Na koniec września trafił mi się służbowy wyjazd do Wrocławia. Większość czasu spędziłem na konferencji, ale nie byłbym sobą, gdybym chwili wolnego nie zagospodarował w sposób rowerowy. Dowiedziałem się, że hotel, w którym mieszkałem wypożycza rowery. Mając do wyboru zwiedzanie Wrocławia z przewodnikiem albo czas dla siebie, zdecydowałem się na program indywidualny. Wypożyczywszy stylowego "holendra" na czarnej ramie i z kierownicą jaskółką, ruszyłem na przejażdżkę i podbój kilku gmin, sąsiadujących ze stolicą Dolnego Śląska. Pogoda nie rozpieszczała. Mżyło, było także wilgotno "od dołu", a to pewnie z racji licznych odnóg i kanałów Odry, wzdłuż których jeździłem.
Wrocław ma (chyba) ambicję bycia miastem przyjaznym dla rowerów. Lewicowość aktualnego prezydenta chyba do czegoś zobowiązuje ;-). Z tym, że infrastruktura rowerowa, w mojej ocenie, wymaga jeszcze poprawy. Mam wrażenie, że część tras rowerowych pociągnięta jest trochę na siłę. Drogi dla rowerów bywają poprowadzone po dawnych chodnikach dla pieszych, mocno już wyeksploatowanych. Czasami wystarczyłoby ograniczyć prędkość na jezdni, niźli obstawiać drogę znakami nakazu z białym rowerkiem. Ale to takie dygresje malkontenta. Ogólnie było nieźle. Zadawałem szyku na eleganckim, prawdziwie męskim rowerze, zrobiłem sobie postój w sympatycznej piekarni, gdzie do ciepłych chrupiących bułeczek zaserwowano mi pyszną kawę. No i zaliczyłem kolejne 3 gminy.
Gminy: Czernica (1118), Długołęka (1119) i Siechnice (1120).
Trasa: Sadowne - Brok - Poręba - Białebłoto - Nowa Wieś - Porządzie - Sieczychy - Nowa Wieś - Białebłoto - Poręba - Brok - Sadowne - Mrozowa Wola - Stoczek - Miednik - Kozołupy - Międzyleś - Kozołupy - Miednik - Stoczek - Mrozowa Wola - Sadowne
Przedostatnia niedziela września wypadła całkiem ciepła. Zatęskniłem już za rowerem, więc nie namyślając się za wiele postanowiłem spenetrować północne gminy Mazowsza. Zacząłem na placu przed kościołem w Sadownem. Kościół, z początku XX w. duży jak katedra. Neogotyk (jak to na Mazowszu), ale dwie bliźniacze wieże (jak to na Kresach).
Najtrudniejszy odcinek przypadał pomiędzy Sadownem a Brokiem. Trzeba bowiem jechać krajówką, tzn. DK 50 będącą obwodnicą Warszawy przeznaczoną dla TIR-ów. Od razu wiadomo jakie się ma towarzystwo. Most na Bugu w Broku i skrzyżowanie z DW 694 przyjąłem z ulgą. Nie na długo zresztą. Wojewódzka w kierunku Wyszkowa miała chyba wyższą frekwencję samochodów niż "pięćdziesiątka". Tak naprawdę luźno i spokojnie zrobiło się za węzłem z S 8 w okolicach Poręby. Nie wiem nawet, czy nie przesadziłem z tą swojskością, bo za Nową Wsią wjechałem w kompletne piachy, którymi w pewnym momencie kolarzówką nie dało rady przejechać. Ale to na szczęście kilkaset metrów, po których zaczął się znośny szuter, a potem wypadłem na całkiem gładki asfalcik. I już tylko las.
To właśnie tytułowy skraj Puszczy Białej. Kraina Kurpiów. Jadąc cały czas lasami przecinam linię kolejową (nr 29) do Ostrołęki. Linia jednotorowa, ale zelektryfikowana. Czeka ją podobno rozbudowa. Wg rządowych planów ma być przedłużona, aż do Giżycka - przez Łomżę, Kolno, Pisz, Orzysz. Oznaczałoby to odbudowę linii kolejowej pomiędzy Orzyszem a Giżyckiem, rozebranej zrabowanej przez Sowietów w 1945 r., której relikty oglądałem w sierpniu podczas pobytu na Mazurach. Szok! Dojeżdżam do podwyszkowskiej wsi o tajemniczej nazwie: Porządzie. Kupuje wodę do bidonów i na chwilę przystaję pod drewnianym kościołem. Stary bardzo, bo z 1715 r. ale tutaj przeniesiony w l. 1927-30 z Dzierżeniny i mocno zmieniony podczas relokacji i kolejnych przebudów.
Na przystanku autobusowym, tym podstawowym w Polsce miejscu odpoczynku rowerzystów, spożywam loda i gawędzę z pieszymi turystami, czekającymi na PKS do Wyszkowa. W drodze powrotnej, a jechałem po swoim śladzie, zbaczam na północ w kierunku Narwi, a ściślej wsi - Sieczychy. Nazwa wymowna dla każdego, komu blisko do bohaterów "Kamieni na szaniec". W nocy z 20/21 sierpnia 1943 r. w czasie akcji AK o kryptonimie "Taśma", poległ w niej "Zośka". Miejsce śmierci, przed szkołą w której w czasie wojny kwaterowali Niemcy oznaczono pamiątkową tablicą i masztem z Biało-Czerwoną. Jest też "szlak"/ trasa do gry terenowej "śladami Zośki".
Sieczychy, to kiedyś silny ośrodek, skupisko wybitnych cieśli kurpiowskich (Kurpie Białe). Dziś już zostało tu niewiele domów świadczących o ich kunszcie. Wieś już mocno zmieniona. Dużo murowanych domów i willi.
Wracając do Sadownego zatrzymuję się w Porębie. Nie tyle z uwagi na kościół, ale legendę Hubala. Prawdą jest bowiem, że w tych okolicach, zmierzając z Wileńszczyzny na odsiecz oblężonej Warszawie, przechodziła jedna z grup, na jakie podzielił się 110 rezerwowy Pułk Ułanów, sformowanego w Wołkowysku (Tyle zysku ile w pysku, mój ułanie w Wołkowysku).
Grupą dowodził nie kto inny, jak sam mjr. Henryk Dobrzański, znany jako "Hubal". Okoliczności przemarszu konkretnie przez Porębę nie potwierdzone, ale nie przeszkadza to budowaniu legendy tej miejscowości, gdzie życie społeczne kręci się wokół "Hubala" i rocznic z nim związanych. Jest nawet mural na ścianie domu nieopodal kościoła.
Droga do Broku jakby spokojniejsza. Sam Brok ładnie położony. Jak pisano w XIX-wiecznym "Atlasie Królestwa Polskiego": w malowniczem położeniu na wyniosłym brzegu. W Sadownem wracam do punktu startu, ale się nie zatrzymuję mając na uwadze potrzebę odwiedzenia jeszcze dwóch gmin na południe od niego. Przez lasy docieram do stacji kolejowej Sadowne, a następnie wiejskimi drogami do Stoczka. Za Stoczkiem wjeżdżam w lasy, gdy las się kończy rozpościerają się przede mną połacie pól Podlasia. Słońce zachodzi we wrześniu już szybko.
Powrót już po swoim śladzie do Sadownego. Zachód słońca we wrześniu oznacza też nagłe ochłodzenie. Wciągam na siebie wszystko, co mam w postaci: softshelowej kurteczki. buffa na głowę i czoło oraz rękawiczek z długimi palcami. Szczęśliwy docieram na plac przed kościołem, gdzie pakuję rower do samochodu, którym DK 50 wracam do domu.
Ta rzeka ma w sobie coś urzekającego. Taka miniaturowa Amazonka. Wybraliśmy się z K. i J. na rowerowy spacer, bo wycieczką trudno to nazwać. Drogą dla pieszych i rowerzystów (mocno zniszczoną) wzdłuż ul. Wiązowskiej, a następnie singlem, znanym wielu mazowieckim bikerom nad wijącą się Mienią. aż do pierwszego ładnego miejsca, w którym można zejść do wody.
Rzeka jest niby rezerwatem, ale rosną w niej też rośliny inwazyjne - na zdjęciu Echinocystis lobata, po naszemu kolczurka klapowana przywleczona podobno z Ameryki. Dużo tego rośnie nad Mienią.
Przedsmak imprezy roku - Maratonu "Góry MRDP". Start w tegorocznej edycji, bo to już druga edycja, wyznaczono w miejscu mety sprzed 4 lat czyli w Świeradowie Zdroju. Do Świeradowa trzeba jakoś dotrzeć. Samochód odpada przy wyjeździe indywidualnym, bo kto by mi go odstawił do domu lub na metę? Pozostaje niezawodna kolej. Niestety biletów na pociąg dzienny, jadący w piątek nie udało mi się kupić w zestawie z biletem na rower. Aby nie iść w ślady pewnego bohatera, który zrezygnował z udziału w innym maratonie, bo biletów na pociąg zabrakło, zdecydowałem się na kurs nocny. Pociąg ruszał z Warszawy Wschodniej o 23:09, więc przejazd z Józefowa to była tylko formalność. Rower zapakowany na start, w małym 24-litrowym plecaku tylko strój startowy, zapas jedzenia na podróż, coś do czytania i "cywilne" dodatki, takie jak piżama, duży ręcznik, ubranie niesportowe.
Pociąg to wygodny "Dart" z PESy. Mam miejsce ze stoliczkiem pomiędzy fotelami, co daje możliwość przyjęcia dodatkowej pozycji w czasie spania. W dawnych czasach, gdy płynęliśmy w 1991 r. z kolegami promem do Anglii, nazwaliśmy ją "na Polaka". Kładzie się głowę na splecionych rękach leżących na stole i się śpi. Proste. Spania w pociągu jednak za wiele nie było. Przede wszystkim na trasie do Szklarskiej Poręby jest całkiem dużo stacji i przystanków. Po drugie - komunikaty głosowe i światło. I trochę obawy o sprzęt też jest. No właśnie. Gdzieś, chyba w Częstochowie dosiadł się drugi rowerzysta - raczej nie ultramaratończyk. Miał "górala" na 29-calowych kołach, spakowanego bikepakingowo. Miał zresztą niefarta w Jeleniej Górze. Uprzejmym będąc przepuścił przed sobą wysiadających podróżnych z bagażem ręcznym, matki z dziećmi itd. Jemu nie dane było wysiąść. Gdy zbierał się do wyjścia z rowerem, przy czym mu asystowałem - deklarując wcześniej pomoc, pociąg zrobił pssss, drzwi się zamknęły i skład ruszył. Swoje niezadowolenie wyraził w słowach nie do powtórzenia w tym wpisie. Pocieszyłem go, że na szczęście kolejna stacja to Cieplice - nie tak odległe od Jeleniej Góry. Po ponad 8 godzinach nocnej jazdy, niewyspany wystarczająco, wysiadłem rześkim porankiem na peronie w Szklarskiej Porębie Górnej. To ważne, że Górnej bo oznacza że zaoszczędziłem siły na podjeździe pod Zakręt Śmierci. Dziś, gdy po kilku miesiącach porządkuję wpisy z wycieczek, nie pamiętam dokładnie dlaczego spędziłem godzinę na stacji kolejowej? Pewnie mi się nie spieszyło, bo na kwaterze mogłem się zameldować dopiero o 16-ej. Czekałem jeszcze na otwarcie sympatycznego bufetu na stacji, aby kupić coś do picia, bo w czasie podróży osuszyłem do dna bidony, a na krótkiej trasce do Świeradowa łyk czegoś do picia pewnie by się przydał.
Zebrałem się w końcu do kupy i ruszyłem. Jechało się nieźle. Dobra pogoda, najpierw lekko pod górę, a dalej do samego Świeradowa cały czas z górki. Ze zdziwieniem odczytałem dopiero teraz z danych garmina, że max. prędkość to ponad 60 km/h. Wow!
W Świeradowie już tak lekko nie było. Dałem garminowi zaplanować trasę "pod adres" pensjonatu, to przeciągnął mnie przez jakąś masakryczną górę ze stacją narciarską. Jak się okaże, nazajutrz będziemy tędy jechać już na maratonie. Co prawda w drugą stronę, ale też pod górę.
Tak to już bywa, że po podjazdach są zjazdy, więc na kwaterę sturlałem się już bez większego wysiłku. Tyle tylko, że nie mogłem się zakwaterować. Zaległem więc na ławeczce nad szemrzącym potokiem, zzułem buty, obłożyłem się prasą i sącząc kofolę oddałem lekturze. Tak mniej więcej do południa. Potem był obiad, zakupy i takie tam drobne krzątania przedstartowe.
Wybrane przeze mnie miejsce na nocleg, pensjonat niedaleko Groty Czerniawa miał niewątpliwie jakieś tam plusy. Największy to oczywiście bliskość do miejsca startu maratonu i tzw. biura. Kolejny, to cisza i spokój. Wygodne łóżko, duża łazienka. Ale aby te plusy nie przysłoniły mi minusów, muszę napisać, że daleko do centrum miasteczka. Tak więc na jakieś zakupy, czy obiad musiałem się przejechać trochę dalej. Dokładnie dwa kursy tam i z powrotem, co dało w sumie 30 kilometrów. Nauczony poranną wspinaczką nie byłem już taki zuch ochoczy na jazdę po górkach i jeździłem przez Krobicę. Ma to jednak ten walor, że mając za plecami Izery ładnie widać ku północy przedgórze. Na drodze i ulicach Świeradowa zaczynają być widoczni ultrakolarze. Najwięcej w okolicach sklepu, w tym Biedronki przy głównej drodze. Tam spotykam m. in. Achoma. Robię ostatnie zakupy, jakieś pieczywo, lekarstwa, drobiazgi. Melduję się biurze maratonu, mieszczącym się pod parasolem w ogródku domu, w którym zakwaterował się Wigor - Dyrektor Imprezy. Po znajomości wkręcam się na wspólną kolację z Dyrektorem a co więcej dostaję zaproszenie na śniadanie w przyjemnym lokaliku vis a vis mojego pensjonatu. Lokalik otwarty będzie w sobotę wczesnym rankiem na zlecenie Daniela. Normalnie zaczyna pracę o 11ej chyba. Najedzony, wyposażony w rozpiskę trasy, numerki startowe na rower i bagaż idę spać. Jutro ten dzień!
Wybraliśmy się z A. i J. na przejażdżkę. Najpierw "szlakiem wąskotorówki" przez Świder do Otwocka. Potem nowym tunelem pod torami w Świdrze. jeszcze dużo do zrobienia, ale nalegano na drogowców na otwarcie tunelu, w związku z planowanym zamknięciem przejazdu przez tory na ul. Żeromskiego.
Dalej ekscytującym singielkiem, znanym zapewne uczestnikom "Wisły 1200" pojechałem w stronę Warszawy. Chciałem zobaczyć, jak postęp prac na "tureckim" odcinku Południowej Obwodnicy Warszawy. Most przez Wisłę "prawie" gotowy.
Trasa: Ublik - Cierzpięty - Marcinowa Wola - Wysoka Kępa - Miłki - Wyszowate - Ublik Pożegnalna pętla wokół jeziora Buwełno. Ostatni już raz brukowy podjazd do Cierzpięt, a potem grzędą (moreną) do Marcinowej Woli. Na wschodzie mam obniżenie w którym ciągnie się długie na 10 km jezioro, na zachodzie wyniesienie zwane Paproteckimi Górami.
Marcinowa Wola. Duża zamożna z wyglądu wieś. Zadbane obejścia, co nie jest częstym widokiem na Mazurach. W centrum wsi cmentarz wojenny z I wś. U podstawy krzyża pod rysunkiem stahlhelmu na tle skrzyżowanych bagnetów inskrypcja:
HIER RUHEN DIE HELDEN DIE FÜR IHR VATERLAND FIELEN 1914 - 15 DIE HELDEN DIE FÜR IHR VATERLAND FIELEN 1914 - 15
W Marcinowej Woli jeszcze jeden "zabytek" - na zlewni mleka ładna emaliowana tabliczka z logo Związku Spółdzielni Mleczarskich. Każdy, kto pamięta PRL i mleko oraz śmietanę sprzedawane w szklanych butelkach zamykanych miękkim "kapslem" z folii aluminiowej, pamięta to logo wytłoczone na tych kapslach.
Z Marcinowej Woli jadę - pod górkę - do Miłek. Wieś gminna ze starym kościołem, który w wyniku licznych przebudów całkowicie zatracił styl. A jest to podobno najstarsza zachowana budowla sakralna na Mazurach. Kościół, a w zasadzie jeden z witraży, stanowi też ciekawostkę, z tej racji że na witrażu są przedstawieni niemieccy żołnierze w charakterystycznych hełmach - pikelhaubach i stahlhelmach. Jakimś trafem się uchował.
Z Miłek zjeżdżam do Ublika zachowując tutejsze widoki i wrażenia w pamięci. Ładnie tu. Pod względem rowerowym - dużo nowiutkich lokalnych asfaltów i całkiem sporo górek. Można by naprawdę sporo użyć na szosówce. Przede wszystkim jest to raj dla modnych ostatnio graweli. Nasi poprzednicy na kwaterze "legitymowali" się takimi rowerami. Rzeczywiście - gęsta sieć starych lokalnych dróg pokrytych szutrem, ale też mnóstwo dróg polnych i starego bruku daje szansę takim rowerom na wykazanie się. Ja pozostałem przy swoim trekingu, który swą uniwersalnością z powodzeniem dawał satysfakcje z jeżdżenia po tutejszych drogach.
Dziś pokręciłem się wokół komina. Chciałem zobaczyć ślady po dawnej linii kolejowej Giżycko - Orzysz (Lötzen - Arys). Jak pisze Paweł Niedomagała w swoim blogu, linia została wyzwolona przez Armię Czerwoną w 1945 r. i w rezultacie, od tego czasu nie jeżdżą nią pociągi. Fizycznie nie istnieje! Zostały tylko masywne nasypy przecinające wąwozy Szwajcarii Orzyskiej.
Pochowano na nim 11 żołnierzy armii niemieckiej (w tym 2 nieznanych) i 35 żołnierzy rosyjskich (w tym 29 nieznanych). Na pomniku zwieńczonym łacińskim krzyżem inskrypcja:
Trasa: Ublik - Cierzpięty - Góra - Orzysz - Wierzbiny - Bemowo Piskie - Drygały - Pogorzel Wielka - Rakowo Małe - Rożyńsk Wielki - Rakowo Małe - Pogorzel Wielka - Drygały - Bemowo Piskie - Wierzbiny - Orzysz - Góra - Cierzpięty - Ublik.
Orzysz mieni się "wojskową stolicą polski". Zapewne z powodu poligonu założonego jeszcze za Niemca, teraz nazywanego szumnie Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych. Jadąc rano do Rożyńska publiczną drogą przez środek poligonu polskiego wojska nie widziałem. Brytyjczyków i Amerykanów owszem. Ci pierwsi, w charakterystycznych zgrabnych beretach, ujeżdżali cieżarówki na tej drodze. Jankesi za to w czarnych dresach z napisem ARMY mieli poranną zaprawę. Droga prosta jak strzelił. Od czasu do czasu brukowy przejazd dla czołgów. W środku lasu wojskowe miasteczko: Bemowo Piskie. Kilka bloków, sklep, ogródki działkowe i koszary. Moim celem była "graniczna" gmina Prostki w miejscu najbardziej zbliżonym do Orzysza.
wypadło, że będzie to w Różyńsku Wielkim. Duża wieś, dawna XV-wieczna lokacja. Zatrzymuje się na śniadanko w altance na boisku szkolnym. Przybiega bardzo kudłaty pies. Łapy, łapy, cztery łapy/ a na łapach pies kudłaty. Dzielę się z nim chlebem z serem, po którym piesek zalega u moich stóp i zasypia.
W drodze powrotnej zatrzymuję się jeszcze w Drygałach. Pod sklepem zaczepia mnie jakiś jegomość wypytując gdzie i po co jadę i dlaczego sam? Ciekawski jakiś.
W Orzyszu porzucam "obwodnicę" i wybieram starą drogę łączącą poligon z koszarami położonymi w mieście. Znowu chwalę wybór roweru trekingowego zamiast szosówki.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)