Śląsk OpolskiWychodzący
Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim.
Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo,
moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden
więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na
trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy
kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km)
jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie
(kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na
Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę
powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika
wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku.
W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety
chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w
Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle
w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne
łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową
kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia.
Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na
żywo”, zżynając ze Staffa:
O blachę przystanku
deszcz bębni, Deszcz bębni jesienny. (2015.08.25 - 08:40)
W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i
zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54
melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd,
a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko
przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie
zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża
obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to
co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych
od soku jeżyn.
Jeżyny za Głuchołazami
© skaut
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd
przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło.
Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w
remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o
tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych
zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest
wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie
prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione
błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu.
Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na
trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do
niej dojadę, a tym samym
zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h).
Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na
oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym
ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki
wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu
przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym
odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc
rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym
z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Przedgórze Sudeckie (Góry MRDP'14)
© skaut
Ziemia KłodzkaDeszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie
tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy
markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z
serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie
jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego
dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a
tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam
na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się,
zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną.
Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek
bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już
sylwetkę Wojtka
Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz
będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i
odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo
podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania
mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle
podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju.
Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn
nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam.
Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim,
gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej.
W Stroniu Śląskim (871,5 km)
melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku
rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego
pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa.
Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda.
Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym
westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na
przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym,
długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba
przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez
problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny
Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni
Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał
wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Wilkanów - Ruiny pałacu
© skaut
Odbieram SMS od żony, która
„załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach
w Kudowie:
Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny
będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo
właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich.
Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)
Jest godzina 19:00, gdy
docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane
kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute,
tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów
wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Kotlina Kłodzka (Góry MRDP'14)
© skaut
Trochę mi się zakręciło w głowie od tej
dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie
całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku
kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych
krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak.
Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu.
Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:
– Kto jedzie?
– „Dwudziestka”! A ty kto?
– „Trzydzieści siedem”
– Cześć.
– Cześć
– Którędy dalej?
– Tam
– Nie wiesz, czy dobra droga?
– Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.
Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez
Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie
wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie
senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa.
Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle
zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za
Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy
próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o
niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5
minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w
telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W
Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie
krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej,
chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską,
kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany
co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję
się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o
zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32.
Telefonicznie ustalam ze szwagierką
miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację
i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen
„fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.