Bałtyk Bieszczady Tour 2014
Sobota, 23 sierpnia 2014
· Komentarze(1)
Kategoria Ultramaratony
Głupia myśl
O ultramaratonie kolarskim "Bałtyk - Bieszczady Tour" dowiedziałem się w 2011 r. z internetu. Wtedy potraktowałem to przede wszystkim jako curiosum. Niech mi wybaczą wszyscy uczestnicy BBT i innych ultramaratonów, ale informację o tym, że są na świecie herosi, a także heroiny, którzy są w stanie w ciągu trzech dób przejechać ponad 1000 km na rowerze, w formule non-stop, lokowałem tak gdzieś pomiędzy babą z brodą, cielęciem z dwiema głowami i ponad dwumetrowym dragonem, którego szkielet oglądałem w petersburskiej Kunstkamerze. Owszem, takie rzeczy występują w przyrodzie, ale TO NIE JEST NORMALNE. Wbrew pozorom w tych dziwach nie ma nic śmiesznego, szczególnie dla baby, dragona, przypuszczalnie dla cielęcia, a z całą pewnością dla uczestników BBT, o czym przekonałem się - boleśnie - na własnej skórze. Przyszła mi w tym czasie do głowy głupia myśl, a może tak spróbować samemu? Taki wyczyn, jak w harcerstwie ...
Przygotowania
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nawet szybko to poszło. Niby od niechcenia zacząłem szukać relacji innych uczestników. W 2012 r. trochę ich przybyło po kolejnej VII edycji. Organizator zapowiedział też, że kolejne nie będą już w cyklu corocznym, ale co dwa lata. Następna - w 2014 r. Coraz bardziej interesujące wydawały mi się rowery szosowe ... i, od rzemyczka do koniczka w czerwcu 2013 r. mój "park maszynowy" wzbogacił się o Gianta Defy 3, czyli kolarzówkę, ale wersji budżetowej. Kalkulowałem bowiem tak: wykosztuję się na jakieś cudo techniki np. rower "wykuty" z węgla, zwanego z cudzoziemska carbonem, a nie zakwalifikuję się, nie wystartuję i zostanę jak Himmilsbach z angielskim.
Nie było jednak tak źle. W czerwcu 2014 r. uzyskałem kwalifikację do BBT na maratonie Włocławek - Stegna - Włocławek, a w czwartek 21 sierpnia wsiadałem do nocnego pociągu Warszawa - Świnoujście. Na Dworzec Wschodni odwiozła mnie żona - mój najwierniejszy kibic. Rower miałem zapakowany w pokrowiec, dzięki czemu mogłem się przespać w kuszetce, wiedząc, że kolejne doby będą raczej bezsenne. Do Świnoujścia przybyłem wczesnym rankiem, z pociągu wysiadł jeszcze inny kolarz (z Olsztyna) wraz z rowerem. Ja swój zataszczyłem w torbie do schroniska, gdzie miałem zaklepany nocleg. Schronisko wyglądało jak zgrupowanie kadry kolarskiej, albo kilkunastu kadr co najmniej. Mnóstwo facetów i kilka kobiet w kolarskich strojach, a korytarze i pokoje zastawione rowerami. Ja swojego Gianta poskręcałem na podłodze pokoju. Na szczęście części mi nie zabrakło, ani też nie zostało. Pierwszy sukces. Po południu odprawa techniczna z organizatorami. Raczej krótka. Nikt w zasadzie nie ma pytań, może poza kwestią przejazdu przez miasta i wyraźnie wyartykułowanym zakazem jazdy drogami ekspresowymi, których kilka odcinków będzie "po drodze". Później jeszcze masakryczna wycieczka, czyli tzw. Masa Krytyczna po uliczkach Świnoujścia. Dla mnie bez sensu, głównie dlatego, że zmarzłem czekając, aż to coś się zacznie. Nie lubię też stadnych zachowań. Wieczorem idziemy z Bożeną na kolację do McD. Tak się składa, że znowu, tak jak we Włocławku, jesteśmy w tej samej grupie startowej. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Bożena jeździ znacznie szybciej niż ja, co udowodniła we Włocławku, a tu masz los, znowu razem na starcie. Po znajomości umawiamy się na wspólną jazdę do Bydgoszczy (ja), a może dalej (Bożena).
23.08.2014 Świnoujście Prom Bielik godz. 09:15
Stajemy na starcie. Jest jeszcze 3 nieznanych mi wcześniej kolarzy.
Ruszamy. Jeden ze współstartujących zatrzymuje się już po paru kilometrach, aby poczekać na znajomych startujących później. Tempo wyższe niż zakładaliśmy, zamiast planowanych 25-27 km/h z liczników nie schodzi liczba 30 km/h i więcej. Pomaga wiaterek w plecy. Wyprzedzają nas szybsi, my wyprzedzamy wolniejszych. Grupka startowa szybko się rozpadła. Od Parłówka gdzie pobłądziliśmy (strata ok 15 min.) jedziemy w zasadzie we dwójkę. Przy wjeździe do m. Płoty Bożena zatrzymuje się na chwilę, aby się przywitać z bratem, który wyszedł jej pokibicować. Cmok, cmok, ścisk, ścisk. Szybkie te czułości rodzeństwa. Dojeżdżamy do 1. punktu kontrolnego (PK01) na 76 km trasy maratonu. Nie zsiadając z rowerów łapiemy drożdżówki podawane przez strażaków z OSP i jedziemy dalej.
23.08.2014 Drawsko Pomorskie (130 km) godz. 14:05 (PK02)
Idzie mi całkiem nieźle. Jeszcze przed startem zrobiłem sobie rozpiskę z czasami przejazdów i godzinami, o których powinienem być na poszczególnych punktach kontrolnych, aby przejechać i zmieścić się w limicie. Dobre tempo jazdy z Bożeną sprawia, że w Drawsku jestem 1,5 h wcześniej niż moje bardzo ostrożne założenia.Na punkcie kontrolnym może z 5 min. odpoczynku. Na tyle, aby uzupełnić bidony wodą, pobrać mega-kanapkę i ruszyć w dalszą drogę. Czuję pierwsze oznaki zmęczenia, a raczej chwilowej dekoncentracji. Na jednym z podjazdów wypada mi bidon z ręki. Co ciekawe, górki Pojezierza Drawieńskiego wchodzą mi o dziwo łatwiej, niż jazda po płaskim. Może owocuje początek sierpnia spędzony w Sudetach i codzienne przejażdżki po górach? Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy w większej grupce.
23.08.2014 Piła (227 km) godz. 18:10 (PK03)
Na punkcie sporo odpoczywających kolarzy. Siedzą, leżą, stoją, chodzą. Brakuje za to wody. Brakuje toalety. Po kilkunastu minutach ruszamy z Bożeną dalej we dwójkę. Niestety na wielkim rondzie popełniamy błąd nawigacyjny i jedziemy nie tą drogą co trzeba. Pomyłka, powrót i znalezienie właściwej drogi kosztują nas co najmniej 20 minut straty. Łapiemy się za większą grupką startujących i do Wyrzyska jedziemy dosyć ostrym tempem. Długie mocne zmiany, jak w prawdziwym kolarstwie. Fajnie, a przede wszystkim szybko. Gapiostwo w Wyrzysku na brukowych ulicach i kolejna omyłka nawigacyjna, która kosztuje nas następne minuty straty, a przede wszystkim zerwanie kontaktu z naszym peletonem. Bożena narzeka, że szkoda "tego pociągu", ale włącza jakieś dodatkowe moce i zaczyna mi odjeżdżać. Przystając na chwilę na włączenie tylnej lampki tracę z nią kontakt wzrokowy. Do kolejnego punktu dojeżdżam już sam i w ciemności.
23.08.2014 Kruszyniec (317 km) godz. 22:12 (PK04)
Pod motelem "Chata Skrzata" ruch i rejwach jak na rynku w dzień targowy. Jedni odjeżdżają i inni dojeżdżają, teren zawalony rowerami, które stoją i leżą wszędzie. Sędzia Główny podbija mi książeczkę i goni na obiad. W przejściu do restauracji mijam się z Bożeną, która startuje (już) do dalszej drogi. Jem rosół z makaronem, schabowego, a tu nagle niespodzianka. Do lokalu wchodzi mój komendant chorągwi (jak każdy pożądny skaut mam swojego komendanta chorągwi) ze swoją narzeczoną. Wzruszające. Trochę się mityguję, bo oni tacy ładni, pachnący, a ja cóż - oddaję zapach pól i lasów oraz swój własny po 12 godzinach jazdy. Przepraszam i ostrzegam, że moje wypowiedzi mogą być niezborne. Gawędzimy chwilę. Jest mi naprawdę bardzo miło. Żegnam się i idę spać. Nocleg w Kruszynie był przewidziany w mojej rozpisce, więc trzymam się ustalonego planu. Dostaję klucz od pokoju na zapleczu kuchni (to był błąd), biorę prysznic i kładę się na ok 3 godziny. Nie wiem, czy tyle spałem. Wstaję ok 2 w nocy, zakładam świeży strój kolarski i wychodzę na dwór. Ciemno, zimno i żywej duszy dookoła. Oddaję klucz i ruszam w drogę. Chwilę kusiło mnie, aby przejechać przez środek Bydgoszczy (na co zezwalał regulamin), ale odrzucam pokusę i jadę wytyczoną trasą, tzn. w większości serwisówką przy DK10. Na Orlenie przy drodze kupuję sobie dużą kawę na rozbudzenie (kofeina), ogrzanie i dokaloryzowanie (cukier i mleko). Nastrój mam szampański. Puszcza Bydgoska, którą przełaziłem w te i we w te w młodości i "toruńskim" okresie życia, szumi uspokajająco. Na wysokości Solca Kujawskiego robi się już jasno. Przed Toruniem na rozjeździe w kierunku Poznania podjeżdża do mnie samochód techniczny maratonu. Dowiaduję się, że: primo - jadę jako ostatni (spodziewałem się tego); secundo - punkt kontrolny jest już blisko (to akurat wiem); tertio - nie widać mnie w systemie śledzenia zawodników (to też wiem i to mnie najbardziej irytuje).
24.08.2014 Toruń Glinki (381 km) godz. 06:40 (PK05)
A na punkcie kontrolnym niespodzianka. Spotykam dwóch zawodników. Niestety nie jadą dalej. Jeden narzeka na kontuzję barku. Drugi nic nie musi mówić. Na twarzy jest wyraźnie zielony. jak Deszczowiec z bajki Pagaczewskiego. Problemy żołądkowe. Pan z obsługi technicznej maratonu coś majstruje przy moim lokalizatorze. Podobno był nie włączony. Super. Jak mówi jedno z praw Murphy'ego urządzenie podłączone do prądu lepiej działa. Może teraz moja wierna garstka wirtualnych kibiców zobaczy, gdzie jestem? Dostaję herbatę i całe mnóstwo smakołyków nie pobranych przez innych: sezamki, cola, banany. Ruszam dalej. Toruń. Moje miasto. Przynajmniej do 2003 kiedy to osiadłem już na stałe (?) na Mazowszu. Podgórz, Stawki, Rudak. Pusto, cicho. DK 91, czyli dawna "Jedynka" jakaś taka równa. W 2012 gdy jechałem turystycznie wzdłuż Wisły była jednym wielkimi placem budowy pobliskiej autostrady, która przechwyciła obecnie cały ruch samochodowy. Dojeżdżam do Włocławka. Na wysokości Azotów zaczyna siąpić. Podjeżdża do mnie kolejny samochód techniczny maratonu, którego załoga mówi, że mam niedaleko. Co oni tak z tym mówieniem, że niedaleko. Od kiedy jadę samotnie nic mnie nie rozprasza i nie mam żadnych problemów nawigacyjnych. W zasadzie w każdym momencie wiem, gdzie jestem, ile mam do najbliższego punktu i do mety w ogóle.
24.08.2014 Włocławek (426 km) godz.. 09:15 (PK06)
Troskliwością obsługi ten punkt lokuje się w czołówce. W końcu organizują go ludzie z Włocławskiego Towarzystwa Rowerowego (WTR), do których mam duży szacunek za fachowość, zaangażowanie i troskliwość. Dostaję pomidorówkę, chleb ze smalcem, jabłka, krówki, jakieś izotoniki. Rebe konsultuje mnie w sprawie ustawienia siodełka. No pełna fachowość. Tu też spotykam Beatę., poznaną wcześniej na maratonie WTR-u. Niestety nie jedzie dalej. Kontuzja. Ci, co mogliby (teoretycznie) jechać dalej, robią wszystko, abym był naprawdę na szarym końcu. Ostatnie konsultacje, co do kierunku dalszej jazdy i w drogę. Siąpi, mży i pada. Z początku drobny deszczyk, a od skrętu w Soczewce regularnie leje. Jadę samotnie przez te lasy w potokach wody. Wszystko mam mokre, ale psychicznie i fizycznie wszystko w porządku. Myślę, że procentuje parę godzin snu.
24.08.2014 Gąbin (486 km) godz. 12:55 (PK07)
Przemoczony do suchej nitki dokulałem się do Gąbina. Punkt kontrolny na rynku, ale dojść się nie da. Jakaś impreza kolarska. A ściślej inna impreza, niż ta w której ja biorę udział. Tłum rowerzystów obojga płci, o rozpiętości wiekowej od staruszka do podlotka na rozmaitych rowerach oblega dwa namioty i stoliczek punktu kontrolnego. Mistrzostwa gminy, czy powiatu. Tłoczą się, przepychają, ktoś minie potrąca, inny oblewa gorącą herbatą. Ale jest nadzieja. Strażak obsługujący punkt wprawnym wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu i prowadzi do namiotu (ogrzewanego!), a za chwilę przynosi kubek z gorącą herbatą. Do jedzenia niestety już nic nie ma poza zwiędłymi kanapkami. A w namiocie niespodzianka. Marek z Lublina, zawodnik kategorii solo, z którym się witam jak z towarzyszem niedoli, głośno snuje rozważania na temat celowości dalszej jazdy w takim deszczu. Trochę mnie to demotywuje. Najpierw jednak suszenie. Wszystko mam mokre na wskroś, więc rozbieram się na golasa i owijam jednym z koców leżących w namiocie. Ubranko kolarskie, ale też wkładki do butów, książeczkę z potwierdzeniami, nieprzemakalną laminowana mapę, która też przemokła rozwieszam na rurkach stelażu namiotu. Podobnie robi Marek. Młodszy strażak co chwilę donosi nam gorące herbaty i pyta, czy podnieść temperaturę ogrzewania? Oczywiście! Powoli dochodzę do siebie. Nieplanowana dłuższa przerwa na osuszenie. Dzwoni mój najwierniejszy kibic, czyli ukochana żona, mówiąc, że na monitoringu (a jednak działa) widać jak dojeżdża do nas jeszcze jeden zawodnik i mam się ruszyć z miejsca, jak nie chcę być ostatni. Ruszyć? Dobre sobie. Niech te mokre lajkry choć trochę podeschną. Takich telefonów od żony mam w tym czasie chyba ze cztery. Na razie na bosaka i owinięty w koc drepcę do toalety umiejscowionej w jednym z domów przy rynku. Dobrze, że tłum lokalnych kolarzy zniknął, bo jeszcze bym wyszedł na jakiegoś ekshibicjonistę lub innego zboczeńca. Odtajałem, zebrałem myśli i zdecydowałem – jadę dalej mimo deszczu. Podobnie robi mój obecny towarzysz. Gdy już jesteśmy na zewnątrz przy rowerach, dojeżdża ten trzeci zawodnik, a ściślej ujmując Marek z Włocławka. Swoją drogą to dziwne, co sympatyczniejszy rowerzysta to jak nie Krzysztof to Marek. Ruszamy. Marek (solo) przed nami, my z Markiem z Włocławka w przepisowej odległości za nim. Szaro, buro, pada, mży. Nastrój mam taki sobie. Bardziej przez to, że dwugodzinny postój w Gąbinie był wcale nie planowany. O ile do Gąbina mieściłem się w swoich teoretycznych założeniach czasowych i „rozpisce” to teraz uświadamiam sobie, że jadę z deficytem czasu i na każdym kolejnym punkcie będę później niż planowałem. Marek z Włocławka za to w wyśmienitym nastroju. Jak się okazało miał awarię koła, dojechał do Włocławka, za zgodą sędziów pojechał do domu, naprawił rower, trochę odpoczął i na świeżo ruszył dalej. Dobijamy do Żyrardowa.
