictwa w Szczucinie (jest takie!). Wspominam o tym jednak, bo działacze Komisji Turystyki Kolarskiej PTTK uczynili z tych miejsc obligatoryjne (!) punkty kontrolne na odznakę Wiślanej Trasy Rowerowej. Nasz punkt kontrolny (wirtualny) Maratonu Podróżnika jest na rynku w Szczucinie. Wysyłamy kontrolne sms-y. Pierwsze 100 km już nakręcone na ośki. Jeszcze tylko 425 km do mety i luzik. Trochę cwaniakuję i przekonuję ola, aby nie tracić czasu na uzupełnianie bidonów w szczucińskich sklepach, tylko skorzystać z publicznej pompy na rynku. Pompa była. Wyschnięta. Może gdyby ją zalać od góry tym, co nam zostało w bidonach to by ją zassało i pociągnęła wodę? Zapewne bogatą w żelazo i inne pierwiastki zgromadzone w osadach zalegających skorodowane rury. Chyba nie łakniemy tak bardzo mikro- i makroelementów, bo bez tankowania „śmigamy” za miasto, a wodę nabywamy w przydrożnym wiejskim sklepiku. Chwilowy postój powoduje, że dojeżdża do nas Alemanka witająca nas subtelnym uśmiechem Mony Lisy. Nie ma nawigacji, napęd w jej rowerze chrzęści jak nieszczęście, ale nam to nie przeszkadza (za bardzo) we wspólnej jeździe.
Raków - Rynek. Maraton Podróżnika 2016
Raków - Rynek. Maraton Podróżnika 2016 © skaut
Maraton Podróżnika 2016. Okolice Tarnowa © skaut
Wspólna jazda kiedyś się jednak musiała skończyć. Przynajmniej dla mnie. Jeszcze razem docieramy do Tuchowa z widocznym zewsząd Klasztorem i Seminarium oo. Redemptorystów. Co za fantastyczny zjazd do tego podtarnowskiego miasteczka! A później to już pod górkę. Najpierw łagodniej, a później coraz bardziej stromo. Na tyle stromo że odstałem i drugi punkt kontrolny na Wielkiej Górze (nomen omen) za Żurową osiągnąłem samotnie. Słoneczko przygrzało mnie całkiem mocno, więc aby ochłonąć przysiadłem w przydrożnej wiacie, zjadłem zabraną na drogę kanapkę, popiłem wodą i pojechałem dalej. Nie wiem czy to przypadek, ale miałem wrażenie że na tym MP podjazdy są w słońcu, a zjazdy w cieniu.

Gdzieś w okolicach Ryglic spotykam (znowu) Wallace’a. Stoi na rozdrożu i ewidentnie czeka na mnie (chyba?). Jak się okazało, kolega nie miał nawigacji, ani nawet mapy, a przebieg trasy poprowadzonej głównie bocznymi drogami – wcale nieoczywisty. Raczej spokojnym tempem, Doliną Wisłoka docieramy do kolejnego Punktu Kontrolnego pod zamkiem Odrzykoń wznoszącym się nad Krosnem.
Ambicje kolarskie nas nie zżerały, więc najbardziej morderczy podjazd Maratonu pokonaliśmy spacerem, dając odpocząć naszym rowerom od dźwigania ciężarów. Punkt kontrolny z panoramicznym, przecudnym widokiem połączony był z bufetem. Posiłek regeneracyjny – pierwsza klasa. Makaron z sosem, woda, herbata, kawa, cola. Aż się odechciewało dalszej jazdy. Wallace’owi chyba bardziej bo zaczął rozpytywać obsługę punktu o skomunikowanie Krosna z resztą świata, a przynajmniej z Kielcami. Sondaż nie wypadł chyba pomyślnie, bo zebrał się w sobie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Później będzie mi przypisywał rolę motywatora w tym miejscu, ale to przesadna ocena. Facet ma takie warunki fizyczne, że mógłby taki maraton przejeżdżać codziennie kręcąc tylko jedną nogą. Zmierzch zapadł gdy ruszyliśmy w dalsza trasę. Jak sobie przypominam było nas czterech, tzn. Wallace, Kuba, który jakoś się odnalazł, Żubr i niżej podpisany. Nocna jazda odcinkiem za Odrzykoniem przypominała jakiś szaleńczy rollercoaster, w dodatku bez zabezpieczeń. Lampki rowerowe na wąskiej dróżce pokrytej niezłym asfaltem świeciły z tyłu, przodu, dołu i z góry. Tak ta droga się wspinała i opadała, kręcąc w dodatku po lesie. Zapatrzyliśmy się w światła odległego Krosna i zaczęliśmy zjeżdżać ku dolinom. Po tzw. serpentynach zatrzymaliśmy się w Izdebkach na wysłanie kontrolnych sms-ów, ale przede wszystkim ubranie się cieplej. Jak to się mówiło, com tam miał, tom wdział. Koszulka termiczna, nogawki, rękawki, cieplejsze skarpety, bandana pod kask i hajda dalej. Dalsze kilkadziesiąt kilometrów do Sędziszowa Małopolskiego przejechałem jak w transie. To znaczy jechałem, ale jakbym był nieobecny duchem. Pamiętam tylko jakieś uśpione wsie, szczekające i goniące psy, czasami podprowadzanie roweru. Noc. Czarną noc pamiętam i jeszcze jeża.
Wyjeżdżając z Brzozowa zobaczyliśmy w światłach nadjeżdżającego z naprzeciwka auta, małego jeża przechodzącego jezdnię. Widząc oczami wyobraźni nadchodzące nieszczęście zaczęliśmy tupać i krzyczeć, co spowodowało, że mały ssak zamiast uciec, zwinął się w kulkę na środku drogi. Pewnie ta typowa dla jego gatunku reakcja powoduje, że tak często oglądamy na drogach truchełka jego kuzynów. W tym jednym wypadku nastąpił jednak tryumf woli i zwierzątko widząc, że z naszej strony nic mu nie zagraża podreptało do pobliskiego rowu. Chwilę potem w miejscu, gdzie był wcześniej zwinięty przetoczyły się koła jakiegoś opla.
Maraton Podróżnika 2016. Podkarpacie
Maraton Podróżnika 2016. Podkarpacie © skaut
W Sędziszowie Małopolskim zapadła kolektywna decyzja, aby na czas jakiś porzucić dalszą jazdę, a spróbować się zregenerować na stacji benzynowej, która gdzieś tu powinna być. Gdzieś tu oznaczało kilka kilometrów w bok od naszej trasy. Ale były ciepłe napoje, energetyki, stoliczek z krzesełkami i ogólnie ciepło. Tu nastąpiło apogeum mojego zmulenia i wypatrzywszy czerwoną skajową kanapkę nieopodal wejścia do łazienki, za zgodą obsługi zaległem na niej. Zaległem, to może za dużo powiedziane, raczej złożyłem głowę z tułowiem, bo nogi się już nie mieściły, więc zgięte w kolanach opierały się o podłogę. Nie wiem na jak długo zamknąłem oczy. Pewnie nie trwało to dłużej niż 10 minut. Z letargu, bo nie był to sen, wyrwał mnie głos Żubra wzywający do dalszej jazdy. Na stacji zrobiło się nieswojo. Zajechały na nią jakieś dwa miejscowe gangi i odstawiały coś w rodzaju „West Side Story”. Tylko takie bardziej przaśne i wulgarne. Chłopaki doskakują do siebie, padają wyzwiska, zapowiedzi „solówek”. Dziewczyny niby to odciągają swoich partnerów, ale tak bez przekonania. Żubr i Wallace ruszyli wcześniej, my z Kubą chwilę za nimi. Zjechaliśmy się w lesie za
Czarną Sędziszowską. Gdzieś tam na przystanku zobaczyliśmy odpoczywających innych startujących. Czy to ich widok, czy też wstający nowy dzień sprawiły, że w brzasku poranka zaczęliśmy żwawiej przebierać nóżkami. Przejechaliśmy opustoszałą Kolbuszową i wyskoczyliśmy na równie pustą DK9. Poczułem się trochę jak inż. Mamoń, który lubił tylko te filmy, które wcześniej oglądał. Tak i ja na znanej i przejechanej w BBT „dziewiątce” poczułem się pewniej. Zatrzymaliśmy się na stacji BP przed Nową Dębą. Nad hot-dogami i kawą zastali nas kolejni, zjeżdżający się po kolei kolarze. Dało to impuls do dalszej jazdy. Na kolejnych 40 km niesamowitą pracę wykonał Wallace. W zasadzie nie schodził z prowadzenia tylko parł ostro do przodu wyciągając nas na kolejny punkt kontrolny na sandomierskim rynku. Dzień się już rozświetlił i zrobiło się po prostu gorąco. Z ulgą pozdejmowałem z siebie dodatkowe, a teraz niepotrzebne warstwy odzieży. W dalszą drogę ruszyliśmy we czwórkę, choć boczne drogi wśród sandomierskich sadów nie pozwalały za bardzo rozwinięcie zawrotnych prędkości. Zrobiło się upalnie i jak na mnie za ciepło. Krótka regeneracja na Orlenie w Opatowie i dalsza jazda. Przed oczami widok na Święty Krzyż. Jakoś tak „z przodu”. Nigdy od tej strony go nie oglądałem. Zmęczenie swoje robiło i droga dłużyła się niemiłosiernie. Nowa Słupia przejechana wśród licznych wiernych wychodzących z niedzielnej mszy. Żubr i Wallace zostali na lody, my z Kubą pojechaliśmy dalej zatrzymując się z kolei na ochłonięcie w nieodległych Baszowicach. Siedząc w cieniu przydomowego ogródka zobaczyliśmy kolegów „mknących” do mety. Ruszyliśmy i my, przy czym Kuba szybciej, ja wolniej. Droga mocno pofalowana. Wyminęło mnie klika grup kolarskich „na lekko”. Oj nie byli to uczestnicy naszego maratonu. Za świeżo wyglądali i jechali w przeciwnym kierunku. Jeszcze tylko „odcinek powrotny” od Świętej Katarzyny, wspinaczka (na kołach!) do bazy i przejechanie bramy, co oznaczało osiągnięcie mety. Jeszcze tylko Średni udekorował mnie medalem z czarownicą i luzik, którego wypatrywałem prawie przez całą dobę. Oficjalny czas (brutto) 28 h 28 min (!) i 38 miejsce na 64 startujących, którzy ukończyli. Szału nie ma, ale i nie ma powodu do zmartwienia. Na tyle już wiem, na co mnie stać, że spodziewałem się mniej więcej takiego wyniku. Wcześniejsze kalkulacje nie odbiegające od rezultatu pozwoliły na umówienie się z Turystą na odwiezienie go do Warszawy na dworzec. Krajowa „7” jakoś przejechała się nam samochodem bardzo sprawnie.
Najważniejsze co trzeba napisać podsumowując ten rajd, to trasa. Przecudna! W zasadzie można było poznać i przejechać rowerem najładniejsze zakątki historycznej Ziemi Sandomierskiej. Warto było!


Mapka: