Warszawa (DPD)

Czwartek, 12 listopada 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Po pięciu dniach przerwy znowu na rowerze. Rutynowo. Do pracy i z powrotem. Rutynę przełamał, poranny widok radiowozu zatrzymującego rowerzystę na Czerniakowskiej (przy ZUS-ie). Mam nadzieję, że obyło się na pouczeniu i nieszczęśnik na szosówce nie poniósł poważniejszych konsekwencji wyboru jezdni, zamiast równoległej DDR.
Wieczorny powrót urozmaiciłem przejazdem nowo wyremontowaną ul. Wawerską w moim Józefowie. Entuzjazm lokalnej prasy w postaci "Józefowa nad Świdrem" przesadny. Ale jak można oczekiwać od nich obiektywizmu, skoro są na utrzymaniu władz miasta?
Podstawowy mankament - widoczny gołym okiem o tej porze: jezdnia jaskrawo oświetlona, choć ruch na niej znikomy. Na DDPiR ciemno zaś jak w ... . To tak a propos poprawy bezpieczeństwa, której miał służyć ten remont.
Józefów, ul. Wawerska (po remoncie) © skaut
Po lewej DDPiR, po prawej jezdnia. Niebieskawy poblask to lampka mojego roweru.

Warszawa (DPD)

Piątek, 6 listopada 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Dzisiaj zdrowsze powietrze, ale zimniej. Na ścieżkach i dróżkach rowerowych zostali już tylko najwytrwalsi rowerzyści. Część z nich poznaję z widzenia, z kilkoma wymieniam kurtuazyjne pozdrowienia.
Mimo zimna ciągle odnajduję radość z jazdy, a ponadto z satysfakcją mijam i wyprzedzam samochody stojące w korku. Na przykład takim, jak poniższy u zbiegu Traktu Lubelskiego i Wału Miedzeszyńskiego.
Warszawa - Miedzeszyn © skaut
Widziałem też drugie dzikie zwierzę w tym tygodniu. We wtorek był dzik, dziś - lis.

Warszawa (DPD)

Wtorek, 3 listopada 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Rutynowy przejazd na trasie Józefów - Warszawa - Józefów, nieco powiększony wskutek modyfikacji trasy powrotnej. Wisłę przekroczyłem po Moście Świętokrzyskim i dalej już prawym brzegiem.
Ranek zapowiadał się słoneczny, niestety opadające mgły uczyniły zeń nieprzyjemny czas, w którym mocno przemarzłem. Po południu podobnie. Dopóty dopóki nie zaszło słońce było bardzo przyjemnie. Po zachodzie - jakby ktoś otworzył lodówkę ... brrr.
Wczesny zachód słońca © skaut

Powiat garwoliński

Niedziela, 25 października 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki

Niedzielna, przedpołudniowa wycieczka po Ziemi Garwolińskiej. Rześki poranek zmusił do żwawego kręcenia. Bocznymi drogami najpierw do Łaskarzewa, a następnie do kolejnych gmin tego powiatu. Towarzyszyło mi ostre słońce i miejscami silny zachodni wiatr.
Drogi raczej puste, jedynie pod kościołami i lokalami wyborczymi większe grupki ludzi.
Zaliczone gminy: Łaskarzew (721), miasto Łaskarzew (722), Sobolew (723), Trojanów (724), Żelechów (725), Górzno (726), Miastków Kościelny (727).
Rześki poranek © skaut
Ziemia Garwolińska jesienią © skaut
Pusta "stara" DK17 w Garwolinie © skaut




Kobyłka

Poniedziałek, 19 października 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto, Wycieczki

Dłuższa niż zazwyczaj droga do domu. Postanowiłem wykorzystać chwilową poprawę pogody i zaliczyć gminy leżące w polu rażenia Kolei Mazowieckich i niedaleko Warszawy. Przejazd z Warszawy Wschodniej do Legionowa linią "lotniskową" KM zaskakująco szybki. Szkoda tylko, że elf w zielono-biało-żółtych barwach nie miał miejsc na rowery. Jakoś się wepchałem na przedostatni pomost i zniosłem te kilkanaście minut jazdy. W Legionowie trwa budowa w okolicy dworca. Zgaduję, że parking P+R sądząc po konstrukcji i usytuowaniu.
Kawałek jazdy do zakorkowanej DK61 i już uciekam na prawie pustą DW632 w stronę Marek. Na rogatkach zaskoczenie w postaci "ulubionego" znaku rowerzystów czyli B-9. Alternatywą jest może 300 m zdezelowanego polbruku oznaczonego jako DDPiR. Kompletnie bez sensu, począwszy od zdublowania znaków B-9 i C-16/13 a skończywszy na tym, że odcinek objęty zakazem jest absurdalnie krótki i droga w tym miejscu niczym nie różni się od tej wcześniej i później.
Wyjazd z Legionowa. DW632 © skaut


Ruch raczej spokojny przez tereny Lasów Legionowskich. Niby tak blisko od domu, a nigdy tu wcześniej nie byłem. Zaskakującym odkryciem jest dla mnie Kanał Królewski, który przejeżdżam po moście w Rembelszczyźnie. Taki prosty i regularny ten kanał, jak nie w Polsce.
Przez Lasy Drewnickie dojeżdżam do Marek. Tu drugie zaskoczenie związane z oznakowaniem drogi. Znowu znak zakaz jazdy rowerem i to na obszarze zabudowanym, gdzie ograniczono prędkość do 40 km/h. Pokrętna logika kimś kierowała, skoro na tej samej DW632 poza obszarem zabudowanym muszę się czuć bezpieczny przy dozwolonej prędkości 90 km/h, o tyle w mieście jestem już zagrożony, albo to ja zagrażam przy prędkości 40 km/h.
Lasy Drewnickie © skaut

Korzystając z lekkości roweru przez trawnik wciskam się na ślimak wiodący na wiadukt przecinający DK8 i za chwilę zjeżdżam w bok, w stronę Kobyłki. Jak tu ciemno!
Przez Nadmę, zupełnie pustymi lokalnym drogami dojeżdżam do Kobyłki, a niezadługo po tym do Wołomina, który tworzy z Kobyłką i Zielonką coś w rodzaju "aglomeracji".
Kobyłka. Wjazd od strony pn-zach © skaut

Bocznymi drogami przez Ostrowik dojeżdżam do Okuniewa, a stamtąd DW637 do Sulejówka. Dalej trochę "terenu", tzn. przez Izabelę i Majdan docieram do Góraszki. Kawałek "szosą lubelską" z wygodnym, szerokim poboczem i przez czarny, niczym nie oświetlony  las Mazowieckiego Parku Krajobrazowego ciągnę do Aleksandrowa i Falenicy. Dalej już tylko krok do domu.
Zaliczone gminy: Legionowo (715), Nieporęt (716), Radzymin (717), Kobyłka (718), Wołomin (719) i Poświętne (720).

Mała pętla w Międzylesiu

Sobota, 19 września 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto, Wycieczki
Zapisałem się z dziećmi na wyścig "Ojcowie na start", planowany na dzień 26.09.2015 r.
Aby być bardziej "pro" wybraliśmy się z synem na objazd trasy po Międzylesiu, a przede wszystkim na dopasowanie nowego rowerka na kołach 20".
Więcej było stawania niż samej jazdy. Jak to z nowym rowerem - co chwila trzeba było coś ustawiać i poprawiać w ustawieniach. Część trasy tak zapiaszczona, że i ja musiałem przepychać swojego operatora.
Rozpoczynamy na ulicy o jakże adekwatnej nazwie:

Międzylesie. Ul. Kolarska © skaut
A o to przyszły zawodnik:

Debiut na nowym rowerze © skaut
PS. W zawodach niestety nie wystartowaliśmy. Pogoda w sobotę 26 września, a przede wszystkim przeziębienie córki i syna zatrzymały nas w domu.

Góry MRDP (5)

Środa, 26 sierpnia 2015 · Komentarze(4)
Kategoria Ultramaratony
Środowy poranek
Sen trwał prawie 5 godzin. Na tyle nabrałem już wprawy przy porannej krzątaninie, że po śniadaniu (Dzięki Oleńko!) jeszcze przed siódmą moszczę się na siodełku i rozpoczynam żmudny podjazd pod Przełęcz Lisią. Na szczęście Droga Stu Zakrętów budowana była przez nielada fachowców i trzyma stałe nachylenie na całej swej długości. Nie pozostaje nic, tylko pracowicie w jednym rytmie jechać w górę podziwiając fantastyczne wychodnie skalne Gór Stołowych. W Karłowie zatrzymuję się na moment, aby przyodziać się w ocieplacze przed zjazdem. Chwilę rozmawiam z obywatelem Radkowa, który jedzie na wysłużonym zielonym ATB, w przeciwną stronę, do pracy w kudowskim sanatorium. Zjazd byłby może cudowny, gdyby nie trzeba było wyhamowywać na wcale licznych serpentynach, ale cóż nie bez kozery jest to Droga Stu Zakrętów.
W Radkowie nie zatrzymuję się, zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach. Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej. We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach. W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy, że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:

Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)

Odpowiedź może być tylko jedna:
Głuszyca. Do mety (10:45)

W Głuszycy spotykam (który to już raz?) Henia i Wacka, którzy wypytują mnie o dalszą drogę. To, co mówili o przejechanym odcinku przez Sokolicę nie nadaje się do druku. W mocno swobodnym tłumaczeniu mniej więcej chodzi o to, że była to bardzo zła droga i trasę maratonu puścił nią bardzo niedobry człowiek i oni bardzo chętnie by z nim na ten temat porozmawiali przedstawiając bardzo silne argumenty, że wybór tej drogi był niewłaściwy. Im (oczywiście) wystarczyły dwa rzeczowniki, jeden czasownik (w różnych formach) i jeden przymiotnik.

Pikniki

Przed jedenastą (10:49) melduję zaliczenie przedostatniego punktu kontrolnego. Zatrzymuję się na drugie śniadanie przed marketem Dino. Mają dobre gazetki, które świetnie nadają się na obrus, izolację termiczną i papier śniadaniowy. Dostaję SMS od koleżanek z pracy:

Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)

Jadę wzdłuż linii kolejowej. O dziwo zegar na stacji w Głuszycy wskazuje dobrą godzinę. Droga przez Grzmiąca i Rybnicę Leśną bardzo „klimatyczna”. Ciemny las, droga na zboczu i nieliczne zabudowania przywodzące na myśl „Gazdę z Diabelnej”. W Unisławiu Śląskim obok zrujnowanego kościoła skręcam na południe i niezłą drogą jadę do Mieroszowa. Jest ciepło, wręcz upalnie. Wspinam się przez Łączną w kierunku Chełmska Śląskiego i na wysokości 686 m otwiera się wspaniały widok na Kotlinę Kamiennogórską.
Kotlina Kamiennogórska © skaut

W Chełmsku Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i zjeżdżam do Lubawki.
Chełmsko Śląskie. Domy tkaczy © skaut

O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16. Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:

Dawaj Krzysztof dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53)
A potem meta, laba i powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)

W Lubawce robię przerwę na posiłek. Przy wylotówce na Kamienna Górę zatrzymuję się w piekarni, gdzie dostaję pyszną „pizzę”, a sprzedawczyni z własnej inicjatywy robi mi kawę z prywatnych zasobów. Gawędzimy trochę, wspólnie użalając się nad tutejszą biedą i przeraźliwym bezrobociem. Ona też „nietutejsza”, od niedawna osiadła na Dolnym Śląsku. Przyjemnie się rozmawia , ale mi czas w drogę, zwłaszcza, że do mety rzeczywiście niedaleko. Bezstresowo wjeżdżam na Szczepanowski Grzbiet (639 m). Od razu widać, że droga biegnie w sposób nienaturalny. Dawniej w Bukówce trakt wiódł w prawo w dolinę rzeki, ale zapora i jezioro wymusiły wytyczenie drogi „na krechę” przez górę. Przejeżdżam przez Miszkowice. Dawna Karczma Książęca posadowiona na fundamencie średniowiecznego zamku w coraz większej ruinie. Karl von Stein i Karl August von Hardenberg, to nie "nasza" historia przecież. Nie ma też dawnego kościoła ewangelickiego o jego (podobno) przepięknym wyposażeniu nie wspominając. Stał tu vis a vis świątyni katolickiej i jakby z nią rozmawiał. W Jarkowicach z dawnego browaru zamkowego nie zostało już nic. W ubiegłym roku były jeszcze budynki. Teraz ruiny, a raczej „kamieni kupa”.
Do mety!
O trzeciej po południu jestem na Rozdrożu Kowarskim. Gdy przed zjazdem zakładam na poboczu drogi kamizelkę i czapkę wyprzedza mnie Wiciu mknący do mety. Zjeżdżam i ja na dno Kotliny Jeleniogórskiej. Po kolei przejeżdżam Kowary, Ścięgny, Sosnówkę i Piechowice. Liczne grupy szosowców mnie wymijają, ale na moje pozdrowienia patrzą obojętnym, a może nawet wzgardliwym wzrokiem. Na tym obłoconym giancie z dużą podsiodłówką, lampkami, innym szpejem a jeszcze w przepoconych, złachanych ciuchach mogę wyglądać jak dziad jakiś. Na dodatek stwierdzam, że przednia przerzutka odmówiła współpracy. Zatrzymuję się w Podgórzynie, ale nie ma co kombinować bo do mety już naprawdę niedaleko. Na szczęście łańcuch został na środkowej tarczy. W Szklarskiej Porębie ostatni podjazd. Ale jaki! Gdy powolutku wjeżdżam na górę, kątem oka widzę zjeżdżającego w przeciwnym kierunku Wilka.
Nowe życie wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę. Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey.
Była godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Tego dnia czekał mnie jeszcze spacer z kolegami i przezacną Panią Keto’wą po Świeradowie w poszukiwaniu kolacji. Nazajutrz było wręczenie medali i powrót na „kołach” w towarzystwie Ola i Siudka do Szklarskiej Poręby. Panowie zjechali do Jeleniej, a ja w sympatycznym bistro na dworcu przeczekałem do nadejścia pociągu. Znowu wagon rowerowy (Turysta naprawdę ma duże wpływy na kolei). W Jeleniej dosiadł się jeszcze Darek Janeczek wysiadający w Sosnowcu. Z Warszawy do Józefowa znowu na rowerze, a w domu gorące powitanie żony, dzieci. Wieczorem zaś tort.
Słodka nagroda (w domu) - Góry MRDP'14 © skaut
***
Podsumowanie:
Przejechałem w sumie 1139,6 km, czyli "nakazany" dystans maratonu 1121,8 km powiększony o "zjazdy techniczne" z trasy w Nowym Żmigrodzie, Zakopanem, Raciborzu i Lubawce oraz omyłkę nawigacyjną za Międzylesiem. Czas oficjalny (brutto): 102 h 22 min. stawia mnie raczej w ariergardzie peletonu. Czysty czas przejazdu nieco szokuje: 55 h 58 min, co uzmysławia ile tego czasu "wytopiłem" nie jadąc. Dało to średnią (z jazdy) 20,36 km/h.
Wrażenia niezapomniane. Organizacja - znakomita, przy swym minimalizmie, którego zresztą oczekiwałem. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że najlepiej mi idzie jazda w samotności. Chyba tak wolę.


Góry MRDP (4)

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Ultramaratony
Śląsk Opolski
Wychodzący Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim.
Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo, moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km) jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie (kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku.
W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia. Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na żywo”, zżynając ze Staffa:

O blachę przystanku deszcz bębni, Deszcz bębni jesienny. (2015.08.25 - 08:40)

W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54 melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd, a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych od soku jeżyn.

Jeżyny za Głuchołazami © skaut
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło.
Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu. Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do niej dojadę, a tym samym zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h).
Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Przedgórze Sudeckie (Góry MRDP'14) © skaut
Ziemia Kłodzka
Deszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną.
Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już sylwetkę Wojtka Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju.
Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam. Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim, gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej.
W Stroniu Śląskim (871,5 km) melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa. Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda. Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym, długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Wilkanów - Ruiny pałacu © skaut

Odbieram SMS od żony, która „załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach w Kudowie:
Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich. Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)

Jest godzina 19:00, gdy docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute, tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Kotlina Kłodzka (Góry MRDP'14) © skaut

Trochę mi się zakręciło w głowie od tej dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak. Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu. Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:

– Kto jedzie?
– „Dwudziestka”! A ty kto?
– „Trzydzieści siedem”
– Cześć.
– Cześć
– Którędy dalej?
– Tam
– Nie wiesz, czy dobra droga?
– Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.

Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa.
Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5 minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej, chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską, kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32.
Telefonicznie ustalam ze szwagierką miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen „fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.

Góry MRDP (3)

Poniedziałek, 24 sierpnia 2015 · Komentarze(2)
Kategoria Ultramaratony
Rześki poranek
„Odbudowałem się”, chociaż spaliśmy tylko 4 godziny. Solidne śniadanie i o 05:30 znowu w trasę. Jest przepięknie, chociaż pieruńsko zimno. Przed Witowem wyprzedza nas dwóch zawodników, ale ponieważ po odpoczynku wróciła moc, nie puszczam koła i ciągniemy z nimi (40 km/h), aż do Jabłonki. Na światłach w Czarnym Dunajcu sympatyczna pogawędka we czwórkę i wspólne narzekanie na zimno. Jest 4,5 st. C, a uczucie zimna potęgują mgły snujące się nad pustaciami Piekielnika i tutejszych torfowisk. Panowie zatrzymali się na Orlenie w Jabłonce, a my pociągnęliśmy przez Zubrzycę na Krowiarki. Paweł swoim tempem, ja swoim. Byłem na górze chwilę po nim, a zegar wskazywał 08:00, gdy zamawialiśmy w budce BPN gorącą herbatę z dużą ilością cukru. Wdaję się z panią z budki w dywagacje na temat przebiegu granic gmin: Zawoja, Jabłonka i Lipnica Wielka na Krowiarkach, a wcześniej szokuję Pawła objeżdżając całą polanę kolarzówką.

Orawa (Góry MRDP'14) © skaut

Zjazd do Zawoi początkowo ryzykowny, po dziurach. Dalej już po ładnym asfalcie. Jeszcze tylko podjazd pod Przełęcz Przysłop (661 m), później „z górki” do Stryszawy.
Punkt kontrolny nr 7 (547,7 km) zaliczony o 09:29. Wjeżdżamy na DW 946 i znów widzę kolej transwersalną. Robimy postój na przystanku. Trzeba zdjąć ciepłe ubrania. Zrobiło się naprawdę bardzo gorąco. W czasie przebieranki dojeżdża do nas niewidziany od dwóch dni Endriu68. Puszcza się w dalszą drogę, my kilka minut po nim.
Zakaz ruchu
W Kurowie na naszych oczach zamykają drogę, co wygląda w ten sposób, że stawiają znaki zakaz ruchu i tablice informujące o objazdach. Puszczam kokieteryjnego sms’a do „relacji na żywo:
Uwaga zawodnicy za nami ( są jeszcze tacy?). W Kurowie zakaz ruchu. Uszkodzony most. Dla pieszych i rowerzystów nowiusieńka kładka. Zignorować zakaz ruchu i objazd za Stryszawą (2015.08.24 - 11:19)

Mój towarzysz podróży  - Paweł z pytającym wzrokiem:
Kurów - Zakaz ruchu (Góry MRDP'14) © skaut


W Jeleśni nie jest nam dane dojechać do zabytkowej karczmy w „centrum”. Zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie energetyzuję się colą i lodami. Relacja na żywo ma swoje ciemne oblicze (totalnej inwigilacji), bo po chwili dostaję sms’a od koleżanki z pracy:

Cola i lody … no nie wiem, czy to dieta odpowiednia dla takiego sportowca. Powodzenia na dalszej drodze (12:43)

Beskidy

„Sportowiec” z kolegą Pawłem ruszają więc dalej. Jazda przez Sopotnię Małą uciążliwa ze względu na remont drogi – budowę wodociągu i kanalizacji. Krótki podjazd na Przełęcz U Potoka (613 m) za Sopotnią, a później raczej z górki do nomen omen Węgierskiej Górki. A tam wypadek, a jak wypadek to mamy przed sobą gigantyczny korek na drodze.
Wyglądało to tak, jakby samochód (osobówka) zjechał na przeciwległy pas, uderzył w latarnię, która złamawszy się spadła na dach sąsiedniego domostwa, łamiąc mu więźbę dachową. Korek długi na kilka kilometrów. Początkowo policjanci i strażacy nie chcą nas przepuścić, ale argument Pawła o udziale w wyścigu działa. Puszczają. Chwilowy postój na stacji Slovnaft. Picie. Dużo picia. Moczę bandankę w zimnej wodzie i taka „chłodnicę” zakładam pod kask. Podjazd przez Szare. Dopóki jest asfalt jadę. Płyty betonowe przechodzę. Kawałek kostki dalej też. Dojeżdżam do karczmy „Ochodzita”, gdzie z Pawłem spożywamy bardzo obfity obiad. Cena taka jak w Zakopanem, ale jest tego 5 razy więcej. Jest przed trzecią po południu, gdy ruszamy dalej. W Koniakowie dogania nas zawodnik nr 20 (Wiciu). Zjazd do Istebnej, gdzie o 15:39 melduję zaliczenie PK8 (612,8 km). Podjazd pod Kubalonkę idzie nieźle, a u góry dopada mnie SMS od Darka:

Z Istebnej pod górkę a potem już płyniesz do Wisły już ponad połowa dystansu. Leć … Do mety już blisko już z górki Pzdr (16:13)

Pyszny zjazd do Wisły. Jest poniedziałkowe popołudnie, na drodze ruch znikomy. Do Goleszowa jedziemy w zasadzie równym tempem. W Bażanowicach robimy zakupy. Długo to trwało, a mnie w dodatku dopadły sensacje żołądkowe. Nurkuję w krzaki nad pobliską rzeczką i zostawiam w nich obiad z Ochodzitej. Dalej staram się pilnować dyscypliny jazdy. Cieszyn przemykamy w miarę sprawnie, jak na stosunkowo duże miasto.

Górny Śląsk

Zatrzymujemy się dopiero na BP w Jastrzębiu Zdroju, ze względu na konieczność wymiany baterii w gps’ie. Mając w pamięci kryzysową niedzielę i dający o sobie znać żołądek postanawiam dociągnąć do Raciborza, aby tam zalec na jakiś sensowny odpoczynek. Przez telefon rezerwuję nocleg w przydrożnym motelu. Recepcjonistka trochę mityguje się, bo ma tylko pokój z podwójnym łóżkiem, ale ani mi, ani Pawłowi to nie przeszkadza. Paweł decyduje się bowiem zatrzymać razem ze mną. Do Raciborza wjeżdżamy już po zmroku. Trochę irytują ścieżki rowerowe i zakaz jazdy rowerem w Jastrzębiu oraz Wodzisławiu. Ktoś nas nawet otrąbił. Nie pamiętam już, czy jakoś nerwowo zareagowałem, czy też 600 km w nogach już mnie znieczuliło na takie zaczepki. Przed spaniem jeszcze kolacja w McD. „Małżeńskie” łóżko okazało się całkiem wygodne. Jest prysznic, ręczniki, ciepło. Żegnam się z Pawłem, który zamierza spać krócej ode mnie i ruszyć wcześniej w dalszą drogę. Ja muszę swoje odespać.

Góry MRDP (2)

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Ultramaratony
Dwadzieścia minut,
które Olemu wystarczyło, dla mnie było za mało. Chyba bardziej mentalnie, niż fizjologicznie ale za mało. Olo ruszył dalej, a my z Pawłem śpimy jeszcze godzinę. Ruszamy tuż przed siódmą.
Jedziemy zupełnie nową asfaltówką z Banicy do Czyrnej. Na dawnych mapach jej jeszcze nie było. Teraz to droga gminna o tajemniczym oznaczeniu: "K270912". Ma ten Wigor rozeznanie. Zjeżdżając przez Mochnaczkę Wyżnią do Tylicza napotykamy parę sportową: Wacka Żurakowskiego i Henia Huzara, którzy wyglądają jakby też przed chwila wstali ze snu. Jeżeli idzie o moje samopoczucie, już czuję, że będzie to

Dzień Zły

Jadę bez entuzjazmu, czując głód i niewyspanie. Deszcz od dawna nie pada, ale wcale mnie to nie cieszy. Doliną Muszynki, na której urodę pozostaję dziś obojętny dojeżdżamy do Muszyny. To Punkt Kontrolny nr 4 (320,7 km) na którym jestem o 07:46. Muszę „zebrać się w sobie”, ale mi się nie chce. Siedzę pod mostem, jem wysępioną od Pawła kanapkę i tępym wzrokiem gapię się to na rzekę, to na pustą o tej porze okolicę. Umawiamy się z Pawłem na postój i cokolwiek ciepłego w Piwnicznej. Droga na tę chandrę niezła, bo cały czas z górki, doliną Popradu. W Piwnicznej Zdrój w sumie trzy zatrzymania, które dla walczących o jak najlepszy czas przejazdu byłyby herezją. Najpierw niewypał ze stacją benzynową, gdzie nie ma nic ciepłego. Później zakupy w delikatesach, a na koniec śniadanio-obiad „na rynku”. Długo czekamy na ciepłe danie, ale makaron z grillowanym kurczakiem i brokułami jest naprawdę świeży, ciepły i jest go dużo. Bardzo dużo. Nastrój dzięki temu mam odrobinę lepszy, zwłaszcza, że i słonko zaczyna przygrzewać zziębnięte nocą kości.
Podrywam się do dalszej jazdy. Po 24 godzinach od startu lądujemy razem z Pawłem na rynku w Starym Sączu. To PK5 (366,1 km). Może nie jestem demonem prędkości, ale matematycznie wychodzi mi, że powinienem się zmieścić w regulaminowym limicie 120 h. Uzupełniam bidony i wyjeżdżamy z Sącza. W Gołkowicach Dolnych przez most na Dunajcu i dalej w górę rzeki, jej lewym (zachodnim brzegiem). Bardzo duży ruch samochodów. W okolicy Maszkowic pokazuje Pawłowi cygańskie „fawele”. Jakby dla zilustrowania mych słów naprzeciw nam wychodzi spora gromada śniadolicych Romów. Idą całą szerokości pasa i co dziwne samochody wcale na nich nie trąbią tylko potulnie wymijają. W Łącku moje lica krasi tylko słońce, a od Zabrzeża dodatkowo czołowy wiatr. Krzepy dzisiaj brak. Jest jak w tunelu aerodynamicznym, ze względu na różnicę poziomów doliny Dunajca i otaczających gór. Całą drogę do Krościenka jadę z przodu, a Paweł siedzi mi na kole … .

Pieniny

W Krościenku nad Dunajcem (402 km) jesteśmy o 14:05. Pijemy kawę na Orlenie, gdy dojeżdżają do nas Kot z Wąskim. Chwila odpoczynku trochę mi pomogła. Droga w kierunku Nowego Targu mocno zatłoczona samochodami. Dreszczyku emocji dodają szaleńczą jazdą flisacy wiozący tratwy do Kęt na początek spływu Dunajcem.
Pierwszy podjazd w Hałuszowej jeszcze mi wychodzi. Mając przed oczami Groń i Kozią Górkę przez samą wieś jeszcze udaje mi się podjechać, natomiast za zakrętem, po którym droga zmienia kierunek na zachodni wymiękam i końcówkę podjazdu do Przełęczy Osice (668 m) pokonuję pieszo. Na górze ładny widok, a później pyszny zjazd nad Jezioro Sromowieckie.

Przełęcz Osice (Góry MRDP'14) © skaut

Nie mam nastroju na robienie kolejnych zdjęć, choć widok na zamki w Niedzicy i Czorsztynie znakomity. W Łapszach Wyżnych robimy małe zakupy i zbieram sił do podjazdu pod Łapszankę. Końcówkę pokonuję (niestety) na piechotę.
Łapszanka (Góry MRDP'14) © skaut

Apogeum kryzysu (mentalnego)
Taki dzień. Wyraźnie mówię Pawłowi, że lepiej będzie, jak każdy z nas będzie jechał swoim tempem, Paweł decyduje się jednak czekać na mnie także przy kolejnym podjeździe (podejściu) w Brzegach. Tego podjazdu wcześniej nie znałem. Słaby asfalt. W czasie podchodu dobiega do mnie SMS od Bożeny, koleżanki z BBT i brevetów:
Dajesz Krzychu! Mapa się nie wczytuje więc nie wiem gdzie jesteś ale z każdym ruchem korby bliżej celu! Uważaj na siebie i never give up! (18:33)
Nie ma jak kobieca intuicja. Wiedziała dziewczyna, kiedy napisać.
A później było już lepiej. W zasadzie jednym ciągiem z chwilowym zatrzymaniem się na Zazadniej Polanie (PK6 – 453,8 km) o godz. 18:42 dojeżdżamy do Zakopanego. Ponieważ nie pałam entuzjazmem do dalszej jazdy, a Pawłowi nie chce się jechać samemu, zatrzymujemy się u znanej mu gaździny. Pobyt "z klimatem" i w stylizacji podhalańskiej - zgodnie z celem maratonu. Trwają bowiem Dni Zakopanego. Liczne dzieci naszej gaździny w strojach regionalnych. My śpimy w izdebce nad stajnią. W Zakopcu to dopiero „wytraciliśmy” czasu. Najpierw długotrwałe negocjacje cenowo-lokalowe, później zakupy (kilka kilometrów z buta), jeszcze ciepła kolacja w knajpie z góralską muzyką, gorący prysznic i możemy iść spać. Budzik nastawiam na 4 godziny.