24.08.2014 Żyrardów (558 km) godz. 17:37 (PK08)
Kilka minut bezsensownej dyskusji z cieciem lokalnego domu kultury, który nie chce nas wpuścić do środka, najpierw w ogóle, a potem z rowerami. Punkt kontrolny jest w zasadzie w fazie likwidacji. Podbijamy książeczki, podpisujemy listę. Wyjadamy smętne resztki jakiegoś ciasta. Nagle z kąta sali spod sterty koców wynurza się jakaś postać. Żywy uczestnik naszego maratonu, którego nie pamiętam z imienia. Pewnie się sobie przedstawiliśmy, ale byłem w stanie, w którym umysł nie wszystko rejestrował. Okazuje się, że czeka na znajomych, którzy mają mu przywieźć suche ubranie na zmianę. Umawiamy się na dalszą jazdę wspólnie. Tu też zmitrężyłem za dużo czasu. Ale znajomi nowego kolegi przyjechali, facet się przebrał, na kask założył reklamówkę po zakupach i ruszyliśmy. Przed nami Marek z Lublina, my we trójkę za nim. Sochaczew, Wiskitki, Mszczonów. Za Mszczonowem zmierzcha, włączamy oświetlenie i dociągamy do Grójca. Potrzebuję kilkunastu minut przerwy na regenerację. Niestety jesteśmy w środku miasteczka, ale prawie wszystko już zamknięte. W czynnym monopolowym (wiadomo) kupuję colę i hot –doga (!), podobnie robi kolega, który dołączył w Żyrardowie. Będę go dalej nazywał Brodaczem ze względu na imponującą i charakterystyczną długą brodę. Na Rynku w Grójcu zaliczam glebę w typowy, ale jakże głupi sposób. Próbując ruszyć pod górkę (rynek jest pochyły) nie udaje mi się wpiąć i upadam jak długi. Oberwało siodełko, które się przekrzywiło, uderzenie było na tyle silne, że pękła jedna z dwóch śrub zacisku siodełka. Przeszlifowała się też klameczka zacisku tylnego koła. Nie ma wiele czasu na korektę siodełka ruszamy w dalszą drogę. Do wyjazdu z Grójca i dalej bocznymi drogami przez osławione sady, na których wielu się pogubiło, pewnie prowadzi nas Marek z Włocławka. Dla niego jest to kolejny udział w BBTour, więc praktyka i znajomość trasy w tym miejscu znakomicie się przydaje. Nazywam Marka „Mistrzem”, bo tak traktuję każdego, który ma za sobą to, co ja dopiero chcę osiągnąć. Złości go to niepomiernie i prosi, aby go tak nie nazywać. O dziwo: ani przed nami, ani za nami nie widać Marka z Lublina. Brodacz i „nasz” Marek (kat. open) wyjaśniają, że w czasie, gdy byłem w sklepie w Grójcu, on podjechał do nich i zakomunikował, że na razie dalej nie jedzie i musi się gdzieś przespać. My zaś ciągniemy tą ciemną nocą. Zmęczenie swoje robi. Jestem na rowerze już prawie 20 h licząc od wyjazdu z Kruszyńca. Zamykam się w sobie. Coraz więcej rzeczy zaczyna mnie irytować. A to terkoczący bębenek w rowerze jednego z towarzyszy, a to tylna lampka innego, prześwietlająca mój mózg na wylot. Trudno zaś na nią nie patrzeć, skoro wokół ciemno jak w kominie, a światełko kolegi pomaga nawigować.
24.08.2014 Białobrzegi (631 km) godz. ok 22:30 (PK09)
Punktu w Białobrzegach już nie ma. Jest za to koncert na ryneczku. Tak się drą, że niesieni falą uderzeniową wzmacniaczy i głośników wyjeżdżamy czym prędzej z miasta. Po drodze, o dziwo, wyprzedza nas kilku sakwiarzy. Teraz po nocy? Nas ultramaratończyków? Nie! To się nie może udać. Przyspieszamy i wyprzedzamy. Tak się tasujemy aż do Jedlińska, za każdym razem serdecznie pozdrawiając się nawzajem gromkim: Cześć!
Dostaję też sms’a od koleżanki z pracy (Dzięki Kasiu!):
„Krzysztof, byle do zajazdu! Tam gacie wysuszysz, jeść dadzą, wyśpisz się a jutro już bez deszczu! I coraz bliżej meta i Polska taka piękna (…) jesteśmy pod wrażeniem, gigantycznym wrażeniem. I ściskamy kciuki ze wszystkich sił. Dajesz Krzysiuuuuu, dajeeeeeesz!!!” godz. 21:55
Przed Radomiem zjeżdżamy na stację Orlenu. Ja muszę napić się kawy, Brodacz potrzebuje nowych baterii do gps’a. To ma sens. Pozbawiona sensu była za to nasza rozmowa z kierownikiem stacji, który (pewnie w dobrej wierze) chciał nam objaśnić jak przejechać przez Radom. Z tych objaśnień był taki pożytek, że zamiast trzymać się wskazań nawigacji gps’owej nadkładamy tak około 6 kilometrów więcej. To tylko wzmaga moją nerwowość. Radom wypluwa nas w ciemności nocy. Zaczynają się jakieś podjazdy. Szczęśliwie w nocy ich nie widać, co dobrze robi na psychikę. Nie jest straszne to, czego nie widać. Z niecierpliwością wyglądam punktu kontrolnego, czy to już? Niestety nie. Mam świadomość, że punt jest zlokalizowany już poza Iłżą, więc nawet widok podświetlonej wieży zamkowej mnie nie uspokaja. Noc i ciemności nie pozwalają na nabranie szybkości na fajnym zjeździe do tego miasteczka. Wyjeżdżamy już poza rogatki i jedziemy jeszcze spory kawałek gdy z oddali ukazuje się niebiesko czerwone oświetlenie stacji benzynowej Moya, gdzie zlokalizowano „duży” punkt kontrolny.
25.08.2014 Iłża (698 km) godz. 02:13 (PK10)
Pobyt na punkcie w Iłży poczytuję sobie za największy błąd taktyczny w całym maratonie. Zaczęło się od tego, że dość długo – około godziny czekałem na posiłek. Kolejną straciłem na poszukiwanie miejsca na przespanie się, a w pierwszej kolejności na wzięcie prysznica i zmianę ciuchów. Jest już dobrze po trzeciej w nocy, a raczej nad ranem, gdy udaje mi się znaleźć wolne łóżko, po kimś, kto właśnie rusza i przyłożyć głowę na chwilę. Ponieważ starałem się trzymać przedstartowych założeń i przespać około 3 godzin, wstałem z łóżka dobrze po szóstej. Zanim się zebrałem, zjadłem ciepłe śniadanie (jajecznica) na punkcie nie było już nikogo z zawodników i tylko zwijająca się obsługa techniczna maratonu. Wyruszam w dalszą drogę o 07:11. Teoretycznie wszystko powinno być w porządku, ale nie było. Przede wszystkim już po kilku kilometrach stwierdzam, że nie jestem wcale wypoczęty, a na domiar złego pojawia się coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyłem – bolesna sztywność karku. Nie jestem w stanie podnosić głowy i nią ruszać. Każde spojrzenie dalej niż na przednie koło wymaga odchylenia całego tułowia i to jeszcze w taki sposób, że muszę trzymać (?) kierownicę w górnym chwycie i to tylko koniuszkami palców. Dobrze, że nogi sprawne. W Ostrowcu Świętokrzyskim próbuję zrobić sobie przerwę w McD na kawę z ciastkiem. Niestety - ślimacze tempo kolejki i numerkowy system obsługi zniechęcają mnie do poczęstunku. Kolejna próba - na Orlenie w Opatowie. Tam z kolei inwentaryzacja. Ni z tego ni z owego, otaczają zasoby stacji taśmą i przestają obsługiwać klientów. Poza benzyną nic nie kupię. "Podbudowany" tym wszystkim toczę się przez rodzinne strony mojej teściowej: Klimontów, Sulisławice, Łoniów.
Za mostem na Wiśle w Tarnobrzegu spotykam Piotra łatającego w rowie przedziurawioną dętkę. Jakoś doczołgałem się do kolejnego punktu kontrolnego w Nowej Dębie.
25.08.2014 Nowa Dęba (800 km) godz. 13:15 (PK11)
Na punkcie (szkoła) kumulacja kilkorga zawodników. Słabo kontaktuję. Dostaję coś do jedzenia i picia. Próbuję się zdrzemnąć. Chcę dać wypocząć szyi. Nie na wiele to pomaga. pomimo zmęczenia - nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi każdy dźwięk, a ponieważ punkt jest w trakcie likwidacji - szurania i hałasu jest sporo. Bardziej z wewnętrznego przymusu, niż rzeczywistej chęci wsiadam na rower i toczę się w kierunku Rzeszowa. Słaba ta jazda. Co kilkanaście minut muszę przystawać i próbuję się rozciągać i masować kark.
O godzinie 16:01 dzwonię do lekarza maratonu dr. Szendzielorza z prośbą o konsultację, podszytą niewypowiedzianym zamiarem wycofania się z maratonu. Doktor Leszek, sam "praktykujący" kolarz-maratończyk ordynuje mi przez telefon podwójną dawkę ibupromu i wypowiada znamienne słowa: "Czekamy na ciebie na mecie".
Chyba to mnie zmotywowało najbardziej do ostatecznego wysiłku.
Szerokim poboczem DK9 wjeżdżam do Rzeszowa i znowu spotykam Piotra. Trzymając się razem i zdając się na jego wskazówki nawigacyjne dojeżdżamy pod wieczór do kolejnego punktu kontrolnego.
25.08.2014 Rzeszów (860 km) godz. 18:05 (PK12)
Punkt kontrolny kategorii "premium". Dostaję żurek, mnóstwo owoców, ciasto i kawę. Trochę mnie to rozleniwia. Piotr naradza się nad dalszą strategia jazdy ze swoja żoną, która dojechała na punkt. Doskwiera mu dokładnie to samo, co i mnie - sztywność karku. On postanawia się przespać, ja ruszam dalej. Gdy zbieram się do wyjazdu na punkt wpada poznany dzień wcześniej Marek (z Lublina). Okazało się, że spał chyba z 7 godzin w Grójcu i jedzie stamtąd non-stop od samego rana. Niezłe ma tempo. Zaczynają się góry. Najpierw podjazd w stronę Barwinka, później - za Domaradzem, zjazd na DW 886. Gdzieś na tym rozjeździe zostałem ostatecznie dobity jakimś przelotnym deszczem, który ni z tego, ni z owego zatrzymał się nade mną i wylał na mnie cały zapas wody. Do legendarnego punktu kontrolnego w Starej Wsi (Brzozowie) dociągam chyba tylko siłą woli. Zadowalam się tylko herbatą. Dziękuję za żurek, ciasto i inne przysmaki. Marzę tylko o jednym: móc położyć się na godzinę i przespać.
25.08.2014 Stara Wieś (904 km) godz. 21:15 (PK 13)
Przez materiał koca, którym jestem okryty przebijają się dźwięki rozmowy. Zaczynam rozróżniać głos męski i kobiecy. Powoli z dźwięków zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, a nawet fragmenty zdań. Uświadamiam sobie, że chyba rozmawiają … o mnie. Wygrzebuję się spod koca, siadam na brzegu materaca wciśniętego w kąt pokoju tutejszego Koła Gospodyń Wiejskich. Stoi nade mną postawna kobieta i coś do mnie mówi. Tonem stanowczym i apodyktycznym przekazuje mi komunikat, że otrzymała telefon od Komandora Maratonu, który przekazuje mi, za jej pośrednictwem, informację, że jeżeli natychmiast nie pojadę, to nie mam szansy na ukończenie maratonu w limicie czasowym. Natychmiast. Czy Pan rozumie? NATYCHMIAST!!! Rozumiem. W tej chwili wszystko jest jasne. Dokładnie przed dwiema godzinami położyłem się spać na 13. punkcie kontrolnym Ultramaratonu Kolarskiego „Bałtyk Bieszczady Tour 2014”, mając zaledwie 108 km przed sobą, a przejechane od sobotniego poranka już 900 km. Zbieram się pospiesznie. Wizyta w łazience, łyk herbaty, gps na kierownicę. Na odjezdne mówię: Dziękuję, zostańcie z Bogiem! siadam na rower i ruszam w noc.
Drogi do Ustrzyk w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że było bardzo zimno i ciemno, a niebo wyjątkowo gwiaździste. W Sanoku oświetlonym latarniami ulicznymi zatrzymałem się na Orlenie na kawę i aby skorzystać z toalety. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakiś samochód jechał za mną, po chwili mnie wyprzedzał, a następnie stał na poboczu z włączonym silnikiem. I tak kilka razy.
Podjazdy za Zagórzem i Leskiem pokonałem jakoś tak mimochodem. Dłużyła mi się tylko droga z samego Leska do Ustrzyk. Wreszcie są, choć aby dotrzeć do punktu kontrolnego, trzeba było przejechać całe miasto.
26.08.2014 Ustrzyki Dolne (955 km) godz. 03:40 (PK 14)
Punkt kontrolny w hallu nowoczesnej sali sportowej. Przeszklona ściana i trzy osoby wewnątrz momentalnie kojarzą mi się z ulubionym obrazem jednego z moich ulubionych malarzy, czyli Nighthawks Edwarda Hoppera:
"Nighthawks by Edward Hopper 1942"
Obsługa punktu: Tomassac, Colesiu i Dziewczyna.
Karmią mnie i poją. Sprawdzają, czy jestem wystraczająco ciepło ubrany i wręcz siłą wypychają w dalsza drogę. Jestem naprawdę ostatni.
Zmagam się z tą końcówką, tak jak wielu innych. Podjazdy pod Żłobek i Czarną. Uciekający czas i odległości inne w rzeczywistości niż na mapie i rozpisce. Nadeszła jednak taka chwila, w której poczułam wręcz fizyczną pewność, że dojadę do mety. Przełęcz nad Lutowiskami, wschodzące słońce oświetlające rosnące w oczach Bieszczady i taki widok:
Oczy zrobiły się trochę mokre.
Ostatni odcinek, ten po minięciu kultowego drogowskazu "Ustrzyki Górne 14" ciągnął się niemiłosiernie. Wreszcie zza zakrętu wyłania się Zajazd pod Caryńską i stojąca jeszcze meta. To już?
26.08.2014 07:10 Ustrzyki Górne (meta)
Powitano mnie dźwiękiem dzwonu i gratulacjami, które składali mi: sam Komandor (Robert Janik), Tomassac, Colesiu i Klan. Dzięki.
Komandor oznajmia, że mój czas to 69 h 55 min. (czyli 5 min. przed upływem limitu). Z przekąsem zauważa też, że pobiłem rekord długości przebywania na trasie.
Później powędrowałem do Hotelu Górskiego, na zarezerwowany wcześniej nocleg. Długi gorący prysznic, śniadanie, dekoracja zwycięzców i uczestników.
Później spanie, obiad, spanie, kolacja, spanie i następnego dnia powrót, długi powrót koleją do domu.
Nie siląc się na specjalne podsumowanie napiszę, że satysfakcję z ukończenia tego trudnego maratonu nieco przyćmiewa zajęcie na nim ostatniego miejsca. Ale cóż frycowe, kiedyś trzeba było zapłacić. Na dobrą sprawę, pomimo poważnego wieku, jestem debiutantem w tej dziedzinie. W ubiegłym roku kupiłem kolarzówkę, w tym po raz pierwszy przejechałem "na raz" dystanse większe niż 200, 300, 400, 500 itd. km, a wszystko to w ramach dwóch maratonów: "Włocławka" i BBT.
Poza bólem karku nic więcej mi nie dolegało. Tylko w jednym momencie rozważałem wycofanie się z wyścigu - przed Rzeszowem i to raczej w wyniku "chłodnej" kalkulacji, niż jakiegokolwiek psychicznego doła. Głowa, serce i nogi na szczęście cały czas sprawnie działały i dowiozły całą resztę mnie do mety.
Taki czas..., hmm - będzie co poprawiać w kolejnych edycjach.
Mapka:
O ultramaratonie kolarskim "Bałtyk - Bieszczady Tour" dowiedziałem się w 2011 r. z internetu. Wtedy potraktowałem to przede wszystkim jako curiosum. Niech mi wybaczą wszyscy uczestnicy BBT i innych ultramaratonów, ale informację o tym, że są na świecie herosi, a także heroiny, którzy są w stanie w ciągu trzech dób przejechać ponad 1000 km na rowerze, w formule non-stop, lokowałem tak gdzieś pomiędzy babą z brodą, cielęciem z dwiema głowami i ponad dwumetrowym dragonem, którego szkielet oglądałem w petersburskiej Kunstkamerze. Owszem, takie rzeczy występują w przyrodzie, ale TO NIE JEST NORMALNE. Wbrew pozorom w tych dziwach nie ma nic śmiesznego, szczególnie dla baby, dragona, przypuszczalnie dla cielęcia, a z całą pewnością dla uczestników BBT, o czym przekonałem się - boleśnie - na własnej skórze. Przyszła mi w tym czasie do głowy głupia myśl, a może tak spróbować samemu? Taki wyczyn, jak w harcerstwie ...
Przygotowania
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nawet szybko to poszło. Niby od niechcenia zacząłem szukać relacji innych uczestników. W 2012 r. trochę ich przybyło po kolejnej VII edycji. Organizator zapowiedział też, że kolejne nie będą już w cyklu corocznym, ale co dwa lata. Następna - w 2014 r. Coraz bardziej interesujące wydawały mi się rowery szosowe ... i, od rzemyczka do koniczka w czerwcu 2013 r. mój "park maszynowy" wzbogacił się o Gianta Defy 3, czyli kolarzówkę, ale wersji budżetowej. Kalkulowałem bowiem tak: wykosztuję się na jakieś cudo techniki np. rower "wykuty" z węgla, zwanego z cudzoziemska carbonem, a nie zakwalifikuję się, nie wystartuję i zostanę jak Himmilsbach z angielskim.
Nie było jednak tak źle. W czerwcu 2014 r. uzyskałem kwalifikację do BBT na maratonie Włocławek - Stegna - Włocławek, a w czwartek 21 sierpnia wsiadałem do nocnego pociągu Warszawa - Świnoujście. Na Dworzec Wschodni odwiozła mnie żona - mój najwierniejszy kibic. Rower miałem zapakowany w pokrowiec, dzięki czemu mogłem się przespać w kuszetce, wiedząc, że kolejne doby będą raczej bezsenne. Do Świnoujścia przybyłem wczesnym rankiem, z pociągu wysiadł jeszcze inny kolarz (z Olsztyna) wraz z rowerem. Ja swój zataszczyłem w torbie do schroniska, gdzie miałem zaklepany nocleg. Schronisko wyglądało jak zgrupowanie kadry kolarskiej, albo kilkunastu kadr co najmniej. Mnóstwo facetów i kilka kobiet w kolarskich strojach, a korytarze i pokoje zastawione rowerami. Ja swojego Gianta poskręcałem na podłodze pokoju. Na szczęście części mi nie zabrakło, ani też nie zostało. Pierwszy sukces. Po południu odprawa techniczna z organizatorami. Raczej krótka. Nikt w zasadzie nie ma pytań, może poza kwestią przejazdu przez miasta i wyraźnie wyartykułowanym zakazem jazdy drogami ekspresowymi, których kilka odcinków będzie "po drodze". Później jeszcze masakryczna wycieczka, czyli tzw. Masa Krytyczna po uliczkach Świnoujścia. Dla mnie bez sensu, głównie dlatego, że zmarzłem czekając, aż to coś się zacznie. Nie lubię też stadnych zachowań. Wieczorem idziemy z Bożeną na kolację do McD. Tak się składa, że znowu, tak jak we Włocławku, jesteśmy w tej samej grupie startowej. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Bożena jeździ znacznie szybciej niż ja, co udowodniła we Włocławku, a tu masz los, znowu razem na starcie. Po znajomości umawiamy się na wspólną jazdę do Bydgoszczy (ja), a może dalej (Bożena).
23.08.2014 Świnoujście Prom Bielik godz. 09:15
Stajemy na starcie. Jest jeszcze 3 nieznanych mi wcześniej kolarzy.
Ruszamy. Jeden ze współstartujących zatrzymuje się już po paru kilometrach, aby poczekać na znajomych startujących później. Tempo wyższe niż zakładaliśmy, zamiast planowanych 25-27 km/h z liczników nie schodzi liczba 30 km/h i więcej. Pomaga wiaterek w plecy. Wyprzedzają nas szybsi, my wyprzedzamy wolniejszych. Grupka startowa szybko się rozpadła. Od Parłówka gdzie pobłądziliśmy (strata ok 15 min.) jedziemy w zasadzie we dwójkę. Przy wjeździe do m. Płoty Bożena zatrzymuje się na chwilę, aby się przywitać z bratem, który wyszedł jej pokibicować. Cmok, cmok, ścisk, ścisk. Szybkie te czułości rodzeństwa. Dojeżdżamy do 1. punktu kontrolnego (PK01) na 76 km trasy maratonu. Nie zsiadając z rowerów łapiemy drożdżówki podawane przez strażaków z OSP i jedziemy dalej.
23.08.2014 Drawsko Pomorskie (130 km) godz. 14:05 (PK02)
Idzie mi całkiem nieźle. Jeszcze przed startem zrobiłem sobie rozpiskę z czasami przejazdów i godzinami, o których powinienem być na poszczególnych punktach kontrolnych, aby przejechać i zmieścić się w limicie. Dobre tempo jazdy z Bożeną sprawia, że w Drawsku jestem 1,5 h wcześniej niż moje bardzo ostrożne założenia.Na punkcie kontrolnym może z 5 min. odpoczynku. Na tyle, aby uzupełnić bidony wodą, pobrać mega-kanapkę i ruszyć w dalszą drogę. Czuję pierwsze oznaki zmęczenia, a raczej chwilowej dekoncentracji. Na jednym z podjazdów wypada mi bidon z ręki. Co ciekawe, górki Pojezierza Drawieńskiego wchodzą mi o dziwo łatwiej, niż jazda po płaskim. Może owocuje początek sierpnia spędzony w Sudetach i codzienne przejażdżki po górach? Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy w większej grupce.
23.08.2014 Piła (227 km) godz. 18:10 (PK03)
Na punkcie sporo odpoczywających kolarzy. Siedzą, leżą, stoją, chodzą. Brakuje za to wody. Brakuje toalety. Po kilkunastu minutach ruszamy z Bożeną dalej we dwójkę. Niestety na wielkim rondzie popełniamy błąd nawigacyjny i jedziemy nie tą drogą co trzeba. Pomyłka, powrót i znalezienie właściwej drogi kosztują nas co najmniej 20 minut straty. Łapiemy się za większą grupką startujących i do Wyrzyska jedziemy dosyć ostrym tempem. Długie mocne zmiany, jak w prawdziwym kolarstwie. Fajnie, a przede wszystkim szybko. Gapiostwo w Wyrzysku na brukowych ulicach i kolejna omyłka nawigacyjna, która kosztuje nas następne minuty straty, a przede wszystkim zerwanie kontaktu z naszym peletonem. Bożena narzeka, że szkoda "tego pociągu", ale włącza jakieś dodatkowe moce i zaczyna mi odjeżdżać. Przystając na chwilę na włączenie tylnej lampki tracę z nią kontakt wzrokowy. Do kolejnego punktu dojeżdżam już sam i w ciemności.
23.08.2014 Kruszyniec (317 km) godz. 22:12 (PK04)
Pod motelem "Chata Skrzata" ruch i rejwach jak na rynku w dzień targowy. Jedni odjeżdżają i inni dojeżdżają, teren zawalony rowerami, które stoją i leżą wszędzie. Sędzia Główny podbija mi książeczkę i goni na obiad. W przejściu do restauracji mijam się z Bożeną, która startuje (już) do dalszej drogi. Jem rosół z makaronem, schabowego, a tu nagle niespodzianka. Do lokalu wchodzi mój komendant chorągwi (jak każdy pożądny skaut mam swojego komendanta chorągwi) ze swoją narzeczoną. Wzruszające. Trochę się mityguję, bo oni tacy ładni, pachnący, a ja cóż - oddaję zapach pól i lasów oraz swój własny po 12 godzinach jazdy. Przepraszam i ostrzegam, że moje wypowiedzi mogą być niezborne. Gawędzimy chwilę. Jest mi naprawdę bardzo miło. Żegnam się i idę spać. Nocleg w Kruszynie był przewidziany w mojej rozpisce, więc trzymam się ustalonego planu. Dostaję klucz od pokoju na zapleczu kuchni (to był błąd), biorę prysznic i kładę się na ok 3 godziny. Nie wiem, czy tyle spałem. Wstaję ok 2 w nocy, zakładam świeży strój kolarski i wychodzę na dwór. Ciemno, zimno i żywej duszy dookoła. Oddaję klucz i ruszam w drogę. Chwilę kusiło mnie, aby przejechać przez środek Bydgoszczy (na co zezwalał regulamin), ale odrzucam pokusę i jadę wytyczoną trasą, tzn. w większości serwisówką przy DK10. Na Orlenie przy drodze kupuję sobie dużą kawę na rozbudzenie (kofeina), ogrzanie i dokaloryzowanie (cukier i mleko). Nastrój mam szampański. Puszcza Bydgoska, którą przełaziłem w te i we w te w młodości i "toruńskim" okresie życia, szumi uspokajająco. Na wysokości Solca Kujawskiego robi się już jasno. Przed Toruniem na rozjeździe w kierunku Poznania podjeżdża do mnie samochód techniczny maratonu. Dowiaduję się, że: primo - jadę jako ostatni (spodziewałem się tego); secundo - punkt kontrolny jest już blisko (to akurat wiem); tertio - nie widać mnie w systemie śledzenia zawodników (to też wiem i to mnie najbardziej irytuje).
24.08.2014 Toruń Glinki (381 km) godz. 06:40 (PK05)
A na punkcie kontrolnym niespodzianka. Spotykam dwóch zawodników. Niestety nie jadą dalej. Jeden narzeka na kontuzję barku. Drugi nic nie musi mówić. Na twarzy jest wyraźnie zielony. jak Deszczowiec z bajki Pagaczewskiego. Problemy żołądkowe. Pan z obsługi technicznej maratonu coś majstruje przy moim lokalizatorze. Podobno był nie włączony. Super. Jak mówi jedno z praw Murphy'ego urządzenie podłączone do prądu lepiej działa. Może teraz moja wierna garstka wirtualnych kibiców zobaczy, gdzie jestem? Dostaję herbatę i całe mnóstwo smakołyków nie pobranych przez innych: sezamki, cola, banany. Ruszam dalej. Toruń. Moje miasto. Przynajmniej do 2003 kiedy to osiadłem już na stałe (?) na Mazowszu. Podgórz, Stawki, Rudak. Pusto, cicho. DK 91, czyli dawna "Jedynka" jakaś taka równa. W 2012 gdy jechałem turystycznie wzdłuż Wisły była jednym wielkimi placem budowy pobliskiej autostrady, która przechwyciła obecnie cały ruch samochodowy. Dojeżdżam do Włocławka. Na wysokości Azotów zaczyna siąpić. Podjeżdża do mnie kolejny samochód techniczny maratonu, którego załoga mówi, że mam niedaleko. Co oni tak z tym mówieniem, że niedaleko. Od kiedy jadę samotnie nic mnie nie rozprasza i nie mam żadnych problemów nawigacyjnych. W zasadzie w każdym momencie wiem, gdzie jestem, ile mam do najbliższego punktu i do mety w ogóle.
24.08.2014 Włocławek (426 km) godz.. 09:15 (PK06)
Troskliwością obsługi ten punkt lokuje się w czołówce. W końcu organizują go ludzie z Włocławskiego Towarzystwa Rowerowego (WTR), do których mam duży szacunek za fachowość, zaangażowanie i troskliwość. Dostaję pomidorówkę, chleb ze smalcem, jabłka, krówki, jakieś izotoniki. Rebe konsultuje mnie w sprawie ustawienia siodełka. No pełna fachowość. Tu też spotykam Beatę., poznaną wcześniej na maratonie WTR-u. Niestety nie jedzie dalej. Kontuzja. Ci, co mogliby (teoretycznie) jechać dalej, robią wszystko, abym był naprawdę na szarym końcu. Ostatnie konsultacje, co do kierunku dalszej jazdy i w drogę. Siąpi, mży i pada. Z początku drobny deszczyk, a od skrętu w Soczewce regularnie leje. Jadę samotnie przez te lasy w potokach wody. Wszystko mam mokre, ale psychicznie i fizycznie wszystko w porządku. Myślę, że procentuje parę godzin snu.
24.08.2014 Gąbin (486 km) godz. 12:55 (PK07)
Przemoczony do suchej nitki dokulałem się do Gąbina. Punkt kontrolny na rynku, ale dojść się nie da. Jakaś impreza kolarska. A ściślej inna impreza, niż ta w której ja biorę udział. Tłum rowerzystów obojga płci, o rozpiętości wiekowej od staruszka do podlotka na rozmaitych rowerach oblega dwa namioty i stoliczek punktu kontrolnego. Mistrzostwa gminy, czy powiatu. Tłoczą się, przepychają, ktoś minie potrąca, inny oblewa gorącą herbatą. Ale jest nadzieja. Strażak obsługujący punkt wprawnym wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu i prowadzi do namiotu (ogrzewanego!), a za chwilę przynosi kubek z gorącą herbatą. Do jedzenia niestety już nic nie ma poza zwiędłymi kanapkami. A w namiocie niespodzianka. Marek z Lublina, zawodnik kategorii solo, z którym się witam jak z towarzyszem niedoli, głośno snuje rozważania na temat celowości dalszej jazdy w takim deszczu. Trochę mnie to demotywuje. Najpierw jednak suszenie. Wszystko mam mokre na wskroś, więc rozbieram się na golasa i owijam jednym z koców leżących w namiocie. Ubranko kolarskie, ale też wkładki do butów, książeczkę z potwierdzeniami, nieprzemakalną laminowana mapę, która też przemokła rozwieszam na rurkach stelażu namiotu. Podobnie robi Marek. Młodszy strażak co chwilę donosi nam gorące herbaty i pyta, czy podnieść temperaturę ogrzewania? Oczywiście! Powoli dochodzę do siebie. Nieplanowana dłuższa przerwa na osuszenie. Dzwoni mój najwierniejszy kibic, czyli ukochana żona, mówiąc, że na monitoringu (a jednak działa) widać jak dojeżdża do nas jeszcze jeden zawodnik i mam się ruszyć z miejsca, jak nie chcę być ostatni. Ruszyć? Dobre sobie. Niech te mokre lajkry choć trochę podeschną. Takich telefonów od żony mam w tym czasie chyba ze cztery. Na razie na bosaka i owinięty w koc drepcę do toalety umiejscowionej w jednym z domów przy rynku. Dobrze, że tłum lokalnych kolarzy zniknął, bo jeszcze bym wyszedł na jakiegoś ekshibicjonistę lub innego zboczeńca. Odtajałem, zebrałem myśli i zdecydowałem – jadę dalej mimo deszczu. Podobnie robi mój obecny towarzysz. Gdy już jesteśmy na zewnątrz przy rowerach, dojeżdża ten trzeci zawodnik, a ściślej ujmując Marek z Włocławka. Swoją drogą to dziwne, co sympatyczniejszy rowerzysta to jak nie Krzysztof to Marek. Ruszamy. Marek (solo) przed nami, my z Markiem z Włocławka w przepisowej odległości za nim. Szaro, buro, pada, mży. Nastrój mam taki sobie. Bardziej przez to, że dwugodzinny postój w Gąbinie był wcale nie planowany. O ile do Gąbina mieściłem się w swoich teoretycznych założeniach czasowych i „rozpisce” to teraz uświadamiam sobie, że jadę z deficytem czasu i na każdym kolejnym punkcie będę później niż planowałem. Marek z Włocławka za to w wyśmienitym nastroju. Jak się okazało miał awarię koła, dojechał do Włocławka, za zgodą sędziów pojechał do domu, naprawił rower, trochę odpoczął i na świeżo ruszył dalej. Dobijamy do Żyrardowa.
24.08.2014 Żyrardów (558 km) godz. 17:37 (PK08)
Kilka minut bezsensownej dyskusji z cieciem lokalnego domu kultury, który nie chce nas wpuścić do środka, najpierw w ogóle, a potem z rowerami. Punkt kontrolny jest w zasadzie w fazie likwidacji. Podbijamy książeczki, podpisujemy listę. Wyjadamy smętne resztki jakiegoś ciasta. Nagle z kąta sali spod sterty koców wynurza się jakaś postać. Żywy uczestnik naszego maratonu, którego nie pamiętam z imienia. Pewnie się sobie przedstawiliśmy, ale byłem w stanie, w którym umysł nie wszystko rejestrował. Okazuje się, że czeka na znajomych, którzy mają mu przywieźć suche ubranie na zmianę. Umawiamy się na dalszą jazdę wspólnie. Tu też zmitrężyłem za dużo czasu. Ale znajomi nowego kolegi przyjechali, facet się przebrał, na kask założył reklamówkę po zakupach i ruszyliśmy. Przed nami Marek z Lublina, my we trójkę za nim. Sochaczew, Wiskitki, Mszczonów. Za Mszczonowem zmierzcha, włączamy oświetlenie i dociągamy do Grójca. Potrzebuję kilkunastu minut przerwy na regenerację. Niestety jesteśmy w środku miasteczka, ale prawie wszystko już zamknięte. W czynnym monopolowym (wiadomo) kupuję colę i hot –doga (!), podobnie robi kolega, który dołączył w Żyrardowie. Będę go dalej nazywał Brodaczem ze względu na imponującą i charakterystyczną długą brodę. Na Rynku w Grójcu zaliczam glebę w typowy, ale jakże głupi sposób. Próbując ruszyć pod górkę (rynek jest pochyły) nie udaje mi się wpiąć i upadam jak długi. Oberwało siodełko, które się przekrzywiło, uderzenie było na tyle silne, że pękła jedna z dwóch śrub zacisku siodełka. Przeszlifowała się też klameczka zacisku tylnego koła. Nie ma wiele czasu na korektę siodełka ruszamy w dalszą drogę. Do wyjazdu z Grójca i dalej bocznymi drogami przez osławione sady, na których wielu się pogubiło, pewnie prowadzi nas Marek z Włocławka. Dla niego jest to kolejny udział w BBTour, więc praktyka i znajomość trasy w tym miejscu znakomicie się przydaje. Nazywam Marka „Mistrzem”, bo tak traktuję każdego, który ma za sobą to, co ja dopiero chcę osiągnąć. Złości go to niepomiernie i prosi, aby go tak nie nazywać. O dziwo: ani przed nami, ani za nami nie widać Marka z Lublina. Brodacz i „nasz” Marek (kat. open) wyjaśniają, że w czasie, gdy byłem w sklepie w Grójcu, on podjechał do nich i zakomunikował, że na razie dalej nie jedzie i musi się gdzieś przespać. My zaś ciągniemy tą ciemną nocą. Zmęczenie swoje robi. Jestem na rowerze już prawie 20 h licząc od wyjazdu z Kruszyńca. Zamykam się w sobie. Coraz więcej rzeczy zaczyna mnie irytować. A to terkoczący bębenek w rowerze jednego z towarzyszy, a to tylna lampka innego, prześwietlająca mój mózg na wylot. Trudno zaś na nią nie patrzeć, skoro wokół ciemno jak w kominie, a światełko kolegi pomaga nawigować.
24.08.2014 Białobrzegi (631 km) godz. ok 22:30 (PK09)
Punktu w Białobrzegach już nie ma. Jest za to koncert na ryneczku. Tak się drą, że niesieni falą uderzeniową wzmacniaczy i głośników wyjeżdżamy czym prędzej z miasta. Po drodze, o dziwo, wyprzedza nas kilku sakwiarzy. Teraz po nocy? Nas ultramaratończyków? Nie! To się nie może udać. Przyspieszamy i wyprzedzamy. Tak się tasujemy aż do Jedlińska, za każdym razem serdecznie pozdrawiając się nawzajem gromkim: Cześć!
Dostaję też sms’a od koleżanki z pracy (Dzięki Kasiu!):
„Krzysztof, byle do zajazdu! Tam gacie wysuszysz, jeść dadzą, wyśpisz się a jutro już bez deszczu! I coraz bliżej meta i Polska taka piękna (…) jesteśmy pod wrażeniem, gigantycznym wrażeniem. I ściskamy kciuki ze wszystkich sił. Dajesz Krzysiuuuuu, dajeeeeeesz!!!” godz. 21:55
Przed Radomiem zjeżdżamy na stację Orlenu. Ja muszę napić się kawy, Brodacz potrzebuje nowych baterii do gps’a. To ma sens. Pozbawiona sensu była za to nasza rozmowa z kierownikiem stacji, który (pewnie w dobrej wierze) chciał nam objaśnić jak przejechać przez Radom. Z tych objaśnień był taki pożytek, że zamiast trzymać się wskazań nawigacji gps’owej nadkładamy tak około 6 kilometrów więcej. To tylko wzmaga moją nerwowość. Radom wypluwa nas w ciemności nocy. Zaczynają się jakieś podjazdy. Szczęśliwie w nocy ich nie widać, co dobrze robi na psychikę. Nie jest straszne to, czego nie widać. Z niecierpliwością wyglądam punktu kontrolnego, czy to już? Niestety nie. Mam świadomość, że punt jest zlokalizowany już poza Iłżą, więc nawet widok podświetlonej wieży zamkowej mnie nie uspokaja. Noc i ciemności nie pozwalają na nabranie szybkości na fajnym zjeździe do tego miasteczka. Wyjeżdżamy już poza rogatki i jedziemy jeszcze spory kawałek gdy z oddali ukazuje się niebiesko czerwone oświetlenie stacji benzynowej Moya, gdzie zlokalizowano „duży” punkt kontrolny.
25.08.2014 Iłża (698 km) godz. 02:13 (PK10)
Pobyt na punkcie w Iłży poczytuję sobie za największy błąd taktyczny w całym maratonie. Zaczęło się od tego, że dość długo – około godziny czekałem na posiłek. Kolejną straciłem na poszukiwanie miejsca na przespanie się, a w pierwszej kolejności na wzięcie prysznica i zmianę ciuchów. Jest już dobrze po trzeciej w nocy, a raczej nad ranem, gdy udaje mi się znaleźć wolne łóżko, po kimś, kto właśnie rusza i przyłożyć głowę na chwilę. Ponieważ starałem się trzymać przedstartowych założeń i przespać około 3 godzin, wstałem z łóżka dobrze po szóstej. Zanim się zebrałem, zjadłem ciepłe śniadanie (jajecznica) na punkcie nie było już nikogo z zawodników i tylko zwijająca się obsługa techniczna maratonu. Wyruszam w dalszą drogę o 07:11. Teoretycznie wszystko powinno być w porządku, ale nie było. Przede wszystkim już po kilku kilometrach stwierdzam, że nie jestem wcale wypoczęty, a na domiar złego pojawia się coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyłem – bolesna sztywność karku. Nie jestem w stanie podnosić głowy i nią ruszać. Każde spojrzenie dalej niż na przednie koło wymaga odchylenia całego tułowia i to jeszcze w taki sposób, że muszę trzymać (?) kierownicę w górnym chwycie i to tylko koniuszkami palców. Dobrze, że nogi sprawne. W Ostrowcu Świętokrzyskim próbuję zrobić sobie przerwę w McD na kawę z ciastkiem. Niestety - ślimacze tempo kolejki i numerkowy system obsługi zniechęcają mnie do poczęstunku. Kolejna próba - na Orlenie w Opatowie. Tam z kolei inwentaryzacja. Ni z tego ni z owego, otaczają zasoby stacji taśmą i przestają obsługiwać klientów. Poza benzyną nic nie kupię. "Podbudowany" tym wszystkim toczę się przez rodzinne strony mojej teściowej: Klimontów, Sulisławice, Łoniów.
Za mostem na Wiśle w Tarnobrzegu spotykam Piotra łatającego w rowie przedziurawioną dętkę. Jakoś doczołgałem się do kolejnego punktu kontrolnego w Nowej Dębie.
25.08.2014 Nowa Dęba (800 km) godz. 13:15 (PK11)
Na punkcie (szkoła) kumulacja kilkorga zawodników. Słabo kontaktuję. Dostaję coś do jedzenia i picia. Próbuję się zdrzemnąć. Chcę dać wypocząć szyi. Nie na wiele to pomaga. pomimo zmęczenia - nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi każdy dźwięk, a ponieważ punkt jest w trakcie likwidacji - szurania i hałasu jest sporo. Bardziej z wewnętrznego przymusu, niż rzeczywistej chęci wsiadam na rower i toczę się w kierunku Rzeszowa. Słaba ta jazda. Co kilkanaście minut muszę przystawać i próbuję się rozciągać i masować kark.
O godzinie 16:01 dzwonię do lekarza maratonu dr. Szendzielorza z prośbą o konsultację, podszytą niewypowiedzianym zamiarem wycofania się z maratonu. Doktor Leszek, sam "praktykujący" kolarz-maratończyk ordynuje mi przez telefon podwójną dawkę ibupromu i wypowiada znamienne słowa: "Czekamy na ciebie na mecie".
Chyba to mnie zmotywowało najbardziej do ostatecznego wysiłku.
Szerokim poboczem DK9 wjeżdżam do Rzeszowa i znowu spotykam Piotra. Trzymając się razem i zdając się na jego wskazówki nawigacyjne dojeżdżamy pod wieczór do kolejnego punktu kontrolnego.
25.08.2014 Rzeszów (860 km) godz. 18:05 (PK12)
Punkt kontrolny kategorii "premium". Dostaję żurek, mnóstwo owoców, ciasto i kawę. Trochę mnie to rozleniwia. Piotr naradza się nad dalszą strategia jazdy ze swoja żoną, która dojechała na punkt. Doskwiera mu dokładnie to samo, co i mnie - sztywność karku. On postanawia się przespać, ja ruszam dalej. Gdy zbieram się do wyjazdu na punkt wpada poznany dzień wcześniej Marek (z Lublina). Okazało się, że spał chyba z 7 godzin w Grójcu i jedzie stamtąd non-stop od samego rana. Niezłe ma tempo. Zaczynają się góry. Najpierw podjazd w stronę Barwinka, później - za Domaradzem, zjazd na DW 886. Gdzieś na tym rozjeździe zostałem ostatecznie dobity jakimś przelotnym deszczem, który ni z tego, ni z owego zatrzymał się nade mną i wylał na mnie cały zapas wody. Do legendarnego punktu kontrolnego w Starej Wsi (Brzozowie) dociągam chyba tylko siłą woli. Zadowalam się tylko herbatą. Dziękuję za żurek, ciasto i inne przysmaki. Marzę tylko o jednym: móc położyć się na godzinę i przespać.
25.08.2014 Stara Wieś (904 km) godz. 21:15 (PK 13)
Przez materiał koca, którym jestem okryty przebijają się dźwięki rozmowy. Zaczynam rozróżniać głos męski i kobiecy. Powoli z dźwięków zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, a nawet fragmenty zdań. Uświadamiam sobie, że chyba rozmawiają … o mnie. Wygrzebuję się spod koca, siadam na brzegu materaca wciśniętego w kąt pokoju tutejszego Koła Gospodyń Wiejskich. Stoi nade mną postawna kobieta i coś do mnie mówi. Tonem stanowczym i apodyktycznym przekazuje mi komunikat, że otrzymała telefon od Komandora Maratonu, który przekazuje mi, za jej pośrednictwem, informację, że jeżeli natychmiast nie pojadę, to nie mam szansy na ukończenie maratonu w limicie czasowym. Natychmiast. Czy Pan rozumie? NATYCHMIAST!!! Rozumiem. W tej chwili wszystko jest jasne. Dokładnie przed dwiema godzinami położyłem się spać na 13. punkcie kontrolnym Ultramaratonu Kolarskiego „Bałtyk Bieszczady Tour 2014”, mając zaledwie 108 km przed sobą, a przejechane od sobotniego poranka już 900 km. Zbieram się pospiesznie. Wizyta w łazience, łyk herbaty, gps na kierownicę. Na odjezdne mówię: Dziękuję, zostańcie z Bogiem! siadam na rower i ruszam w noc.
Drogi do Ustrzyk w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że było bardzo zimno i ciemno, a niebo wyjątkowo gwiaździste. W Sanoku oświetlonym latarniami ulicznymi zatrzymałem się na Orlenie na kawę i aby skorzystać z toalety. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakiś samochód jechał za mną, po chwili mnie wyprzedzał, a następnie stał na poboczu z włączonym silnikiem. I tak kilka razy.
Podjazdy za Zagórzem i Leskiem pokonałem jakoś tak mimochodem. Dłużyła mi się tylko droga z samego Leska do Ustrzyk. Wreszcie są, choć aby dotrzeć do punktu kontrolnego, trzeba było przejechać całe miasto.
26.08.2014 Ustrzyki Dolne (955 km) godz. 03:40 (PK 14)
Punkt kontrolny w hallu nowoczesnej sali sportowej. Przeszklona ściana i trzy osoby wewnątrz momentalnie kojarzą mi się z ulubionym obrazem jednego z moich ulubionych malarzy, czyli Nighthawks Edwarda Hoppera:
"Nighthawks by Edward Hopper 1942"
Obsługa punktu: Tomassac, Colesiu i Dziewczyna.
Karmią mnie i poją. Sprawdzają, czy jestem wystraczająco ciepło ubrany i wręcz siłą wypychają w dalsza drogę. Jestem naprawdę ostatni.
Zmagam się z tą końcówką, tak jak wielu innych. Podjazdy pod Żłobek i Czarną. Uciekający czas i odległości inne w rzeczywistości niż na mapie i rozpisce. Nadeszła jednak taka chwila, w której poczułam wręcz fizyczną pewność, że dojadę do mety. Przełęcz nad Lutowiskami, wschodzące słońce oświetlające rosnące w oczach Bieszczady i taki widok:
Oczy zrobiły się trochę mokre.
Ostatni odcinek, ten po minięciu kultowego drogowskazu "Ustrzyki Górne 14" ciągnął się niemiłosiernie. Wreszcie zza zakrętu wyłania się Zajazd pod Caryńską i stojąca jeszcze meta. To już?
26.08.2014 07:10 Ustrzyki Górne (meta)
Powitano mnie dźwiękiem dzwonu i gratulacjami, które składali mi: sam Komandor (Robert Janik), Tomassac, Colesiu i Klan. Dzięki.
Komandor oznajmia, że mój czas to 69 h 55 min. (czyli 5 min. przed upływem limitu). Z przekąsem zauważa też, że pobiłem rekord długości przebywania na trasie.
Później powędrowałem do Hotelu Górskiego, na zarezerwowany wcześniej nocleg. Długi gorący prysznic, śniadanie, dekoracja zwycięzców i uczestników.
Później spanie, obiad, spanie, kolacja, spanie i następnego dnia powrót, długi powrót koleją do domu.
Nie siląc się na specjalne podsumowanie napiszę, że satysfakcję z ukończenia tego trudnego maratonu nieco przyćmiewa zajęcie na nim ostatniego miejsca. Ale cóż frycowe, kiedyś trzeba było zapłacić. Na dobrą sprawę, pomimo poważnego wieku, jestem debiutantem w tej dziedzinie. W ubiegłym roku kupiłem kolarzówkę, w tym po raz pierwszy przejechałem "na raz" dystanse większe niż 200, 300, 400, 500 itd. km, a wszystko to w ramach dwóch maratonów: "Włocławka" i BBT.
Poza bólem karku nic więcej mi nie dolegało. Tylko w jednym momencie rozważałem wycofanie się z wyścigu - przed Rzeszowem i to raczej w wyniku "chłodnej" kalkulacji, niż jakiegokolwiek psychicznego doła. Głowa, serce i nogi na szczęście cały czas sprawnie działały i dowiozły całą resztę mnie do mety.
Taki czas..., hmm - będzie co poprawiać w kolejnych edycjach.
Mapka: