Dziś próbowałem odnaleźć wjazd na drogę dla rowerów pod Mostem Łazienkowskim od strony Pragi Południe. Nie udało się, choć kładka nad dwupasmówką jest, ale po północnej stronie mostu. O tych bolączkach i innych mankamentach w dalszym ciągu "grzeje temat" red. Śmietana w GW. Zapowiedzi są wręcz imperialne: mostek nad Portem Czerniakowskim, przejazd pod Wisłostradą przy Pomniku Sapera i DDR wzdłuż ul. Łazienkowskiej aż do Alej Ujazdowskich.
Dziś ważne wydarzenie dla poruszających się po Warszawie na rowerze. Otwarto drogę dla rowerów pod Mostem Łazienkowskim. Wydarzenie na tyle istotne, że niezawodna w takich tematach "GazWyb" wywaliła na pierwszej stronie dodatku stołecznego, artykuł K. Śmietany Rowerzyści wjeżdżają na Most Łazienkowski. Zgodnie z dialektyką tejże gazety jest dobrze, ale nie do końca. Dobrze bo przeprawa wreszcie powstała. Można by wręcz napisać, jak w starym szmoncesie, że Łazienkowski się "korzystnie spalił" ;-). A źle - gdyż ta nowoczesna przeprawa nie jest dobrze "wpięta" w drogę dla rowerów biegnąca z Wilanowa na Bielany wzdłuż warszawskiego brzegu Wisły. Aby dostać się na most, nie wnosząc roweru po schodach, trzeba - jadąc z Dolnego Mokotowa - skręcić w uliczkę Mariusza Zaruskiego i odnaleźć na jej końcu imponujący wjazd:
Dłuższa droga do domu. Konieczność odbioru przesyłki kurierskiej z "centrali" na Służewcu skłoniła mnie do odbycia dłuższej wycieczki w ramach powrotu z pracy. Wycieczkę urozmaiciła gwałtowna ulewa, która złapała mnie na ul. Poleczki. Na szczęście, jak to z letnimi ulewami bywa, szybko przychodzą i szybko się kończą. Droga przez Ursynów taka sobie. Dużo dróg dla rowerów, ale jeszcze XX-wiecznej proweniencji, tzn. z kostki i z kolizyjnymi przejazdami przez ulice. Za to od Lasu Kabackiego zaczęła się dzicz! Deszcz i pozostałe po nim kałuże oraz błoto skutecznie wygnały z tego lasku spacerowiczów pieszych i rowerowych. Nieźle lawirując pomiędzy ogromniastymi kałużami przebiłem się do Konstancina, a w zasadzie na jego opłotki. W Obórkach dojechałem do kameralnej drogi wzdłuż Wisły. Wąska, taka na szerokość półtora samochodu, ale asfaltowa i w niezłym stanie. Chwilę podziwiałem malownicze ujście Jeziorki.
Gdy wychodziłem z pracy, miałem nadzieję, że już jest po deszczu. W dusznej atmosferze przejechałem kawałek Czerniakowską i na wysokości dawnej zajezdni autobusowej (i trolejbusowej) "Chełmska", ratowałem się schronieniem pod kładką dla pieszych, obok pani sprzedającej kwiatki z działki. Nie ja jeden się ratowałem, inni też:
Poranny dojazd do pracy. Zaczyna robić się niebezpiecznie na DD(Pi)R ma Wale Miedzeszyńskim, bo ku swojemu zdziwieniu wyminął mnie, jadący w kierunku Otwocka, motocyklista! Za chwilę pewnie samochody tu wjadą ...
W czwartkowe popołudnie wybrałem się na krótką wycieczkę do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Pojechałem "pod prąd", tzn. w kierunku przeciwnym, niż opisuje L. Herz, w Przewodniku po okolicach Warszawy. Szlak turystyczny (pieszy) w kolorze żółtym poprowadzony jest rzeczywiście grzbietami licznych wydm ("granią") porośniętych młodym borem suchym, jak taki las określają leśnicy.
Na szlaku raczej pusto. Nieliczni spacerowicze i nieliczni rowerzyści. Początkowo w granicach Józefowa, do głównej grani dojechałem zielonym szlakiem obok opisanej już wcześniej Góry Lotnika. Następnie to już w zasadzie po grzbietach wydm. Gdzieś, chyba w okolicach Aleksandrowa wjechałem w jakieś chaszcze i krzaki. Szlak w terenie mi się zgubił, ale na gps-ie cały czas pokazywało, że jadę w dobrą stronę. Kilkakrotnie przeskakiwałem jakieś rowy, aż wreszcie pojawiło się coś na podobieństwo drogi. Mocno zarośniętej, ale drogi. A że odległości niewielkie, to po kilku minutach już jechałem ubitym traktem. Na węźle szlaków w okolicach Zbójnej Góry skręcam na wschód, aby po kilku minutach podziwiać Kaczy Ług. Bardzo ładne śródleśne jeziorko. W pobliżu wiata turystyczna - ładnie. Za chwilę kolejny Ług, tym razem Biały i rzeczywiście jest biały od kwitnącej wełnianki, porośnięty turzycami i bagnem zwyczajnym. Przez suchy bór wyjeżdżam na asfalt (!) drogi wiodącej prawym (zachodnim) brzegiem Mieni w Emowie. Ja tymczasem sprawdzam, jak o tej porze roku wygląda szlak czerwony, czyli słynna Warszawska Obwodnica turystyczna, zwana też "Krwawą Pętlą". Przejazd przez łąkę wzdłuż DK17, która to łąka jest oznaczona jako "teren prywatny" (!), dalej przez most na Mieni i już tylko wąska ścieżka na skarpie wzdłuż lewego brzegu tej uroczej rzeczki. Na asfalt wyjeżdżam tradycyjnie przy moście na DW721 i dalej już asfaltami do domu.
Druga w tym roku próba przejechania więcej niż 100 km. Dopiero. Niestety, tak wyszło. Sama wycieczka tyle nawet nie miała, ale z dojazdami się uzbierało. Coraz mniej gmin niezaliczonych mam niedaleko od domu. Kotuń i sąsiednie gminy Podlasia były wyjątkiem. Dojazd metodą kombinowaną, tzn. na rowerze do Cisia, tam wsiadam w pociąg w kierunku Siedlec i wysiadam w Kotuniu. Jest niedzielny, słoneczny poranek. Cisza i spokój. W pociągu garstka pasażerów, głównie młodzież odsypiająca gorączkę sobotniej nocy. Pustą ulica wyjeżdżam z Kotunia i przecinam "krajówkę" (DK2). Na początek trochę asfaltu, ale za Tymianką - niespodzianka. tym razem nie szuter, ale bruk i to jaki! Drogę wyłożono kamieniami, które wyglądają jak jajowate otoczaki wyciągnięte z koryta rzeki. I Pewnie nimi są - nie widać żadnego śladu obróbki kamieniarskiej. Ale ułożono je pieczołowicie obok siebie. Wrażenie z jazdy szosówką - niezapomniane. zmagam się z tym odcinkiem co niemiara i gdy tylko można uciekam na gruntowe pobocze. Ze zdziwieniem odkryłem później, że ten odcinek to jakiś fragment na Stravie, a mój przejazd łapie się na 5. miejsce. Na szczęście brukowy odcinek kończy się na rozdrożu (do Opola!) i dalej były już dobre, a czasami nawet bardzo dobre asfalty. Dojeżdżam do Mokobodów, drugiej gminy dnia dzisiejszego. Właśnie trwa poranna msza św., więc nici ze zwiedzania klasycystycznego kościoła. Szkoda, bo tak (podobno) miała wyglądać Świątynia Bożej Opatrzności w Warszawie w swym pierwotnym kształcie wg zamierzeń z XVIII w. Projektant bynajmniej ten sam - Jakub Kubicki, tutaj fundatorem był Jan Onufry Ossoliński. Z Mokobodów kieruję się na wschód i w Podleśnie wjeżdżam na DK63. Ruch na szczęście niewielki. Dojeżdżam do Bielan, nieładnej wsi gminnej z której uciekam dalej na wschód w kierunku Patrykóz i Kożuchowa. Przyjemną droga dojeżdżam do Paprotni i na chwilę zatrzymuję się pod drewnianym kościołem pw. św. Bartłomieja Apostoła. Kościół o tyle ważny, że od 1876 r. do 1905 był zamknięty dla parafian, za pomoc udzielaną unitom przymusowo wcielonym do prawosławia. Podobno mimo zamknięcia przez prawie 30 lat, w kościele potajemnie odprawiano msze św. i nabożeństwa, a wierni dostawali się do środka podkopem albo przez okno. Dalej na wschód - do Przesmyków, w których zmieniam zasadniczy kierunek jazdy i "zawracam" w kierunku Siedlec. Jest pod wiatr! Po drodze Mordy z przestrzenią w środku miejscowości przypominającą rynek. Sztetl raczej, niż miasto. W 20-leciu międzywojennym połowę populacji stanowili Żydzi, wymordowani w czasie II w. ś. przez Niemców w Treblince. Rzucam okiem na niszczejący pałac Ciecierskich i bocznymi drogami przez gminę Zbuczyn jadę do Siedlec. Zabudowa powoli zamienia się w miejską, pojawiają się jakieś zakłady przemysłowe. Dojazd na stację kolejową mam na wskroś kolejarski, bo ulicami: Torową i Kolejową. Pół godziny do odjazdu pociągu w kierunku Warszawy, to akurat tyle, aby zamówić i zjeść zapiekankę i wypić zimną colę. W pociągu za to robi się tłoczno. dobrze, że wsiadałem na stacji początkowej, bo później rowerzyści dosiadający się na kolejnych stacjach ostro walczyli o miejsca dla swych jednośladów. Wysiadam w Cisiu i "dokręcam" te naście kilometrów do domu.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)