Maraton Podróżnika 2016
Sobota, 4 czerwca 2016
· Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Maraton Podróżnika, impreza integracyjna forum
podróżerowerowe.info została pierwotnie wymyślona w 2014 r. jako dodatkowa kwalifikacja
dla turystów rowerowych do Ultramaratonu Bałtyk Bieszczady Tour. Po dwóch edycjach zyskała jednak taką
renomę, że trudno było się dostać na
limitowane miejsce w edycji tegorocznej. Bardzo tego chciałem i jakoś się
udało. W konsekwencji, w piątkowe popołudnie (03.06.2016) przygraniam do
samochodu z karczewskiego rynku Wallace’a razem z rowerem i wspólnie docieramy
do bazy maratonu w podkieleckich Mąchocicach Kapitulnych. Wallace rozbija
namiot, a ja idę spać do pokoju, który dzielę razem z Żubrem i Lunatykiem.
Noc była dla mnie stanowczo za krótka. Około czwartej nad
ranem obudziła mnie weekendowa migrena, która pomimo proszku przeciwbólowego
nie pozwoliła już zmrużyć oka. Przespacerowałem się po bazie, wziąłem prysznic,
zacząłem szykować rower i śniadanie. W międzyczasie budzą się inni
maratończycy, w tym moi towarzysze z pokoju. Nawet nie wiem, kiedy ta
krzątanina się skończyła i trzeba było meldować się na starcie. Jako debiutant
w MP zostaję przydzielony do ostatniej grupy startowej m. in. razem z
Wallace’m, tolafem. Przedstawiam się starszejpani, wyłapuję z tłumu
startujących i witam się z poznanymi w ubiegłych latach: olem, Keto, endriu68 i
Turystą.
Maraton Podróżnika 2016. Przed startem© skaut
Start z bazy drogą dojazdową „z pieca na łeb” i aby uniknąć
przypadkowej kolizji dokręcam na zjeździe. Na „głównej” drodze przez Ciekoty i
Wilków formuje się kilkuosobowa grupka, choć i ta na podjeździe za Świętą
Katarzyną ulega dezintegracji. Po szybkim zjeździe DW752 do Górna i skręcie na
Daleszyce zostajemy we trójkę z Wallace’m i Kubą, którego za moment zatrzymuje
przebita opona. Droga do Rakowa przecudnej urody. Mija od południa Pasmo
Cisowskie i prawie cały czas prowadzi przez lasy. Po drodze pomalutku doganiamy
innych maratończyków, część wyprzedzamy, z częścią z nich tworzymy mały peleton.
Raków wita nas zalanym słońcem brukowanym ryneczkiem, otoczonym parterowymi lub co najwyżej 1-piętrowymi domami. Małe, prowincjonalne miasteczko w centralnej Polsce. Kto by pomyślał, że kilkaset lat wcześniej było to centrum arianizmu, naszej polskiej, rodzimej wersji reformacji – z Akademią, drukarniami, zborami.
Na nic jednak rozważania i wspominki, gdy trzeba jechać dalej.
Za Rakowem pierwsze pagórki, które przygotowują nas do trochę większych wyzwań w dalszej części trasy. Jakoś tak za sztucznym Jeziorem Chańcza zjechaliśmy się razem do kupy w większy peleton z innymi startującymi, także tymi z dystansu 300 km.. Gustav kręci film, a Wiecho też kręci, ale pedałami spd, choć buty ma takie „cywilne”, biegowe raczej bo pozbawione bloków. Pogaduszki, żarciki, jedziemy sobie. Przejeżdżamy przez Kurozwęki. Ilekroć słyszę tę nazwę, na twarzy pojawia mi się frywolny uśmieszek, a to za sprawą Zawiszy z Kurozwęk, a ściślej rzecz ujmując historii o tym jak dokonał żywota. Biskup Zawisza z Kurozwęk wielki to był Pan, biskup krakowski a de facto regent Królestwa Polskiego za czasów Ludwika Węgierskiego. Jak za Jankiem z Czarnkowa podaje Jasienica, męskie pragnienia skierowały biskupa ku pięknej młynarzównie nocującej w stogu. Nie przewidział jednak tego, że czci panieńskiej bronił będzie jej ojciec - młynarz, który nie bacząc na tytuły kochliwego dostojnika, zrzuci go z drabiny ze skutkiem śmiertelnym. Wszystko to być może miało kiedyś miejsce, tymczasem w sobotnie przedpołudnie 4 czerwca A.D. 2016 wjeżdżamy do Staszowa. W Staszowie rozjazd: 300 km na lewo, 500 km na prawo. Ja i parę innych osób na prawo, reszta na lewo. Jeszcze będę wspominał ten rozjazd, ale nie uprzedzajmy faktów. Droga trochę faluje, ale większości raczej taka płaska i wiodąca wśród pól w dół ku Wiśle. Na tym odcinku pojawił się Olo. Raczej nie tyle się pojawił, ile z właściwą sobie elegancją i gracją przemieszczał się w kierunku mety na rowerze z Przasnysza. To znaczy jechał od startu w Mąchocicach tak jak i my, ale rower jest z Przasnysza. Kross znaczy się. Obecność Ola była na tyle atrakcyjna, że odpuściłem sobie szybszą jazdę z moją dotychczasową grupetto i postanowiłem pointegrować się z kolegą i towarzyszem pierwszego dnia jazdy na ubiegłorocznym GMRDP. Jedziemy w tempie Ola, gadamy, żartujemy i przejeżdżając przez Pacanów docieramy do Szczucina. Nie zajmują nas jednak ani Koziołek Matołek rezydujący w Europejskim Centrum Bajki w Pacanowie (uff, co za nazwa), ani tym bardziej Muzeum Drogownictwa w Szczucinie (jest takie!). Wspominam o tym jednak, bo działacze Komisji Turystyki Kolarskiej PTTK uczynili z tych miejsc obligatoryjne (!) punkty kontrolne na odznakę Wiślanej Trasy Rowerowej. Nasz punkt kontrolny (wirtualny) Maratonu Podróżnika jest na rynku w Szczucinie. Wysyłamy kontrolne sms-y. Pierwsze 100 km już nakręcone na ośki. Jeszcze tylko 425 km do mety i luzik. Trochę cwaniakuję i przekonuję ola, aby nie tracić czasu na uzupełnianie bidonów w szczucińskich sklepach, tylko skorzystać z publicznej pompy na rynku. Pompa była. Wyschnięta. Może gdyby ją zalać od góry tym, co nam zostało w bidonach to by ją zassało i pociągnęła wodę? Zapewne bogatą w żelazo i inne pierwiastki zgromadzone w osadach zalegających skorodowane rury. Chyba nie łakniemy tak bardzo mikro- i makroelementów, bo bez tankowania „śmigamy” za miasto, a wodę nabywamy w przydrożnym wiejskim sklepiku. Chwilowy postój powoduje, że dojeżdża do nas Alemanka witająca nas subtelnym uśmiechem Mony Lisy. Nie ma nawigacji, napęd w jej rowerze chrzęści jak nieszczęście, ale nam to nie przeszkadza (za bardzo) we wspólnej jeździe.
Raków wita nas zalanym słońcem brukowanym ryneczkiem, otoczonym parterowymi lub co najwyżej 1-piętrowymi domami. Małe, prowincjonalne miasteczko w centralnej Polsce. Kto by pomyślał, że kilkaset lat wcześniej było to centrum arianizmu, naszej polskiej, rodzimej wersji reformacji – z Akademią, drukarniami, zborami.
Na nic jednak rozważania i wspominki, gdy trzeba jechać dalej.
Za Rakowem pierwsze pagórki, które przygotowują nas do trochę większych wyzwań w dalszej części trasy. Jakoś tak za sztucznym Jeziorem Chańcza zjechaliśmy się razem do kupy w większy peleton z innymi startującymi, także tymi z dystansu 300 km.. Gustav kręci film, a Wiecho też kręci, ale pedałami spd, choć buty ma takie „cywilne”, biegowe raczej bo pozbawione bloków. Pogaduszki, żarciki, jedziemy sobie. Przejeżdżamy przez Kurozwęki. Ilekroć słyszę tę nazwę, na twarzy pojawia mi się frywolny uśmieszek, a to za sprawą Zawiszy z Kurozwęk, a ściślej rzecz ujmując historii o tym jak dokonał żywota. Biskup Zawisza z Kurozwęk wielki to był Pan, biskup krakowski a de facto regent Królestwa Polskiego za czasów Ludwika Węgierskiego. Jak za Jankiem z Czarnkowa podaje Jasienica, męskie pragnienia skierowały biskupa ku pięknej młynarzównie nocującej w stogu. Nie przewidział jednak tego, że czci panieńskiej bronił będzie jej ojciec - młynarz, który nie bacząc na tytuły kochliwego dostojnika, zrzuci go z drabiny ze skutkiem śmiertelnym. Wszystko to być może miało kiedyś miejsce, tymczasem w sobotnie przedpołudnie 4 czerwca A.D. 2016 wjeżdżamy do Staszowa. W Staszowie rozjazd: 300 km na lewo, 500 km na prawo. Ja i parę innych osób na prawo, reszta na lewo. Jeszcze będę wspominał ten rozjazd, ale nie uprzedzajmy faktów. Droga trochę faluje, ale większości raczej taka płaska i wiodąca wśród pól w dół ku Wiśle. Na tym odcinku pojawił się Olo. Raczej nie tyle się pojawił, ile z właściwą sobie elegancją i gracją przemieszczał się w kierunku mety na rowerze z Przasnysza. To znaczy jechał od startu w Mąchocicach tak jak i my, ale rower jest z Przasnysza. Kross znaczy się. Obecność Ola była na tyle atrakcyjna, że odpuściłem sobie szybszą jazdę z moją dotychczasową grupetto i postanowiłem pointegrować się z kolegą i towarzyszem pierwszego dnia jazdy na ubiegłorocznym GMRDP. Jedziemy w tempie Ola, gadamy, żartujemy i przejeżdżając przez Pacanów docieramy do Szczucina. Nie zajmują nas jednak ani Koziołek Matołek rezydujący w Europejskim Centrum Bajki w Pacanowie (uff, co za nazwa), ani tym bardziej Muzeum Drogownictwa w Szczucinie (jest takie!). Wspominam o tym jednak, bo działacze Komisji Turystyki Kolarskiej PTTK uczynili z tych miejsc obligatoryjne (!) punkty kontrolne na odznakę Wiślanej Trasy Rowerowej. Nasz punkt kontrolny (wirtualny) Maratonu Podróżnika jest na rynku w Szczucinie. Wysyłamy kontrolne sms-y. Pierwsze 100 km już nakręcone na ośki. Jeszcze tylko 425 km do mety i luzik. Trochę cwaniakuję i przekonuję ola, aby nie tracić czasu na uzupełnianie bidonów w szczucińskich sklepach, tylko skorzystać z publicznej pompy na rynku. Pompa była. Wyschnięta. Może gdyby ją zalać od góry tym, co nam zostało w bidonach to by ją zassało i pociągnęła wodę? Zapewne bogatą w żelazo i inne pierwiastki zgromadzone w osadach zalegających skorodowane rury. Chyba nie łakniemy tak bardzo mikro- i makroelementów, bo bez tankowania „śmigamy” za miasto, a wodę nabywamy w przydrożnym wiejskim sklepiku. Chwilowy postój powoduje, że dojeżdża do nas Alemanka witająca nas subtelnym uśmiechem Mony Lisy. Nie ma nawigacji, napęd w jej rowerze chrzęści jak nieszczęście, ale nam to nie przeszkadza (za bardzo) we wspólnej jeździe.
Raków - Rynek. Maraton Podróżnika 2016 © skaut
Maraton Podróżnika 2016. Okolice Tarnowa© skaut
Wspólna jazda kiedyś się jednak musiała skończyć.
Przynajmniej dla mnie. Jeszcze razem docieramy do Tuchowa z widocznym zewsząd
Klasztorem i Seminarium oo. Redemptorystów. Co za fantastyczny zjazd do
tego podtarnowskiego miasteczka! A później to już pod górkę. Najpierw
łagodniej, a później coraz bardziej stromo. Na tyle stromo że odstałem i drugi
punkt kontrolny na Wielkiej Górze (nomen omen) za Żurową osiągnąłem samotnie. Słoneczko
przygrzało mnie całkiem mocno, więc aby ochłonąć przysiadłem w przydrożnej
wiacie, zjadłem zabraną na drogę kanapkę, popiłem wodą i pojechałem dalej. Nie
wiem czy to przypadek, ale miałem wrażenie że na tym MP podjazdy są w słońcu, a
zjazdy w cieniu.
Gdzieś w okolicach Ryglic spotykam (znowu) Wallace’a. Stoi na rozdrożu i ewidentnie czeka na mnie (chyba?). Jak się okazało, kolega nie miał nawigacji, ani nawet mapy, a przebieg trasy poprowadzonej głównie bocznymi drogami – wcale nieoczywisty. Raczej spokojnym tempem, Doliną Wisłoka docieramy do kolejnego Punktu Kontrolnego pod zamkiem Odrzykoń wznoszącym się nad Krosnem.
Ambicje kolarskie nas nie zżerały, więc najbardziej morderczy podjazd Maratonu pokonaliśmy spacerem, dając odpocząć naszym rowerom od dźwigania ciężarów. Punkt kontrolny z panoramicznym, przecudnym widokiem połączony był z bufetem. Posiłek regeneracyjny – pierwsza klasa. Makaron z sosem, woda, herbata, kawa, cola. Aż się odechciewało dalszej jazdy. Wallace’owi chyba bardziej bo zaczął rozpytywać obsługę punktu o skomunikowanie Krosna z resztą świata, a przynajmniej z Kielcami. Sondaż nie wypadł chyba pomyślnie, bo zebrał się w sobie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Później będzie mi przypisywał rolę motywatora w tym miejscu, ale to przesadna ocena. Facet ma takie warunki fizyczne, że mógłby taki maraton przejeżdżać codziennie kręcąc tylko jedną nogą. Zmierzch zapadł gdy ruszyliśmy w dalsza trasę. Jak sobie przypominam było nas czterech, tzn. Wallace, Kuba, który jakoś się odnalazł, Żubr i niżej podpisany. Nocna jazda odcinkiem za Odrzykoniem przypominała jakiś szaleńczy rollercoaster, w dodatku bez zabezpieczeń. Lampki rowerowe na wąskiej dróżce pokrytej niezłym asfaltem świeciły z tyłu, przodu, dołu i z góry. Tak ta droga się wspinała i opadała, kręcąc w dodatku po lesie. Zapatrzyliśmy się w światła odległego Krosna i zaczęliśmy zjeżdżać ku dolinom. Po tzw. serpentynach zatrzymaliśmy się w Izdebkach na wysłanie kontrolnych sms-ów, ale przede wszystkim ubranie się cieplej. Jak to się mówiło, com tam miał, tom wdział. Koszulka termiczna, nogawki, rękawki, cieplejsze skarpety, bandana pod kask i hajda dalej. Dalsze kilkadziesiąt kilometrów do Sędziszowa Małopolskiego przejechałem jak w transie. To znaczy jechałem, ale jakbym był nieobecny duchem. Pamiętam tylko jakieś uśpione wsie, szczekające i goniące psy, czasami podprowadzanie roweru. Noc. Czarną noc pamiętam i jeszcze jeża.
Wyjeżdżając z Brzozowa zobaczyliśmy w światłach nadjeżdżającego z naprzeciwka auta, małego jeża przechodzącego jezdnię. Widząc oczami wyobraźni nadchodzące nieszczęście zaczęliśmy tupać i krzyczeć, co spowodowało, że mały ssak zamiast uciec, zwinął się w kulkę na środku drogi. Pewnie ta typowa dla jego gatunku reakcja powoduje, że tak często oglądamy na drogach truchełka jego kuzynów. W tym jednym wypadku nastąpił jednak tryumf woli i zwierzątko widząc, że z naszej strony nic mu nie zagraża podreptało do pobliskiego rowu. Chwilę potem w miejscu, gdzie był wcześniej zwinięty przetoczyły się koła jakiegoś opla.
Gdzieś w okolicach Ryglic spotykam (znowu) Wallace’a. Stoi na rozdrożu i ewidentnie czeka na mnie (chyba?). Jak się okazało, kolega nie miał nawigacji, ani nawet mapy, a przebieg trasy poprowadzonej głównie bocznymi drogami – wcale nieoczywisty. Raczej spokojnym tempem, Doliną Wisłoka docieramy do kolejnego Punktu Kontrolnego pod zamkiem Odrzykoń wznoszącym się nad Krosnem.
Ambicje kolarskie nas nie zżerały, więc najbardziej morderczy podjazd Maratonu pokonaliśmy spacerem, dając odpocząć naszym rowerom od dźwigania ciężarów. Punkt kontrolny z panoramicznym, przecudnym widokiem połączony był z bufetem. Posiłek regeneracyjny – pierwsza klasa. Makaron z sosem, woda, herbata, kawa, cola. Aż się odechciewało dalszej jazdy. Wallace’owi chyba bardziej bo zaczął rozpytywać obsługę punktu o skomunikowanie Krosna z resztą świata, a przynajmniej z Kielcami. Sondaż nie wypadł chyba pomyślnie, bo zebrał się w sobie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Później będzie mi przypisywał rolę motywatora w tym miejscu, ale to przesadna ocena. Facet ma takie warunki fizyczne, że mógłby taki maraton przejeżdżać codziennie kręcąc tylko jedną nogą. Zmierzch zapadł gdy ruszyliśmy w dalsza trasę. Jak sobie przypominam było nas czterech, tzn. Wallace, Kuba, który jakoś się odnalazł, Żubr i niżej podpisany. Nocna jazda odcinkiem za Odrzykoniem przypominała jakiś szaleńczy rollercoaster, w dodatku bez zabezpieczeń. Lampki rowerowe na wąskiej dróżce pokrytej niezłym asfaltem świeciły z tyłu, przodu, dołu i z góry. Tak ta droga się wspinała i opadała, kręcąc w dodatku po lesie. Zapatrzyliśmy się w światła odległego Krosna i zaczęliśmy zjeżdżać ku dolinom. Po tzw. serpentynach zatrzymaliśmy się w Izdebkach na wysłanie kontrolnych sms-ów, ale przede wszystkim ubranie się cieplej. Jak to się mówiło, com tam miał, tom wdział. Koszulka termiczna, nogawki, rękawki, cieplejsze skarpety, bandana pod kask i hajda dalej. Dalsze kilkadziesiąt kilometrów do Sędziszowa Małopolskiego przejechałem jak w transie. To znaczy jechałem, ale jakbym był nieobecny duchem. Pamiętam tylko jakieś uśpione wsie, szczekające i goniące psy, czasami podprowadzanie roweru. Noc. Czarną noc pamiętam i jeszcze jeża.
Wyjeżdżając z Brzozowa zobaczyliśmy w światłach nadjeżdżającego z naprzeciwka auta, małego jeża przechodzącego jezdnię. Widząc oczami wyobraźni nadchodzące nieszczęście zaczęliśmy tupać i krzyczeć, co spowodowało, że mały ssak zamiast uciec, zwinął się w kulkę na środku drogi. Pewnie ta typowa dla jego gatunku reakcja powoduje, że tak często oglądamy na drogach truchełka jego kuzynów. W tym jednym wypadku nastąpił jednak tryumf woli i zwierzątko widząc, że z naszej strony nic mu nie zagraża podreptało do pobliskiego rowu. Chwilę potem w miejscu, gdzie był wcześniej zwinięty przetoczyły się koła jakiegoś opla.
Maraton Podróżnika 2016. Podkarpacie © skaut
W Sędziszowie Małopolskim zapadła kolektywna decyzja, aby na
czas jakiś porzucić dalszą jazdę, a spróbować się zregenerować na stacji
benzynowej, która gdzieś tu powinna być. Gdzieś tu oznaczało kilka kilometrów w
bok od naszej trasy. Ale były ciepłe napoje, energetyki, stoliczek z
krzesełkami i ogólnie ciepło. Tu nastąpiło apogeum mojego zmulenia i
wypatrzywszy czerwoną skajową kanapkę nieopodal wejścia do łazienki, za zgodą
obsługi zaległem na niej. Zaległem, to może za dużo powiedziane, raczej
złożyłem głowę z tułowiem, bo nogi się już nie mieściły, więc zgięte w kolanach
opierały się o podłogę. Nie wiem na jak długo zamknąłem oczy. Pewnie nie trwało
to dłużej niż 10 minut. Z letargu, bo nie był to sen, wyrwał mnie głos Żubra
wzywający do dalszej jazdy. Na stacji zrobiło się nieswojo. Zajechały na nią
jakieś dwa miejscowe gangi i odstawiały coś w rodzaju „West Side Story”. Tylko
takie bardziej przaśne i wulgarne. Chłopaki doskakują do siebie, padają
wyzwiska, zapowiedzi „solówek”. Dziewczyny niby to odciągają swoich partnerów,
ale tak bez przekonania. Żubr i Wallace ruszyli wcześniej, my z Kubą chwilę za
nimi. Zjechaliśmy się w lesie za
Czarną Sędziszowską. Gdzieś tam na przystanku zobaczyliśmy odpoczywających innych startujących. Czy to ich widok, czy też wstający nowy dzień sprawiły, że w brzasku poranka zaczęliśmy żwawiej przebierać nóżkami. Przejechaliśmy opustoszałą Kolbuszową i wyskoczyliśmy na równie pustą DK9. Poczułem się trochę jak inż. Mamoń, który lubił tylko te filmy, które wcześniej oglądał. Tak i ja na znanej i przejechanej w BBT „dziewiątce” poczułem się pewniej. Zatrzymaliśmy się na stacji BP przed Nową Dębą. Nad hot-dogami i kawą zastali nas kolejni, zjeżdżający się po kolei kolarze. Dało to impuls do dalszej jazdy. Na kolejnych 40 km niesamowitą pracę wykonał Wallace. W zasadzie nie schodził z prowadzenia tylko parł ostro do przodu wyciągając nas na kolejny punkt kontrolny na sandomierskim rynku. Dzień się już rozświetlił i zrobiło się po prostu gorąco. Z ulgą pozdejmowałem z siebie dodatkowe, a teraz niepotrzebne warstwy odzieży. W dalszą drogę ruszyliśmy we czwórkę, choć boczne drogi wśród sandomierskich sadów nie pozwalały za bardzo rozwinięcie zawrotnych prędkości. Zrobiło się upalnie i jak na mnie za ciepło. Krótka regeneracja na Orlenie w Opatowie i dalsza jazda. Przed oczami widok na Święty Krzyż. Jakoś tak „z przodu”. Nigdy od tej strony go nie oglądałem. Zmęczenie swoje robiło i droga dłużyła się niemiłosiernie. Nowa Słupia przejechana wśród licznych wiernych wychodzących z niedzielnej mszy. Żubr i Wallace zostali na lody, my z Kubą pojechaliśmy dalej zatrzymując się z kolei na ochłonięcie w nieodległych Baszowicach. Siedząc w cieniu przydomowego ogródka zobaczyliśmy kolegów „mknących” do mety. Ruszyliśmy i my, przy czym Kuba szybciej, ja wolniej. Droga mocno pofalowana. Wyminęło mnie klika grup kolarskich „na lekko”. Oj nie byli to uczestnicy naszego maratonu. Za świeżo wyglądali i jechali w przeciwnym kierunku. Jeszcze tylko „odcinek powrotny” od Świętej Katarzyny, wspinaczka (na kołach!) do bazy i przejechanie bramy, co oznaczało osiągnięcie mety. Jeszcze tylko Średni udekorował mnie medalem z czarownicą i luzik, którego wypatrywałem prawie przez całą dobę. Oficjalny czas (brutto) 28 h 28 min (!) i 38 miejsce na 64 startujących, którzy ukończyli. Szału nie ma, ale i nie ma powodu do zmartwienia. Na tyle już wiem, na co mnie stać, że spodziewałem się mniej więcej takiego wyniku. Wcześniejsze kalkulacje nie odbiegające od rezultatu pozwoliły na umówienie się z Turystą na odwiezienie go do Warszawy na dworzec. Krajowa „7” jakoś przejechała się nam samochodem bardzo sprawnie.
Czarną Sędziszowską. Gdzieś tam na przystanku zobaczyliśmy odpoczywających innych startujących. Czy to ich widok, czy też wstający nowy dzień sprawiły, że w brzasku poranka zaczęliśmy żwawiej przebierać nóżkami. Przejechaliśmy opustoszałą Kolbuszową i wyskoczyliśmy na równie pustą DK9. Poczułem się trochę jak inż. Mamoń, który lubił tylko te filmy, które wcześniej oglądał. Tak i ja na znanej i przejechanej w BBT „dziewiątce” poczułem się pewniej. Zatrzymaliśmy się na stacji BP przed Nową Dębą. Nad hot-dogami i kawą zastali nas kolejni, zjeżdżający się po kolei kolarze. Dało to impuls do dalszej jazdy. Na kolejnych 40 km niesamowitą pracę wykonał Wallace. W zasadzie nie schodził z prowadzenia tylko parł ostro do przodu wyciągając nas na kolejny punkt kontrolny na sandomierskim rynku. Dzień się już rozświetlił i zrobiło się po prostu gorąco. Z ulgą pozdejmowałem z siebie dodatkowe, a teraz niepotrzebne warstwy odzieży. W dalszą drogę ruszyliśmy we czwórkę, choć boczne drogi wśród sandomierskich sadów nie pozwalały za bardzo rozwinięcie zawrotnych prędkości. Zrobiło się upalnie i jak na mnie za ciepło. Krótka regeneracja na Orlenie w Opatowie i dalsza jazda. Przed oczami widok na Święty Krzyż. Jakoś tak „z przodu”. Nigdy od tej strony go nie oglądałem. Zmęczenie swoje robiło i droga dłużyła się niemiłosiernie. Nowa Słupia przejechana wśród licznych wiernych wychodzących z niedzielnej mszy. Żubr i Wallace zostali na lody, my z Kubą pojechaliśmy dalej zatrzymując się z kolei na ochłonięcie w nieodległych Baszowicach. Siedząc w cieniu przydomowego ogródka zobaczyliśmy kolegów „mknących” do mety. Ruszyliśmy i my, przy czym Kuba szybciej, ja wolniej. Droga mocno pofalowana. Wyminęło mnie klika grup kolarskich „na lekko”. Oj nie byli to uczestnicy naszego maratonu. Za świeżo wyglądali i jechali w przeciwnym kierunku. Jeszcze tylko „odcinek powrotny” od Świętej Katarzyny, wspinaczka (na kołach!) do bazy i przejechanie bramy, co oznaczało osiągnięcie mety. Jeszcze tylko Średni udekorował mnie medalem z czarownicą i luzik, którego wypatrywałem prawie przez całą dobę. Oficjalny czas (brutto) 28 h 28 min (!) i 38 miejsce na 64 startujących, którzy ukończyli. Szału nie ma, ale i nie ma powodu do zmartwienia. Na tyle już wiem, na co mnie stać, że spodziewałem się mniej więcej takiego wyniku. Wcześniejsze kalkulacje nie odbiegające od rezultatu pozwoliły na umówienie się z Turystą na odwiezienie go do Warszawy na dworzec. Krajowa „7” jakoś przejechała się nam samochodem bardzo sprawnie.
Najważniejsze co trzeba napisać podsumowując ten rajd, to
trasa. Przecudna! W zasadzie można było poznać i przejechać rowerem najładniejsze
zakątki historycznej Ziemi Sandomierskiej. Warto było!
Mapka:
Mapka: