Do Cisia

Niedziela, 28 maja 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Poranny dojazd na stację kolejową w Cisiu, przed właściwą wycieczką "wokół Siedlec".
Pociąg miałem o 06:10. Zdążyłem. 
Wpisuję oddzielnie, aby mi się ślad wycieczki nie "skleił" z jazdą pociągiem.

Wysoczyzna Płońska

Niedziela, 21 maja 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Trasa: PłońskKolonia Szeromin, Arcelin, Sokolniki Nowe, Baboszewo, Cywiny Dynguny, Stare Gralewo, Nowe Młodochowo, Tupadły, Drobin, Biskupice, Stanisławowo, Cieszewo, Sędek, Dąbrusk, Zagroba, Smolino, Leszczyn Księży, Ciółkowo, Woźniki, Radzanowo, Wólka, Wołowa, Blichowo, Turowo, Rogowo, Bulkowo, Krubice Stare, Skarszyn, Sosenkowo, Kucice, Wilamowice, Ilinko, Płońsk.

Plan na ten weekend był zupełnie inny. W sobotę miałem wziąć udział w Mazovii (MTB) w Piasecznie, ale z przyczyn, które tu pominę - w rezultacie nie wystartowałem. Powstałą pustkę postanowiłem zrekompensować sobie wycieczką krajoznawczą po zachodnim Mazowszu. Po Wysoczyźnie Płońskiej - konkretnie. W niedzielny poranek załadowałem kolarzówkę do samochodu i po godzinie z haczykiem byłem w Płońsku na parkingu pod McD. Bardzo dobra miejscówka: monitoring, wi-fi, łazienka no i śniadanie. W celu "wycieniowania się" po zimie poprzestałem na rogaliku i kawce. A później w drogę... .
Plan był prosty - objechać te gminy, w których jeszcze nie byłem. Już sam start dawał bonus w postaci miasta Płońsk i gminy (tzw. wiejskiej) Płońsk. Wyjazd w kierunku północno zachodnim i dalej, aż do Drobina kierunek zachodni, co miało ten skutek, że strasznie wiało w twarz. Ale jakieś koszty musza być. Stan asfaltów raczej dst/dst-. Niestety. W Drobinie wyjeżdżam na moment na krajówkę, aby za chwilę zatrzymać się przy cmentarzu wojennym z I wojny światowej. Tylekroć przejeżdżałem przez to skrzyżowanie na trasie Warszawa - Toruń nie wiedząc nawet, że opodal niego jest takie miejsce.
Jak się okazało przebiłem się z rowerem przez (wirtualną) linię frontu z I wojny światowej. A było to tak: Z początkiem działań wojennych, jesienią 1914 r. Mława została zajęta przez Niemców, a w rękach Rosjan pozostawały: Przasnysz, Ciechanów i Płock. Ta linia frontu ustabilizowała się tylko do końca roku, a z początkiem 1915 Niemcy wznowili działania ofensywne. 10 lutego 1915 r. wojska niemieckie i dywizja c.k. austro-węgierska podjęły natarcie od strony Mławy, na linii Raciąż - Drobin, a najcięższe walki toczyły się w okolicach Drobina w dn. 14-17.02.2015 r. Straty: poległo 171 żołnierzy niemieckich, 3 z c. k. armii i 962 Rosjan.
Na cmentarzu (zarośniętym) wymurowano z głazów pomnik z napisem:
OH VATERLAND UND ZAEHLE NICHT DIE TOTEN DIR IST LIEBES NICHT EINER ZU VIEL GEFALLEN
Jeszcze chwila w Drobinie. Rzut okiem na kościół, fotografia drewnianego domu (czy pamięta 1915 r.?) i willową dzielnicą wyjeżdżam na południe w kierunku Płocka. Wiatr już bardziej przychylny, wieje pod prawy łokieć. W Zagrobie zmieniam zasadniczo kierunek jazdy na wschodni i (wreszcie) mam wiatr w plecy. Cóż z tego, skoro przypadły mi dwa odcinki szutrowe, które moja kolarzówka nie bardzo lubi. Ale dała radę! Bliżej Płocka poprawia się jakość asfaltów. Sprzyjający wiatr i puste drogi poprawiają humor. W Ilinku przecinam DK10 i wjeżdżam do Płońska. Jeszcze tylko rzut oka na rynek i narożną, obrzydliwie seledynową narożną kamienicę z restauracją "Kaprys". Kiedyś przed laty bawiłem się tam na weselu kolegi. Kamienica o tyle ciekawa, że mieszkał w niej przed emigracją do Palestyny Dawid Grün, szerzej znany jako Dawid Ben Gurion, pierwszy premier Państwa Izrael, patron lotniska w Tel Aviv.
Zjeżdżam na parking. Jeszcze tylko małe co nieco i wracam samochodem do domu.
Mapki nie wklejam, bo mi się "pożenił" ślad rowerowy z krechą od domu do Płońska.

Kucice (Mazowsze). Kościół pw. św. Michała Archanioła © skaut


Zaliczone gminy:m. Płońsk (823), Płońsk (824), Baboszewo (825), Drobin (826), Staroźreby (827), Bielsk (828), Radzanowo (829), Bulkowo (830), Naruszewo (831), Dzierżążnia (832).

Warszawa (PD)

Piątek, 12 maja 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
W drodze powrotnej zoczyłem "sakwiarza", tzn. człowieka prowadzącego rower objuczony sakwami. Podejrzewając, że może jest w jakiejś dłuższej trasie zapytałem, co się stało. Okazało się, że przebił oponę. Ponieważ miał zamiar pchać rower do Józefowa, a było jeszcze z 7 km zaoferowałem, w miarę możliwości, pomoc. Dętkę na szczęście miał, klucze do kół zakręcanych na archaiczne mutry "piętnastki" też, pompkę też miał - szybka akcja i dętka wymieniona.
"Imperialny" wygląd roweru objuczonego obustronnie dużymi ortliebami trochę na wyrost, bo Norbert (tak miał na imię) był tylko na Powązkach. Sam rower oldskulowy: "Hercules" (edelstahl).
Commuter Norbert © skaut

Góra Kalwaria

Niedziela, 30 kwietnia 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Wycieczka poświęcona na zwiedzanie Góry Kalwarii. Początek rzekłbym - normalny, tzn. kawałek DW 801, później na wysokości Karczewa skręt ku Wiśle i przeprawa promem. Uwaga, ten zjazd ma też status drogi wojewódzkiej [712]. Jakież to udogodnienie! Ten prom. Później przez "krainę szoszonów" do Słomczyna i dalej już na południe DW 724 do Góry (Kalwarii).
Zaczynam od dawnego klasztoru pijarów, teraz zakładu opieki zdrowotnej z Kościołem Zwiastowania NMP. Podobno w tym zakładzie ostatnie lata swojego życia spędził Adolf Dymsza. Krótszym ramieniem krzyża, na planie którego zbudowano Górę jadę do centrum, tj. skrzyżowania tych ramion i skręcam na południe. Dojeżdżam do cmentarza, zaglądam przez bramę na zamknięty kirkut i bocznymi drogami jadę do Wieczernika, czyli kościoła Opatrzności Bożej. W ciszy i spokoju spoglądam na sarkofag św. Stanisława Papczyńskiego, założyciela "polskiego" zgromadzenia oo. Marianów, przyjaciela JKM Jana III Sobieskiego.
Wracam do centrum. Spoglądam na Dom (Kaplicę) Piłata, czyli Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego. I nachodzi mnie refleksja o aktualności wiersza I. Krasickiego:

Gdy ciekawość coraz wzrasta,
Ujrzałem coś na kształt miasta.
Domki szczupłe, tych niewiele,
A zaś kościół przy kościele.
Zamiast miejsca, gdzie gospoda,
Dom Piłata, dom Heroda.
[...] Zgoła wszystko nie zamożne,
Pusto, głodno, lecz pobożnie.
Rozwalone przez połowę
O miasto wielkopiątkowe!
Życzyłbym ci najgoręcej
Mniej kapliczek, a karczm więcej

W podcieniach obok ratusza tablica ku czci żołnierzy KBW poległych w walce "ze zbrojnym podziemiem", czyli Żołnierzami Wyklętymi. Jeszcze tylko Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP i można zjechać na łeb, na szyję brukowaną uliczką Św. Antoniego. Przejeżdżam mostkiem nad potokiem Cedron (!) i wydostaję się na nieprzyjemną DK50, aby przekroczyć Wisłę. Potem bocznymi drogami przez Glinki i Otwock Wielki do Józefowa.

Mapka:
Galeria:

Mazovia Józefów

Niedziela, 2 kwietnia 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Maratony MTB




Źródło: http://www.mazoviamtb.pl

Ale mi się przytrafiło! Do ostatniej niedzieli (2 kwietnia 2017 r.) żyłem w przekonaniu, że maratony MTB są (już) nie dla mnie. Sporo o nich pisali, wszak przez całe lata 90-e i na początku XXI-wieku prasa rowerowa: „bB”, „MR” żyła kolarstwem „górskim” uprawianym w naszym nizinnym kraju. Setki stron relacji, analiz, statystyk, porad. Wszystko to jakby obok mnie. Głównie z powodu moich ciągotek turystycznych, już z tej racji, że w duchu sportowym w 2013 r. wybrałem rower szosowy. Nigdy jednak nie wiadomo, co przyniesie życie. Od zimy ubiegłego roku mam możliwość używania terenowego sztywniaka na plusowych kołach, służącego do krajoznawstwa w terenie niedostępnym dla trekkinga i kolarki. Dodając do tego okoliczność, że rozpoczęcie cyklu „Cisowanianka Mazovia MTB Maraton”, miało nastąpić w moim Józefowie oraz to, że jego mieszkańcy byli zwolnieni z wpisowego – zadziała swoista synergia i w piątek po południu grzecznie ustawiłem się w miasteczku zawodów w kolejce po numer startowy. Swoje odstałem, wpłaciłem „kaucję” za sam numer, który ma służyć do końca cyklu zawodów (fajny pomysł) i wróciłem do domu przyszykować rower. Samo szykowanie było krótkie i ograniczyło się do sprawdzenia ciśnienia w oponach, przykręcenia koszyków na bidony i wkręcenia pedałów z trekkinga – takich z jednostronnym zatrzaskiem. Jak się później, w trakcie zawodów, okazało i te bidony i te pedały to nie był najlepszy pomysł. Ale nie uprzedzajmy faktów … .
W sobotnie przedpołudnie ruszam na start. Wszystkie uliczki przylegające do hotelu Holiday Inn., gdzie zlokalizowano miasteczko zawodów zajęte przez parkujące samochody, z których wysypują się faceci i facetki w lajkrowych wdziankach. Ja na te zawody założyłem strój forumowy. A co mi tam, niech nas zobaczą ;-). Na tę imprezę można przyjechać też bez stroju kolarskiego i na miejscu kupić w sklepiku Mazovii. Ludzi na starcie i w okolicach – bimbalion [według danych organizatora w maratonie wystartowało 1274 zawodników]. Jako debiutantowi przypadł mi 11-y, ostatni sektor startowy. Staję w nim razem z podobnymi mi nowicjuszami i totalnymi amatorami. Niektórzy nawet na trekkingowych i miejskich rowerach – z koszyczkami na kierownicy, bagażnikami, błotnikami, uchwytami na foteliki dziecięce itp. Mój „grubcio” ze swoimi 3-calowymi oponami przez swój nietypowy wygląd wpasowuje się trendy tego sektora doskonale. Jest nawet przedmiotem podkpiwań dwóch kolesi – wyścigowych chartów z wcześniejszego sektora, szpanujących na karbonowych cacuszkach. Na odsiecz przyszedł mi ich trener mentor ojciec, uświadamiając chłopakom, że wbrew temu, czego ich uczą w szkołach, rozmiar jednak ma znaczenie. Jak się przekonają, na tutejszych piachach szerokie laczki tylko mogą pomóc. Wracając do sektora – sama procedura startowa bardzo rozciągnięta w czasie. Po wystartowaniu wcześniejszych trzeba się podciągnąć – przesunąć na linię startu. Towarzyszy więc temu stukot setek par butów podkutych w bloki spd. Wreszcie nadchodzi moment startu. Cel podstawowy – ukończyć na dystansie średnim (tzw. „Mega”). Reszta – to się zobaczy, dobrze by było nie być ostatnim. Co do taktyki: wiedziałem, że początek to długa prosta po asfalcie, więc trzeba wywalczyć zająć dobrą pozycję, aby nie być zablokowanym na wąskich singlach w lesie. Oczywiście wyprzedzać wolniejszych i nie przeszkadzać szybszym. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Na pierwszych asfaltowych kilometrach cisnę ile fabryka dała. O dziwo widzę na poboczu pierwszych wycofanych zawodników. To już? To tak można? Pewnie awaria. Po trzech kilometrach zaczął się las. Najpierw wygodna leśna droga, a później to już rozmaite leśne ścieżki w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. No właśnie ścieżki – czasami mam wrażenie, jakby trasę poprowadzono „na siłę” wąziutkimi ścieżynkami, gdy obok biegnie szeroka szutrówka. Ale jedzie się nieźle – przynajmniej pierwsze kilometry. Piachy nie są przeszkodą dla szerokich opon, rozpiętość przełożeń w Marinie tak fantastyczna, że nie mam problemu z pokonywaniem wzniesień, nawet tych górek i hopek, które wyrastają nagle przed nosem, na mocno interwałowej trasie. Muszę się tylko przyzwyczaić, że ten rower nie ma przedniej przerzutki i wszystko muszę załatwiać prawą manetką. Interwałowość trasy oraz krętość i wąskość ścieżynek przeszkadza mi tylko w normalnym korzystaniu z bidonów. O ileż lepszy byłby w tej sytuacji bukłak! Następnym razem, o ile będzie następny raz, muszę to skorygować. Podobnie z jedzeniem – trasa poprowadzona jak wariacki rolecaster nie pomaga w wyjęciu z kieszonki bułeczki i w delektowaniu się jedzeniem. Drugie – co jest zaskoczeniem (a jednak) to korki i zastoje na trasie. Częstokroć wynikają z nadmiaru ambicji startujących. Co zrobić jak koleś przed tobą nagle wymięka w środku podjazdu, albo co gorsza się na nim wywraca? A takie sytuacje są co i rusz. Mądrzejsi albo bardziej doświadczeni próbują robić takie podjazdy bokiem albo chcąc uniknąć kolizji zawczasu zsiadają i robią górkę „z buta”. Zawodnicy z czołowych sektorów chyba nie mają takich problemów, bo i technika lepsza i poziom sportowy o niebo wyższy. Całe szczęście, że im dalej, tym na trasie robi się coraz luźniej. Po dwunastu kilometrach pętla maratonu rozciągnięta południkowo „zawija” na południe, aby wyprowadzić zawodników na szeroką szutrówke-żużlówkę, gdzie zlokalizowano bufet. Zwykłe stoliki ze zgrzewkami wody mineralnej Cisowianka (sponsor tytularny cyklu), które wolontariusze albo pracownicy podają jadącym. Biorę buteleczkę, ale ponieważ bidony mam wciąż prawie pełne, całą jej zawartość wylewam na głowę, bo pod skorupą kasku zaczyna mi się gotować mózg z tego gorąca. Wreszcie nadchodzi 23 kilometr i ostatni moment na zastanowienie się – co dalej? Kończyć na dystansie FIT, czy jednak jechać Mega? Zapas sił mam, czuję się jeszcze nie wyjechany więc skręcam na drugą pętlę. I nagle zaskoczenie – ojej, jak tu pusto! Jak tu cicho! Nagle zgiełk, hałas i tłum startujących zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Aż się zastanowiłem, czy dobrze jadę. Ale taśmy przy trasie i strzałki na drzewach mówią, że tak. Po jakimś czasie dostrzegam innych zawodników, ale naprawdę jest ich niewielu. Wcale mi to nie przeszkadza. Druga pętla ma smaczek, bo jest dłuższa i przeciągnięta przez bagno w okolicach Zielonego Ługu. Ciekawy widok przedstawiają zawodnicy szukający optymalnej ścieżki przejazdu przez moczary i skaczący obok nich z kępki na kępkę z rowerami na ramieniu. Trasa zbliża się do okolic DK17 na co wskazują sterty śmieć leżących w lesie, huk silnika śmigłowca stającego na lotnisku w Góraszce. Co on tak hałasuje? Na pierwszej pętli też go słyszałem. Jeszcze w lesie wyprzedza mnie jakaś szybka grupka prosów, zapewne czołówka z dystansu giga. Dojeżdżam na bufet po raz drugi. Znowu biorę wodę, tym razem zażywam do środka. Wyjeżdżając ze strefy bufetu dostrzegam stojące pod stolikami metalowe pojemniki z polówkami bananów i jakimś ciastem. Dlaczego one takie schowane i podają „do ręki” tylko wodę? Gdybym wcześniej o tym wiedział pewnie bym wziął jakąś przekąskę. Ale teraz nie pora na to – trzeba cisnąć do mety. Pomysłowo rozwiązali „kolizję” z drogą wojewódzką 721 przeprowadzając trasę maratonu pod (!) mostem na rz. Mieni. Super pomysł. Dalej trasa pociągnięta brzegiem rz. Świder. Tereny nadrzeczne to i gleba inna, a co za tym twardsze – szybsze podłoże. Zawodników widzę już niewielu. Jeszcze jedno fajne rozwiązane to przejazd pod mostem na Świdrze po specjalnej kładce z desek. Jeszcze tylko trzeba okrążyć teren hotelu Holiday i już meta po długiej piaszczystej prostej. Piknięcie czujnika, który odnotował mojego czipa z numeru startowego, dostaję bon na posiłek i wpadam w ramiona najbliższych, którzy wybrali się na spacer aby dopingować mnie na trasie.
W miasteczku zawodów szum i hałas. Wszędzie pełno rowerów, zawodników leżących, chodzących, siedzących. Posiłek – przyznam szczerze – nie zachwyca: biały (niestety) ryż z musem jabłkowym na ciepło i polany jakąś białą słodkością. Dobre i to. Najem się w domu. Teraz tylko córka wyszukuje na tablicy wyników, że ukończyłem dystans Mega (56 km) z czasem 03:28:59, co daje mi miejsce 307/344 w klasyfikacji open na tym dystansie i 36/45 w mojej kategorii płciowo-wiekowej (MM4).
Podsumowując – nie było najgorzej. Całkiem nowe doświadczenie, choć nie da się ukryć – biegunowo odmienne od doświadczeń na szosie na dystansach ultra. Czy wystartuję jeszcze w zawodach MTB? Nie wiem, choć za start w tylko jednej edycji od razu skoczyłem w klasyfikacji sektorowej i dostałem bonus (awans) do 8 sektora. Szkoda tego marnować.
Mapka:


Góra Lotnika

Niedziela, 26 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Wybraliśmy się z synem do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego na Górę Lotnika.

Mazowiecki Park Krajobrazowy (Józefów) © skaut

Nazwa miejsca (Góra Lotnika) stosunkowo młoda, bo z czasów II wojny światowej. Rozbił się tu samolot: Liberator KG 939 "A"(Able) z 31 Dywizjony Bombowego Sił Powietrznych Afryki Południowej (SAAF), lecący z bazy we Włoszech ze zrzutem dla Powstania Warszawskiego (operacja "Warsaw Concerto"). 
Po dokonaniu zrzutu zasobników z bronią, amunicja, żywnością i medykamentami Liberator dostał się pod silny niemiecki ogień plot. Dowódca - kpt Jack van Eyssen próbował wylądować na terenie wolnym od Niemców (zajętym przez Sowietów), co niestety się nie udało. Płonący samolot, który tracił wysokość i sterowność  rozbił się w lesie pod Józefowem w nocy z 14 na 15 sierpnia 1944 r. 
Na miejscu zginęli: por. Robert George Hamilton (RPA), sierż. Leslie Mayes (Wlk. Bryt) i sierż. Herbert Hudson (Wlk. Bryt.). Pozostała część załogi przeżyła, została internowana przez Sowietów, a następnie pozwolono im wrócić do bazy we Włoszech.
W nocnym locie z pomocą 14/15 sierpnia brało udział 26 maszyn: 17 Liberatorów i 9 Halifaxów, z czego tylko 12 załogom udało się dokonać zrzutu, a straty w wys. 31% spowodowały po raz kolejny wstrzymanie lotów ze zrzutami.
Sam pomnik ma też swoją historię. Postawił go własnym sumptem (tzn. nielegalnie) w 1977 r. kpt. AK Bronisław Kowalski ps. Bufor, który w nocy 15 sierpnia 1944 r. ze swoim oddziałem pierwszy przejął uratowanych lotników SAAF. Po wojnie mozolnie, pomimo szykan lokalnych władz, kpin i szyderstw miejscowych wandali, własnoręcznie wymurował pomnik. Jak sam obliczył pokonał w tym celu 900 km wożąc na taczkach do lasu materiały budowlane. Zmarł w 2005 r. mając wcześniej okazję (w 1984 r.) spotkać się w RPA z uratowanym przez siebie Jackiem van Eyssenem. Od niedawna imię Bronisława Kowalskiego nosi rondo w Józefowie położone na skrzyżowaniu ul. Granicznej i Wawerskiej.

Józefów (Michalin) Pomnik Lotników © skaut

Tychy

Czwartek, 16 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczki
Sprawy służbowe zagnały mnie na jeden dzień na Górny Śląsk. Do Tych konkretnie. To już druga wizyta w tym mieście w przeciągu ostatniego roku. O ile przy pierwszej - chodziłem wszędzie piechotą, o tyle teraz postanowiłem zdyskontować wyjazd i rowerowo uzupełnić zdobycze gminne.
Przejazd porannym pociągiem (Dart z PESY) bardzo wygodny. Odniosłem wrażenie, że w "polskim pendolino" jest jakoś wygodniej niż w oryginalnym. Rower miał swój wieszak, a ja wygodny fotel ze stolikiem.
Sama sprawa służbowa nie zajęła dużo czasu, a ponieważ do odjazdu pociągu pozostało nieco czasu - po godzinie wyruszyłem na objazd okolicy.
Same Tychy, przyznać muszę, nie imponują. Z dawnych, szczenięcych lat, a był to początek l. 80-ych XX w. pamiętam, że były bardziej "dynamiczne". Więcej samochodów, więcej ludzi, więcej w sklepach - choć kryzys. Tu przed 40 laty piłem swoją pierwszą w życiu coca-colę. U nas było tylko pepsi. Z pobytu (pieszego) w ub. roku pozostało mi zdjęcie zapisanego w historii kościoła pw. św. Marii Magdaleny i wzmianka, że na jego plebanii mieszkał Józef Piłsudski po przyłączeniu części Śląska do Polski w 1922 r.


A teraz jestem w socrealistycznym centrum miasta, chociaż w porównaniu z tyskimi satelitarnymi blokowiskami l. 70-ych, ten socrealizm jest w takiej ludzkiej skali, inny niż na warszawskim MDM-ie.
Po drogach rowerowych (wyłożone kostką, ale za to konsekwentne, tzn. nie kończą się znienacka) wyjeżdżam na południowy wschód. Mijam nowoczesny, aż nie pasujący do otoczenia stadion piłkarski. Tunele przejeżdżam pod S1 i nagle ... jestem w lesie. a później na wsi. Planując wycieczkę oczywiście przedobrzyłem i wyrysowałem ślad nie tak,jak trzeba. w konsekwencji NIE zaliczyłem gmin: Bieruń i Bojszowy, choć były bardzo, bardzo blisko. Wróciłem do Tych nad Jez. Paprocany i bardzo zniszczoną drogą przez lasy dotarłem do gminy Kobiór.
Na rondzie spoglądam tylko na sylwetę kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Neogotyk z pocz. XX w.  Staranny.
Dalej DW 928, cały czas przez lasy, jadę na pn-zach. W Gostyniu małe odbicie na zachód do Gminy Orzesze, a później do Wyr. Ależ podjazd! Przypomniało się dlaczego ta część Śląska nazywa się Górnym. Zdradliwe ścianki pojawiają się znienacka. W Wyrach skręcam ku widocznej w oddali potężnej elektrowni w Łaziskach. Przejeżdżam obok kopalni ("Bolesław Śmiały") jakby przyklejonej do elektrowni. Właśnie górnicy wychodzą z szychty. 
Kieruję się do Mikołowa. Krajobraz raczej małomiasteczkowy, wiejski wręcz. Sielanka, gdyby nie zimny wiatr i podjazdy.
Mikołów już taki bardziej miejski. Robię zdjęcie imponującej, neoromańskiej bazyliki Św. Wojciecha i jadę dalej. do Katowic(!).
Są to oczywiście opłotki tego wielkiego miasta, ale urocze. Przejeżdżam obok kopalni doświadczalnej i w plątaninie torów kolejowych odnajduję drogę do Tych. Krajobraz raczej rolniczy, z rozrastająca się zabudową jednorodzinną, Jeszcze tylko bułka w McD i na pociąg.
Podróż powrotna Pendolino.
Zaliczone gminy: Tychy, Kobiór, Wyry, Orzesze, Łaziska Górne, Mikołów i Katowice.


Zdjęcia z wycieczki

Zielonka

Niedziela, 5 lutego 2017 · Komentarze(0)
Krótka niedzielna wycieczka. Po raz czwarty na Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej. Tym razem w "przeciwnym" kierunku, czyli z Międzylesia przez Rembertów do Zielonki. 
Nawet chciałem podjechać do Międzylesia kolejką, ale w niedziele nie kursuje zbyt często, więc dla zdrowotności, bocznymi uliczkami dojechałem na "start". Start, czyli pętlę autobusową niedaleko Centrum Zdrowia Dziecka, którego monumentalny gmach minąłem po drodze.
Zagłębiam się w las i leśną droga, która nominalnie jest jedną z tysięcy warszawskich ulic (!) jadę w kierunku północnym. Jest ładnie. Mróz lekko szczypie w policzki, w niektórych miejscach szlak poprowadzony jest urokliwymi przecinkami wśród sosnowych lasów i tak jest, aż do miejsca, gdzie przecina go DK2. Dwupasmówka z takim ruchem (mimo niedzielnego przedpołudnia) i pasem zieleni wygrodzonym stalowymi linami, sprawia, że nadkładam drogi jadąc najpierw na wschód, a potem na zachód, aby znaleźć się dokładnie po przeciwnej stronie krajówki. Bardzo niebezpieczne miejsce, gdyby chcieć przekroczyć szosę na wprost. 
Znowu jestem w lesie. Podobno to uroczysko im. Jana III Sobieskiego. Z całym szacunkiem, ale nie dostrzegam nic uroczego. Zwykły podmiejski lasek.
W lasku górka, a na górce pomnik. Kamień z napisem upamiętniającym ćwiczenia POW przeprowadzone pod okiem samego Komendanta. Zjeżdżam na moment do Rembertowa, ale to błąd nawigacyjny i trzeba wdrapać się pod górkę z powrotem. Tu wychodzą na jaw zalety rowerka terenowego, bo wjeżdża całkiem dziarsko. Szlak poprowadzony jest dalej "granią" długiej wydmy, aby sprowadzić do szerokiej leśnej drogi obok "Biura Lasu" (!). W tych czasach nawet las ma biuro.
Z lasu wyjeżdżam na wąskie uliczki Rembertowa. Kluczę pomiędzy domami jednorodzinnymi dojeżdżając do kościoła. Za kościołem robi się bardziej miejsko, ulice szersze, domy wyższe. Przejeżdżam tunelem pod torami i wydostaję się na główną aleję miasta, noszącą imię gen. Antoniego Chruściela "Montera". Za czasów PRL nosiła imię Antoniego Wieczorkiewicza (ppor. piechoty, komunisty, skazanego na karę śmierci, którą Prezydent St. Wojciechowski zamienił w drodze łaski na 15 lat więzienia; zastrzelonego przez policjanta na stacji granicznej w Kołosowie tuż przed próbą wymiany z Sowietami, na więzionych przez nich Polaków). Jak piszą niektórzy Wieczorkiewicz i sądzony oraz skazany razem z nim Bagiński podobno byli niewinni zarzucanych im czynów, tj. serii zamachów bombowych w II RP i przygotowań do eksplozji w Cytadeli Warszawskiej, ale bezspornie należeli do tzw. "wojskówki" KPRP. Czy komuniści czcili by ich tak ostentacyjnie w PRL, gdyby nie "zasłużyli" się czymś więcej niż tylko przynależnością do partii komunistycznej?
Dalej ul. Paderewskiego, która z każdym dziesiątkiem metrów robi się coraz węższa, a na koniec jako gruntówka prowadzi do lasu.
Las już niewielki i po niedługiej jeździe wyjeżdżam na asfalt do Zielonki. Okolice mocno rozkopane, budują (chyba) obwodnicę Marek.
Przez senne uliczki dojeżdżam do okolic stacji kolejowej. Ciągle budują przejazd pod torami, wszystko rozkopane, tonie w błocie i ogólnym bałaganie. Znajduję jeszcze czas, aby rzucić okiem na miejscowy kościół i ze stacji dojechać kolejką do Warszawy Wileńskiej. Później tylko kawałek przez ul. Brzeską do Warszawy Wschodniej i kolejką do domu.

Zielonka. Kościół pw. MB Częstochowskiej © skaut

Zdjęcia z wycieczki (link)

Góra Kalwaria

Niedziela, 15 stycznia 2017 · Komentarze(0)
Kolejna wycieczka Warszawską Obwodnicą Turystyczną. Tym razem na odcinku Otwock - Góra Kalwaria, czyli zaczynam, tam gdzie skończyłem poprzedni kawałek. Może nie dokładnie w tym samym miejscu, na czerwonym szlaku, ale niedaleko. Porannym pociągiem do Otwocka i spod stacji ul. Andriollego do lasu. Pusto i biało od śniegu. Obok dawnej leśniczówki przy rez. Torfy i dalej Królewskim Traktem do skrzyżowania z Ceglanką. Punkt orientacyjny przy Kamieniu Leśników:
Gdzie halizny i pustynia
Siać i sadzić zagajenia
Niech się po nas 
Las ostanie
Pracy leśnej
Poszczęść Panie
Pamiątka roku 1931/34.

Dalej na południowy zachód, przecinając najwęższy, pn-zach kraniec Bagna Całowanie wyjeżdżam na pole. Las jakby nożem odcięty. teraz już tylko pola. Janów. Oświetlone na pomarańczowo szklarnie. Widok nieodległej DW801 tak mnie przyciągnął, że popełniam "błąd' nawigacyjny i na kilkaset metrów porzucam czerwony szlak jadąc prosto, zamiast odbić przez wieś. Kawałek, jak na mnie za długi, asfaltem do Otwocka Małego, a w zasadzie jego opłotków położonych przy drodze wojewódzkiej. Jakieś nowe wybudowania, pies który mnie goni. Jadę na przełaj przez czyjąś łąkę. Znaki szlaku zanikły, aby odnaleźć się w pobliskim zagajniku na pniu sporego dębu. 
Lipową aleją w kierunku Otwocka Wielkiego. Podjeżdżam pod bramę pałacu, tę od strony wsi, którą normalnie nigdy się nie wjeżdża. Robię zdjęcie, co wyraźnie nie podoba się ochroniarzowi, który wychodzi ze strażniczej budki i zaczyna mnie indagować. Na obcesowe pytanie: dlaczego pan to fotografuje, odpowiadam pytaniem, a dlaczego pan mnie o to pyta?
Jadę dalej w kierunku Nadbrzeża i za jez. Rokola obieram kierunek południowy. Podziwiam nowoczesną architekturę drewnianego domu nad kanałem i w Kępie Nadbrzeskiej wspinam się na szczyt wału przeciwpowodziowego. Pod kołami chrupie zmrożony śnieg. O wiele bezpiecznej niż na oblodzonej drodze pod wałem. Zbliżam się do stalowego mostu kolejowego w ciągu strategicznej niegdyś linii nr 12 (S-Ł). Podobno bardzo szybko ja po II wojnie św. zbudowali na potrzeby transportu wojsk sowieckich na zachód.
Niedługo potem dojeżdżam do mostu drogowego. Stromymi schodkami z rowerem na ramieniu wspinam się na górę i jadę w kierunku nieodległej już Góry Kalwarii.
Za mostem chwila konsternacji, znak (!) na słupie wskazuje, że przebieg szlaku ulega tu zmianie. Rzeczywiście, trzeba zjechać na wschodnia stronę, choć miasto jest po zachodniej. Szlak poprowadzono tunelem pod DK50. Pomiędzy pierwszymi "podmiejskim" zabudowaniami dojeżdżam do ładnej kapliczki Św. Antoniego. Zatrzymanie się na zrobienie zdjęcia sprawia, że pod słynny wśród niektórych rowerzystów (kultowy) brukowany podjazd muszę podprowadzić. Ale to dlatego, że kolo się ślizga i ni emoże złapać przyczepności na bardzo oblodzonej drodze.
Gdy wjeżdżam na rynek zaczyna nagle bardzo mocno padać śnieg. Robię zdjęcie  kościołowi Niepokalanego Poczęcia NMP, później "Domowi Piłata" czyli kościołowi Podwyższenia Krzyża Świętego i sam sobie zarządzam powrót. Jeszcze tylko ciepła kawa w Żabce (nawet niezła), kanapka, zdjęcie dawnych koszar artyleryjskich i spadam do domu. Spadam dosłownie, bo DK50 sporo się obniża do przeprawy mostowej, którą teraz pokonuję w druga stronę. Dalej już asfaltami przez Sobiekursk, Karczew i Otwock do Józefowa.
Góra Kalwaria. Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP © skaut
Zdjęcia z wycieczki:


Józefów (DPD)

Poniedziałek, 9 stycznia 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Po tygodniowej przerwie - znowu na rowerze do pracy. Jeżeli idzie o "termikę" przejazd bez zastrzeżeń. Panujący na dworze mróz nie był w stanie przebić się przez trzy, a na tułowiu cztery warstwy ubrania. Chłód czułem jedynie tam, gdzie tych warstw było mniej, tj. w stopy i dłonie. Gorzej było z warunkami drogowymi, gdyż o ile "główne" drogi czarne, to boczne, którymi głównie się poruszałem pozostawiały wiele do życzenia. Głównie chodzi o jęzory lodowe i pseudokoleiny wyżłobione wcześniej w śniegu, a następnie zamarznięte na kamień. Najgorzej jednak było na drodze dla rowerów na Wale Miedzeszyńskim. Tragedia. Przetarta droga była dopiero na Moście Siekierkowskim i dalej wzdłuż Trasy. Z powrotem wybrałem się na tym odcinku "serwisowką" po drugiej stronie ulicy i była to dobra decyzja. Przynajmniej w odniesieniu do tych odcinków, gdzie była jezdnia. Tam, gdzie jezdnia się kończyła, zaczynał się koszmar mikromuld wyżłobionych stopami ludzi i łapkami piesków. a także kolein po rowerach. Wszystko to ultrazamarznięte.
Temperatura zewnętrzna miała istotny wpływ na wyczerpanie się baterii w garminie. Sygnalizował mi niski poziom już w drodze do Warszawy, a z powrotem, na 5 km od domu zgasł. Resztę dystansu porachowałem przy pomocy endomondo.
No i zaliczyłem glebę. Już w Falenicy na Włókienniczej wjechałem w koleinę, a próba skontrowania kierownicą wymuszonego toru jazdy zakończyła się upadkiem (mimo kolcowatych opon).
Najgorszy był jednak smog. Gdyby o tym nie mówili tak dużo, to pewnie traktowałbym "goryczkę" w ustach jako normalność. Teraz mi to jednak zaczęło przeszkadzać. Na kolejne rowerowanie przyjdzie pora, gdy nie będę widział, czym oddycham.