Sen trwał prawie 5 godzin. Na tyle
nabrałem już wprawy przy porannej krzątaninie, że po śniadaniu (Dzięki Oleńko!) jeszcze przed siódmą moszczę
się na siodełku i rozpoczynam żmudny podjazd pod Przełęcz Lisią. Na szczęście
Droga Stu Zakrętów budowana była przez nielada fachowców i trzyma stałe
nachylenie na całej swej długości. Nie pozostaje nic, tylko pracowicie w jednym
rytmie jechać w górę podziwiając fantastyczne wychodnie skalne Gór Stołowych. W Karłowie zatrzymuję się na
moment, aby przyodziać się w ocieplacze przed zjazdem. Chwilę rozmawiam z
obywatelem Radkowa, który jedzie na wysłużonym zielonym ATB, w przeciwną
stronę, do pracy w kudowskim sanatorium. Zjazd
byłby może cudowny, gdyby nie trzeba było wyhamowywać na wcale licznych serpentynach,
ale cóż nie bez kozery jest to Droga Stu Zakrętów. W Radkowie nie zatrzymuję się,
zwłaszcza, że trasa maratonu „ucieka” z tego miasteczka już na jego opłotkach.
Przejeżdżam obok czynnej kopalni kruszywa. W Tłumaczowie droga na lewo do Broumova i przecudnego barokowego
opactwa benedyktynów, na prawo - na maraton. Jadę w prawo. Opactwo nawiedzę kiedy indziej.
We Włodowicach zjeżdżam z DW 385 na najgorszą nawierzchnię maratonu. Szutrowa
droga byłaby lepsza od tego asfaltu kładzionego (chyba) metodą rozpylania. Jestem
jednak na tyle blisko mety, że jakoś mnie nie deprymują. Dziwię się tylko
miejscowym, że dopuszczają do takiego stanu. Wybierają przecież jakichś
radnych, wójtów, czy innych burmistrzów i co? Żadnych oczekiwań i
wymagań od lokalnej władzy? Podobno jestem w uroczym zakątku Dolnego Śląska
określanego jako Wzgórza Włodzickie, a moja droga ma podobno wybitne walory
widokowe. Co z tego, skoro musze uważać, aby się nie wywalić na tych dziurach.
W Krajanowie wypadał nominalny tysięczny kilometr trasy. Mnie bardziej cieszy,
że w Świerkach wjeżdżam na niezłą nawierzchnię DW 381. Zjeżdżam do Głuszycy pod
charakterystycznym wiaduktem kolejowym. SMS od żony:
Gdzie jesteś i dokąd chcesz dzisiaj dojechać (…)?Z. (09:52)
Odpowiedź może być tylko jedna: Głuszyca. Do mety (10:45)
W Głuszycy spotykam (który to już raz?) Henia i Wacka,
którzy wypytują mnie o dalszą drogę. To, co mówili o przejechanym odcinku przez
Sokolicę nie nadaje się do druku. W mocno swobodnym tłumaczeniu mniej więcej
chodzi o to, że była to bardzo zła droga i trasę maratonu puścił nią bardzo niedobry człowiek
i oni bardzo chętnie by z nim na ten temat porozmawiali przedstawiając bardzo
silne argumenty, że wybór tej drogi był niewłaściwy. Im (oczywiście)
wystarczyły dwa rzeczowniki, jeden czasownik (w różnych formach) i jeden
przymiotnik.
Pikniki
Przed jedenastą (10:49) melduję
zaliczenie przedostatniego punktu kontrolnego. Zatrzymuję się na drugie
śniadanie przed marketem Dino. Mają dobre gazetki, które świetnie nadają się na
obrus, izolację termiczną i papier śniadaniowy. Dostaję SMS od koleżanek z
pracy:
Jeszcze tylko jeden punkcik kontrolny … i potem już
szybciutko do Mety. Trzymamy kciuki. Agnieszka, Kasia i Małgosia (11:00)
Jadę wzdłuż linii kolejowej. O dziwo
zegar na stacji w Głuszycy wskazuje dobrą godzinę. Droga przez Grzmiąca i Rybnicę
Leśną bardzo „klimatyczna”. Ciemny las, droga na zboczu i nieliczne
zabudowania przywodzące na myśl „Gazdę z Diabelnej”. W Unisławiu
Śląskim obok zrujnowanego kościoła skręcam na południe i niezłą drogą jadę do
Mieroszowa. Jest ciepło, wręcz upalnie. Wspinam się przez Łączną w kierunku
Chełmska Śląskiego i na wysokości 686 m otwiera się wspaniały widok na Kotlinę
Kamiennogórską.
W Chełmsku
Śląskim, z uwagi na świeże wspomnienia ostatnich i przedostatnich wakacji
jestem „prawie u siebie” dalej zresztą też. Nieodmiennie podziwiam domy tkaczy i
zjeżdżam do Lubawki.
O wpół do drugiej melduję zaliczenie ostatniego PK16.
Nadchodzą od Darka dwa SMS-y:
Dawaj Krzysztof
dawajjjj…. To już ostatnia prosta … (13:53) A potem meta, laba i
powolne leczenie tyłu pzdr (13:56)
W Lubawce robię
przerwę na posiłek. Przy wylotówce na Kamienna Górę zatrzymuję się w piekarni, gdzie dostaję
pyszną „pizzę”, a sprzedawczyni z własnej inicjatywy robi mi kawę z prywatnych
zasobów. Gawędzimy trochę, wspólnie użalając się nad tutejszą biedą
i przeraźliwym bezrobociem. Ona też „nietutejsza”, od niedawna osiadła na
Dolnym Śląsku. Przyjemnie się rozmawia , ale mi czas w drogę,
zwłaszcza, że do mety rzeczywiście niedaleko. Bezstresowo wjeżdżam na Szczepanowski
Grzbiet (639 m). Od razu widać, że droga biegnie w sposób nienaturalny. Dawniej
w Bukówce trakt wiódł w prawo w dolinę rzeki, ale zapora i jezioro wymusiły
wytyczenie drogi „na krechę” przez górę. Przejeżdżam przez Miszkowice. Dawna Karczma Książęca posadowiona na
fundamencie średniowiecznego zamku w coraz większej ruinie. Karl von Stein i
Karl August von Hardenberg, to nie "nasza" historia przecież. Nie
ma też dawnego kościoła ewangelickiego o jego (podobno) przepięknym wyposażeniu nie
wspominając. Stał tu vis a vis świątyni katolickiej i jakby z nią rozmawiał. W Jarkowicach
z dawnego browaru zamkowego nie zostało już nic. W ubiegłym roku były jeszcze budynki.
Teraz ruiny, a raczej „kamieni kupa”.
Do mety!
O trzeciej po południu jestem na Rozdrożu Kowarskim. Gdy
przed zjazdem zakładam na poboczu drogi kamizelkę i czapkę wyprzedza mnie Wiciu
mknący do mety. Zjeżdżam i ja na dno Kotliny Jeleniogórskiej. Po kolei
przejeżdżam Kowary, Ścięgny, Sosnówkę i Piechowice. Liczne grupy szosowców mnie
wymijają, ale na moje pozdrowienia patrzą obojętnym, a może nawet wzgardliwym
wzrokiem. Na tym obłoconym giancie z dużą podsiodłówką, lampkami, innym szpejem a
jeszcze w przepoconych, złachanych ciuchach mogę wyglądać jak dziad jakiś. Na
dodatek stwierdzam, że przednia przerzutka odmówiła współpracy. Zatrzymuję się
w Podgórzynie, ale nie ma co kombinować bo do mety już naprawdę niedaleko. Na
szczęście łańcuch został na środkowej tarczy. W Szklarskiej Porębie ostatni podjazd. Ale jaki! Gdy powolutku wjeżdżam na
górę, kątem oka widzę zjeżdżającego w przeciwnym kierunku Wilka. Nowe życie
wstąpiło we mnie na Zakręcie Śmierci. Spokojny zjazd „autostradą sudecką” aż
do Świeradowa. Jeszcze tylko przed furtką szkoły, gdzie była meta, drogę
zastąpił mi kuracjusz (?), dopytujący się, jaki rower wybrać na wycieczkę po
tutejszych górach. No co ja mam w sobie? Co to ja ekspert jakiś jestem? Panie tu jest maraton, co mi
Pan tu o jakichś rowerach zagadujesz, ja tu metę mam. Odsuwam gościa na bok i
przeciskając się obok jego małżonki wjeżdżam na teren szkolny i na metę.
Szczęśliwie dojechałem. Viva Cristo Rey. Była
godzina 18:22, co dało w efekcie 102 godziny i 22 minuty na trasie. A
planowałem 116 h. Kokiet ze mnie, zwłaszcza, że dałoby radę zmieścić się
rzeczywiście w 4 dobach (96 h), nic nie tracąc z turystycznego stylu jazdy.
Tego dnia czekał
mnie jeszcze spacer z kolegami i przezacną Panią Keto’wą po Świeradowie w
poszukiwaniu kolacji. Nazajutrz było wręczenie medali i powrót na „kołach” w
towarzystwie Ola i Siudka do Szklarskiej Poręby. Panowie zjechali do Jeleniej,
a ja w sympatycznym bistro na dworcu przeczekałem do nadejścia pociągu. Znowu
wagon rowerowy (Turysta naprawdę ma duże wpływy na kolei). W Jeleniej dosiadł
się jeszcze Darek Janeczek wysiadający w Sosnowcu. Z Warszawy do Józefowa znowu
na rowerze, a w domu gorące powitanie żony, dzieci. Wieczorem zaś tort.
Przejechałem w sumie 1139,6 km, czyli "nakazany" dystans maratonu 1121,8 km powiększony o "zjazdy techniczne" z trasy w Nowym Żmigrodzie, Zakopanem, Raciborzu i Lubawce oraz omyłkę nawigacyjną za Międzylesiem. Czas oficjalny (brutto): 102 h 22 min. stawia mnie raczej w ariergardzie peletonu. Czysty czas przejazdu nieco szokuje: 55 h 58 min, co uzmysławia ile tego czasu "wytopiłem" nie jadąc. Dało to średnią (z jazdy) 20,36 km/h.
Wrażenia niezapomniane. Organizacja - znakomita, przy swym minimalizmie, którego zresztą oczekiwałem. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że najlepiej mi idzie jazda w samotności. Chyba tak wolę.
Wychodzący
Paweł budzi mnie (zapewne) niechcący. Ruszam około godzinę po nim. Jadę sam. Chyba tak lubię najbardziej. Moje tempo,
moje kryzysy ale i moje małe radości. Na trasie do Pietrowic wahadło z sygnalizacją świetlną. Ruch żaden
więc jadę ignorując sygnalizację. Widząc nadjeżdżające (a jednak!) samochody zjeżdżam na
trawę. W Pietrowicach „Lewiatan” czynny od piątej rano, a w nim górnicy
kupujący żemły i wursty przed szychtą. Jadę „non-stop”, aż do Głubczyc. W Kietrzu (PK9-726,3 km)
jestem o wpół do szóstej (05:28). Godzinę później jem orlenowskie śniadanie
(kawa + zapiekanka) w Głubczycach. Dobrze się czuję na Śląsku, a na
Opolszczyźnie szczególnie. Ze względu na miejsce urodzenia (Opole) mogę
powiedzieć, że jestem u siebie. Za Racławicami Śląskimi droga do Prudnika
wysadzona jest mirabelkami. Co za oszałamiający, słodki zapach o poranku. W Prudniku poranny, intensywny ruch w mieście. Niestety
chmurzy się coraz bardziej. Na wysokości pałacu von Cholitzów w
Łące Prudnickiej spadają na mnie pierwsze krople deszczu. Pałac ciągle
w ruinie. A szkoda bo wielce interesujący. Gen. Von Cholitz poddając bez walki Paryż aliantom w 1944 r. zapewne
łudził się, że do niego powróci. Nic z tego, jak wiemy, na szczęście nie wyszło.
Chowam się na przystanku, gdzie zakładam deszczową
kurteczkę, nogawki i ochraniacze na buty, pomny doświadczeń pierwszego dnia.
Tak „uszczelniony” mogę jechać dalej. Nastrój nienajgorszy. Piszę relacje „na
żywo”, zżynając ze Staffa:
W Głuchołazach (PK10- 794,0 km) gubię się trochę na skrzyżowaniu. Po dwóch próbach i
zmianie skali w gps-ie trafiam wreszcie na właściwą drogę. O godzinie 09:54
melduję zaliczenie punktu. Zaraz za miastem krótki, a stosunkowo stromy wyjazd,
a po chwili radosne zdumienie. Jeżyny! Jeżyny przy drodze. Waham się tylko
przez chwilę, ale apetyt na coś innego niż mocno-przetworzone jedzenie
zwycięża. Zatrzymuję się i pasę na jeżynowisku dobre kilkanaście minut. W tym czasie przejeżdża
obok zawodnik nr 13 (Wojtek Łuszcz), który najpierw w osłupieniu patrzy na to
co robię, ale po chwili sam się zatrzymuje i rozpoczyna zrywanie nabrzmiałych
od soku jeżyn.
Jadę przez tereny wczesnego osadnictwa. Większość tutejszych wsi ma średniowieczny rodowód, ale obecnie wyglądają nieciekawie. Jest to w zasadzie przejazd
przez złej jakości drogi. Pada, leje, siąpi, mży i tak na okrągło. Przed Otmuchowem wpadam w konsternację. Most w
remoncie, w stadium zakładania nowego zbrojenia. Z podziwem i trwogą myślę o
tych śmiałkach, którzy (podobno) nocą z rowerami na plecach skakali po tych
zbrojeniach na drugi brzeg. Posiłkuję się kładką, ale nie próbuję jechać. Jest
wyraźnie prowizoryczna, sklecona z desek, wzmocnionych położonymi poprzecznie
prętami zbrojeniowymi. W dzisiejszej aurze wszystko to jest mokre i oblepione
błotem. Zanim wyjadę na krajówkę zatrzymuję się na przytulnej stacji Lotosu.
Herbata, kawa, ciastko. Tu dopada mnie południe, a z nim upływ trzeciej doby na
trasie maratonu. Pozostało mi jeszcze 298 km do mety. Już wiem, że jutro do
niej dojadę, a tym samym
zmieszczę się w deklarowanym wcześniej limicie przejazdu (116 h). Przejazd krajówką do Paczkowa. Nie mam czasu na
oglądanie „Polskiego Carcasonne”. Na drodze istotnie duży ruch, przed którym
ostrzegali w relacjach inni uczestnicy. Obserwuję, że są dwie techniki
wyprzedzania rowerzysty przez TIR-a. Sposób „na kulturę”, polega na zwolnieniu
przez pojazd wyprzedzający, redukcji biegu i spokojnym wyprzedzeniu z dużym
odstępem. Z kolei sposób na „pędziwiatra” wygląda tak, że kierowca widząc
rowerzystę rozpędza się tak jak może, aby zdążyć przed pojazdem nadjeżdżającym
z przeciwka. Odległość od wyprzedzanego pojazdu (tu roweru) – nieistotna.
Deszcz pada cały czas, aż do Złotego Stoku (PK11 – 846 km). Melduję osiągnięcie
tego punktu o 13:35. Koniec niziny i zapowiedź gór. Zatrzymuję się przy
markecie Dino. Późne „drugie śniadanie” na parkingu przysklepowym. Kanapki z
serem topionym, banan, drożdżówka, picie. Siedzę sobie na krawężniku, spożywam dary boże, a tu w trakcie konsumpcji nachodzi mnie
jakiś wczasowicz i oczekuje ode mnie żywszego udziału w rozpoczętej przez niego
dyskusji (monologu) na temat wyższości rowerowych ram karbonowych nad aluminiowymi, a
tychże z kolei nad stalowymi. Nie chce mi się z nim gadać. Asertywność włączam
na 250% i odburkuję, coś w rodzaju „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się,
zarobiony jestem”. Nie pogadał sobie facet ze mną. Ruszam w drogę. Podjazd przez miasteczko. Na początek
bruk, potem wspinaczka. Pod szczytem przy turystycznej wiacie widzę znajomą już
sylwetkę Wojtka
Łuszcza. Jakoś tak podświadomie odbieram jego widok, jako sygnał, że zaraz
będzie zjazd, no bo kto by się zatrzymywał na podjeździe? Zatrzymuję się i ja i
odziewam cieplej, aby mnie nie owiało.
Nie owiało, ale co się ugotowałem, to moje, bo
podjazdu było jeszcze dobre kilkaset metrów. Wreszcie zjazd na którym dogania
mnie Wojtek i z przekąsem zauważa, że idąc moim przykładem też się ubrał, a tu było jeszcze tyle
podjazdu. W jakimś tam kontakcie wzrokowym dojeżdżamy do Lądka Zdroju. Wojtek zatrzymuje się na mostku z przyczyn
nawigacyjnych – urwał mu się ślad w gps-ie. Podpowiadam jak jechać i ruszam.
Wyprzedził mnie znowu na asfaltowej ścieżce rowerowej przed Stroniem Śląskim,
gdzie się zatrzymał, a ja pojechałem dalej. W Stroniu Śląskim (871,5 km)
melduję się z PK12 o 16:00. Nawet waham się, czy nie zjeść czegoś „ciepłego” ale w efekcie bez posiłku
rozpoczynam podjazd pod Puchaczówkę. Nie podoba mi się tu. Od mojego ostatniego
pobytu w 2010 r. znacznie rozbudowała się infrastruktura narciarsko-wyciągowa.
Na Czarnej Górze nawet coś w rodzaju blokowiska. Apartamentowce jakieś. Ohyda.
Na Przełęczy Puchaczówka jestem po godzinie, co skwitowałem przeciągłym
westchnieniem. Dobrze, że już nie pada. Zatrzymuję się na herbatę w bacówce na
przełęczy. Daję odpocząć nogom, jest chłodno Odziewam się przed fantastycznym,
długim zjazdem do Idzikowa. Tu, słynny „myk” nawigacyjny, gdzie trzeba
przejechać przez teren Domu Kultury. Udaje się odnaleźć żółty budynek bez
problemu i dalszą drogę także. Docieram do Wilkanowa. Jestem „w środku” Kotliny
Kłodzkiej. Dookoła jak okiem sięgnąć góry. Na wschodzie jaśnieje na tle zieleni
Maria Śnieżna. W Wilkanowie podziwiam pałac, a raczej jego ruinę. Przetrwał
wojnę nienaruszony, z wyposażeniem, a teraz co?
Odbieram SMS od żony, która
„załatwia” mi telefonicznie nocleg u swojej siostry, będącej akurat na wczasach
w Kudowie: Będziesz spał u B. Mają dodatkowe łóżko ale potrzebny
będzie śpiwór. Nie mogą załatwić osobnego pokoju lub dodatkowej pościeli bo
właścicielka wyjechała dzisiaj do Wrocławia. Jak przyjedziesz to dzwoń do nich.
Musza otworzyć furtkę. Z. (18:33)
Jest godzina 19:00, gdy
docieram do Międzylesia (PK13 – 902 km). Zatrzymuję się na hot-doga na Orlenie. Mam już tak zdezelowane
kubki smakowe, że ku zdziwieniu obsługi wybieram ten przysmak w wersji saute,
tzn. bez jakiegokolwiek „sosu”. Zmierzchało się, gdy przez Różankę i Gniewoszów
wdrapałem się na „drogę sudecką”.
Trochę mi się zakręciło w głowie od tej
dzisiejszej jazdy i popełniłem pierwszy i jedyny błąd nawigacyjny na trasie
całego maratonu. Drogi do siebie podobne, ciemno choć oko wykol, po kilku
kilometrach jazdy fatalnym asfaltem i wypłoszeniu dwóch dziczków z przydrożnych
krzewów (trochę miałem stracha) zorientowałem się, że coś jest nie tak.
Wróciłem na Przełęcz nad Porębą akurat w momencie, w którym nadjechał Wiciu.
Identyfikacja w ciemności przebiegała mniej więcej w ten sposób:
– Kto jedzie? – „Dwudziestka”! A ty kto? – „Trzydzieści siedem” – Cześć. – Cześć – Którędy dalej? – Tam – Nie wiesz, czy dobra droga? – Wyśmienita. Można ciąć ile fabryka dała.
Droga przez Rudawę, doliną Dzikiej Orlicy, przez
Mostowice i Lasówkę rzeczywiście wyśmienita. Gładki asfalt. Żadnego ruchu. Nie
wyprzedził mnie, ani nie wyminął żaden pojazd. Co z tego, skoro opadła mnie
senność. Teraz, gdy mam ok. 30 km do spodziewanego noclegu u szwagrostwa. Okolica była malownicza dopóty, dopóki mogłem ją podziwiać w świetle
zachodzącego słońca. Po zmierzchu podziw ustąpił narastającemu zmęczeniu. Za
Lasówką, pomimo relatywnie krótkiego odcinka, jaki mi pozostał do Kudowy
próbuję się zdrzemnąć. Wyszukuję nawet stosowny przystanek, ale z ławką o
niestosownej szerokości (czyt. zbyt wąską). Nie wiem, czy drzemałem może 5
minut? Na pewno wstałem przed upływem 20 min. na które nastawiłem budzik w
telefonie. Jeszcze „krótki” podjazd do Zieleńca, a później już „z górki”. W
Zieleńcu dominuje „cywilizacja”. Hotele, pensjonaty oraz dyndające smętnie
krzesełka i orczyki wyciągów narciarskich. Droga pusta. Jest mi coraz zimniej,
chociaż mam na sobie wszystkie możliwe warstwy: koszulkę termiczną, koszulkę kolarską,
kamizelkę i deszczówkę. Do Kudowy zjeżdżam na oparach świadomości wyprzedzany
co i rusz przez liczne (o tej porze?) ciężarówki mknące ku granicy. Zatrzymuję
się przy „zjeździe” z DK8 w kierunku Radkowa na DW 387 i wysyłam kontrolnego sms-a o
zdobyciu 14. pkt kontrolnego o godz. 23:32. Telefonicznie ustalam ze szwagierką
miejsce ich pobytu i po kilkunastu minutach mogę wziąć prysznic, zjeść kolację
i położyć się spać. Z premedytacją nie nastawiam budzika i decyduję się na sen
„fizjologiczny”, tzn. wstanę wtedy, gdy obudzę się sam.
„Odbudowałem się”, chociaż spaliśmy
tylko 4 godziny. Solidne śniadanie i o 05:30 znowu w trasę. Jest przepięknie,
chociaż pieruńsko zimno. Przed Witowem wyprzedza nas dwóch zawodników, ale
ponieważ po odpoczynku wróciła moc, nie puszczam koła i ciągniemy z nimi (40
km/h), aż do Jabłonki. Na światłach w Czarnym Dunajcu sympatyczna pogawędka we
czwórkę i wspólne narzekanie na zimno. Jest 4,5 st. C, a uczucie zimna potęgują
mgły snujące się nad pustaciami Piekielnika i tutejszych torfowisk. Panowie
zatrzymali się na Orlenie w Jabłonce, a my pociągnęliśmy przez Zubrzycę na
Krowiarki. Paweł swoim tempem, ja swoim. Byłem na górze chwilę po nim, a zegar
wskazywał 08:00, gdy zamawialiśmy w budce BPN gorącą herbatę z dużą ilością
cukru. Wdaję się z panią z budki w dywagacje na temat przebiegu granic gmin:
Zawoja, Jabłonka i Lipnica Wielka na Krowiarkach, a wcześniej szokuję Pawła
objeżdżając całą polanę kolarzówką.
Zjazd do Zawoi początkowo ryzykowny,
po dziurach. Dalej już po ładnym asfalcie. Jeszcze tylko podjazd pod Przełęcz
Przysłop (661 m), później „z górki” do Stryszawy. Punkt kontrolny nr 7 (547,7 km) zaliczony o 09:29.
Wjeżdżamy na DW 946 i znów widzę kolej transwersalną. Robimy postój na
przystanku. Trzeba zdjąć ciepłe ubrania. Zrobiło
się naprawdę bardzo gorąco. W czasie przebieranki dojeżdża do nas niewidziany
od dwóch dni Endriu68. Puszcza się w dalszą drogę, my kilka minut po nim. Zakaz ruchu
W Kurowie na naszych oczach zamykają drogę, co wygląda w ten
sposób, że stawiają znaki zakaz ruchu i tablice informujące o objazdach.
Puszczam kokieteryjnego sms’a do „relacji na żywo: Uwaga zawodnicy za nami ( są jeszcze
tacy?). W Kurowie zakaz ruchu. Uszkodzony most. Dla pieszych i rowerzystów
nowiusieńka kładka. Zignorować zakaz ruchu i objazd za Stryszawą (2015.08.24 - 11:19)
Mój towarzysz podróży - Paweł z pytającym wzrokiem:
W Jeleśni nie jest nam dane dojechać do zabytkowej
karczmy w „centrum”. Zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie energetyzuję się colą
i lodami. Relacja na żywo ma swoje ciemne oblicze (totalnej inwigilacji), bo po
chwili dostaję sms’a od koleżanki z pracy:
Cola i lody …
no nie wiem, czy to dieta odpowiednia dla takiego sportowca. Powodzenia na
dalszej drodze (12:43) Beskidy
„Sportowiec” z kolegą Pawłem ruszają więc dalej. Jazda przez Sopotnię
Małą uciążliwa ze względu na remont drogi – budowę wodociągu i
kanalizacji. Krótki podjazd na Przełęcz U Potoka (613 m) za Sopotnią, a później
raczej z górki do nomen omen Węgierskiej Górki. A tam wypadek, a jak wypadek to mamy przed sobą gigantyczny
korek na drodze. Wyglądało to tak, jakby samochód (osobówka) zjechał na
przeciwległy pas, uderzył w latarnię, która złamawszy się spadła na dach
sąsiedniego domostwa, łamiąc mu więźbę dachową. Korek długi na kilka
kilometrów. Początkowo policjanci i strażacy nie chcą nas przepuścić, ale
argument Pawła o udziale w wyścigu działa. Puszczają. Chwilowy postój na stacji
Slovnaft. Picie. Dużo picia. Moczę bandankę w zimnej wodzie i taka „chłodnicę”
zakładam pod kask. Podjazd przez Szare. Dopóki jest asfalt jadę. Płyty betonowe
przechodzę. Kawałek kostki dalej też. Dojeżdżam do karczmy „Ochodzita”, gdzie z
Pawłem spożywamy bardzo obfity obiad. Cena taka jak w Zakopanem, ale jest tego
5 razy więcej. Jest przed trzecią po południu, gdy ruszamy dalej. W Koniakowie
dogania nas zawodnik nr 20 (Wiciu). Zjazd do Istebnej, gdzie o 15:39 melduję
zaliczenie PK8 (612,8 km). Podjazd pod Kubalonkę idzie nieźle, a u góry dopada
mnie SMS od Darka:
Z Istebnej pod górkę a potem już płyniesz do Wisły już ponad połowa
dystansu. Leć … Do mety już blisko już z górki Pzdr (16:13)
Pyszny zjazd do Wisły. Jest poniedziałkowe popołudnie,
na drodze ruch znikomy. Do Goleszowa jedziemy w zasadzie równym tempem. W
Bażanowicach robimy zakupy. Długo to trwało, a mnie w dodatku dopadły sensacje
żołądkowe. Nurkuję w krzaki nad pobliską rzeczką i zostawiam w nich obiad z
Ochodzitej. Dalej staram się pilnować dyscypliny jazdy. Cieszyn przemykamy w miarę sprawnie,
jak na stosunkowo duże miasto.
Górny Śląsk
Zatrzymujemy się dopiero na BP w Jastrzębiu
Zdroju, ze względu na konieczność wymiany baterii w gps’ie. Mając w pamięci kryzysową
niedzielę i dający o sobie znać żołądek postanawiam dociągnąć do Raciborza, aby
tam zalec na jakiś sensowny odpoczynek. Przez telefon rezerwuję nocleg w
przydrożnym motelu. Recepcjonistka trochę mityguje się, bo ma tylko pokój z
podwójnym łóżkiem, ale ani mi, ani Pawłowi to nie przeszkadza. Paweł decyduje
się bowiem zatrzymać razem ze mną. Do Raciborza wjeżdżamy już po zmroku. Trochę
irytują ścieżki rowerowe i zakaz jazdy rowerem w Jastrzębiu oraz Wodzisławiu.
Ktoś nas nawet otrąbił. Nie pamiętam już, czy jakoś nerwowo zareagowałem, czy
też 600 km w nogach już mnie znieczuliło na takie zaczepki. Przed spaniem
jeszcze kolacja w McD. „Małżeńskie” łóżko okazało się całkiem wygodne. Jest
prysznic, ręczniki, ciepło. Żegnam się z Pawłem, który zamierza
spać krócej ode mnie i ruszyć wcześniej w dalszą drogę. Ja muszę swoje odespać.
które Olemu wystarczyło, dla mnie było za mało. Chyba bardziej mentalnie, niż fizjologicznie ale za mało. Olo ruszył
dalej, a my z Pawłem śpimy jeszcze godzinę. Ruszamy tuż przed siódmą. Jedziemy zupełnie nową asfaltówką z
Banicy do Czyrnej. Na dawnych mapach jej jeszcze nie było. Teraz to droga
gminna o tajemniczym oznaczeniu: "K270912". Ma ten Wigor rozeznanie. Zjeżdżając przez Mochnaczkę Wyżnią do
Tylicza napotykamy parę sportową: Wacka Żurakowskiego i Henia Huzara, którzy wyglądają jakby
też przed chwila wstali ze snu. Jeżeli idzie o moje samopoczucie, już czuję, że będzie to
Dzień Zły
Jadę bez entuzjazmu, czując głód i
niewyspanie.
Deszcz od dawna nie pada, ale wcale mnie to nie cieszy. Doliną Muszynki, na
której urodę pozostaję dziś
obojętny dojeżdżamy do Muszyny. To Punkt Kontrolny nr 4 (320,7 km) na którym jestem o 07:46.
Muszę „zebrać się w sobie”, ale mi się nie chce. Siedzę pod mostem, jem
wysępioną od Pawła kanapkę i tępym wzrokiem gapię się to na rzekę, to na pustą o
tej porze okolicę. Umawiamy się z Pawłem na postój i cokolwiek ciepłego w
Piwnicznej. Droga na tę chandrę niezła, bo cały czas z górki, doliną Popradu. W
Piwnicznej Zdrój w sumie trzy zatrzymania, które dla walczących o jak najlepszy czas przejazdu byłyby
herezją. Najpierw niewypał ze stacją benzynową, gdzie nie ma nic ciepłego. Później zakupy
w delikatesach, a na koniec śniadanio-obiad „na rynku”. Długo czekamy na
ciepłe danie, ale makaron z grillowanym kurczakiem i brokułami jest naprawdę
świeży, ciepły i jest go
dużo. Bardzo dużo. Nastrój dzięki temu mam odrobinę lepszy, zwłaszcza, że i
słonko zaczyna przygrzewać zziębnięte nocą kości. Podrywam się do dalszej jazdy. Po 24
godzinach od startu lądujemy razem z Pawłem na rynku w Starym Sączu. To PK5 (366,1 km).
Może nie jestem demonem prędkości, ale matematycznie wychodzi mi, że powinienem
się zmieścić w regulaminowym limicie 120 h. Uzupełniam bidony i wyjeżdżamy z Sącza. W Gołkowicach
Dolnych przez most na Dunajcu i dalej w górę rzeki, jej lewym (zachodnim
brzegiem). Bardzo duży ruch samochodów. W okolicy Maszkowic pokazuje Pawłowi cygańskie
„fawele”. Jakby dla zilustrowania mych słów naprzeciw nam wychodzi spora gromada śniadolicych
Romów. Idą całą szerokości pasa i co dziwne samochody wcale na nich nie trąbią
tylko potulnie wymijają. W Łącku moje lica krasi tylko słońce, a od Zabrzeża
dodatkowo czołowy wiatr. Krzepy dzisiaj brak. Jest jak w tunelu aerodynamicznym, ze względu na
różnicę poziomów doliny Dunajca i otaczających gór. Całą drogę do Krościenka
jadę z przodu, a Paweł siedzi mi na kole … .
Pieniny
W Krościenku nad Dunajcem (402 km)
jesteśmy o 14:05. Pijemy kawę na Orlenie, gdy dojeżdżają do nas Kot z Wąskim.
Chwila odpoczynku trochę mi pomogła. Droga w kierunku Nowego Targu mocno
zatłoczona samochodami. Dreszczyku emocji dodają szaleńczą jazdą flisacy
wiozący tratwy do Kęt na początek spływu Dunajcem.
Pierwszy podjazd w Hałuszowej jeszcze mi wychodzi.
Mając przed oczami Groń i Kozią Górkę przez samą wieś jeszcze udaje mi się
podjechać, natomiast za zakrętem, po którym droga zmienia kierunek na zachodni
wymiękam i końcówkę podjazdu do Przełęczy Osice (668 m) pokonuję pieszo. Na górze ładny
widok, a później pyszny zjazd nad Jezioro Sromowieckie.
Nie mam nastroju na
robienie kolejnych zdjęć, choć widok na zamki w Niedzicy i Czorsztynie
znakomity. W Łapszach Wyżnych robimy małe zakupy i zbieram sił do podjazdu pod
Łapszankę. Końcówkę pokonuję (niestety) na piechotę.
Taki dzień. Wyraźnie mówię Pawłowi,
że lepiej będzie, jak każdy z nas będzie jechał swoim tempem, Paweł decyduje
się jednak czekać na mnie także przy kolejnym podjeździe (podejściu) w
Brzegach. Tego podjazdu wcześniej nie znałem. Słaby asfalt. W czasie podchodu
dobiega do mnie SMS od Bożeny, koleżanki z BBT i brevetów: Dajesz Krzychu! Mapa się nie wczytuje więc nie wiem gdzie jesteś ale z
każdym ruchem korby bliżej celu! Uważaj na siebie i never give up! (18:33) Nie ma jak kobieca intuicja. Wiedziała dziewczyna, kiedy napisać. A później
było już lepiej. W zasadzie jednym ciągiem z chwilowym zatrzymaniem się na
Zazadniej Polanie (PK6 – 453,8 km) o godz. 18:42 dojeżdżamy do Zakopanego.
Ponieważ nie pałam entuzjazmem do dalszej jazdy, a Pawłowi nie chce się jechać
samemu, zatrzymujemy się u znanej mu gaździny. Pobyt "z klimatem" i w stylizacji podhalańskiej - zgodnie z
celem maratonu. Trwają bowiem Dni Zakopanego. Liczne dzieci naszej gaździny w
strojach regionalnych. My śpimy w izdebce nad stajnią. W Zakopcu to dopiero
„wytraciliśmy” czasu. Najpierw długotrwałe negocjacje cenowo-lokalowe, później
zakupy (kilka kilometrów z buta), jeszcze ciepła kolacja w knajpie z góralską
muzyką, gorący prysznic i możemy iść spać. Budzik nastawiam na 4 godziny.
Pięć województw. Trasa licząca 1122 km wiodąca przez prawie wszystkie
polskie góry asfaltem, brukiem i po betonowych płytach. Ponad 14 tys. metrów
przewyższeń. Palące słońce i przenikliwy deszcz. Upały i rześkie poranki, gdy
słupek rtęci zaledwie osiągał 4 st. powyżej zera. Wszystko to w ciągu niespełna
5 sierpniowych dni Maratonu Góry MRDP.
Zaczęło się niewinnie od krótkiej wzmianki na stronie
internetowej Maratonu Rowerowego Dookoła Polski (MRDP), na której śledziłem
epickie zmagania bohaterów ostatniej edycji tego wyścigu. Gdzie mi tam do nich?
Tak myślałem w 2013 r.
Ziarno zasiane kiedyś, niewiele później wykiełkowało. W
międzyczasie był BBT'14, kilka tegorocznych brevetów i TAKA jazda coraz
bardziej zaczęła mi się podobać. W rezultacie znalazłem się najpierw na liście
startowej, a w przeddzień startu w samym Przemyślu. Dotarliśmy tam przed
północą większą ekipą ekstra-wagonem rowerowym "załatwionym" przez
Turystę na doczepkę do rejsowego pociągu "Solina" relacji
Warszawa-Przemyśl. Hipki odłączyły się na nocleg w hotelu, a reszta trzódki,
tzn. Krzysztof Banach z Lublina, Marcin Nalazek i niżej podpisany została
przeciągnięta przez Turystę po śliskich brukach stromych uliczek przemyskiej starówki do
"bazy" maratonu. Baza mieściła się w szkole, gdzie zaoferowano nam
kilka metrów kwadratowych podłogi na legowisko. Spanie nie było długie. Dzwony,
dzwonki dzwoneczki i inne sygnaturki przemyskich świątyń rozmaitych wyznań,
wybijające kwadranse, półgodziny i pełne godziny, co i rusz wybijały też mnie.
Ze snu. W rezultacie wstałem o wpół do szóstej rano przeczuwając, że przyniesie
to niechybny kryzys na trasie. Ciekawe jak szybko? Nastrój "na dzień dobry" miałem chyba nienajgorszy, nucąc sobie pod nosem:Hej, w góry w góry, popatrz tam wstaje blady świt jeszcze tak nieporadnie chce ominąć szczyt.
Przedwczesna pobudka była nie tylko moim udziałem.
Niezadługo, a witałem się już z Olem, Keto i Siudkiem. Ostateczny cios śpiącym
jeszcze zawodnikom zadał jakiś ambitny maratończyk, nastawiwszy budzik na wpół
do siódmej, i którego dźwięk poderwał na nogi tych, co jeszcze nie wstali. Poranną kawę, wypiłem w piekarni u wylotu
ul. Franciszkańskiej. Uliczka mogłaby się nazywać Baker Street lub swojsko
„Piekary”, takie jest na niej nagromadzenie piekarń i cukierni. Śniadanie
zjedzone w towarzystwie innych kolarzy w bistro na Rynku. Menu niewyszukane,
opisane skrótowo jako „to samo”, czyli podwójna jajecznica z pieczywem i
herbatą. Jeszcze udało mi się wysłuchać porannej mszy u św. Antoniego.
Wszystkie pozostałe czynności wykonywałem jakby w zwolnionym tempie:
rejestracja w biurze zawodów, pakowanie bagażu na rower i na metę, robienie
kanapek, przebieranie się w strój kolarski. Zwłaszcza z tym ostatnim się nie
spieszyłem wiedząc, że w obcisłych syntetykach przyjdzie mi spędzić kilka
najbliższych dni. Cieszę się jednak na tę jazdę niezmiernie.
Nim pierwsza seta zaszumi w głowie ...
Nadchodzi wreszcie sobotnie południe
i po krótkiej przemowie Dyrektora Wigora ruszamy w asyście policji na południe.
Już po opuszczeniu bruków przemyskiej Starówki peleton rozciąga się na kilkaset
metrów, a może nawet na kilometr. Powoli, swoim tempem przesuwam się do jego
środka. Szybko przejeżdżamy pierwsze wioski rozsłonecznionego Pogórza
Przemyskiego. Najpierw jest Nehrybka, za nią Pikulice, Kniażyce i Fredropol.
Gdybyż Fredrowie doszli do znaczenia i majętności ze trzysta lat wcześniej
mielibyśmy w tym miejscu miasto na miarę Zamościa. Zamiast niego dwie ulice na
krzyż w tym fredrowskim polis. Początkowo tempo maratonu nie jest zawrotne.
Poznaję w świecie rzeczywistym Wąskiego i Endriu68, gniewnie mruczącego, że
przerywa mu się południowe pacierze. W Aksamanicach znika policyjna eskorta, co oznacza, że
zaczął się już start ostry. W Huwnikach przejeżdżamy mostem przez rzekę Wiar, toczącą
swe wody na wschód, aby po kilkunastu kilometrach zawrócić na północ i za
Przemyślem ujść do Sanu.
Peleton już mocno porozrywany, ale w zasięgu wzroku
ciągle są jacyś kolarze. Część mnie wyprzedza, cześć jest przeze mnie
wyprzedzana. Ku swemu zdziwieniu doganiam Ola. Gawędzimy, rzucamy jakimiś
żarcikami, ale przy podjeździe na stoku Suchego Obycza w okolicach Arłamowa, Olo
daje pokaz mocy i znika z mych oczu. W tym czasie dostaję SMS od Darka,
towarzysza wiosennych brevetów:
Krzysztofie dzidaaaa… (13:51)
No tak, za plecami
zostawiłem Arłamów, ale i ja nieoczekiwanie zostałem
sam na krętej drodze wśród lasów Pogórza Przemyskiego. To lubię. Cisza, spokój i
ukojenie nerwów. Urlop. Wśród celów maratonu za najważniejszy upatrzyłem sobie dwa
punkty: “poznanie najpiękniejszych zakątków Polski oraz popularyzacja
długodystansowego kolarstwa szosowego i turystyki rowerowej w Polsce i na
Świecie”. Punkt mówiący o „wyłonieniu najlepszego zawodnika w
ultramaratonach szosowych” otrzymał na mojej prywatnej liście niższy priorytet. Korzystając z ostatnich dni urlopu jadę szlakiem wspomnień i na nowo
poznaję trasę, którą
kiedyś – co prawda w przeciwnym kierunku - przejechałem z sakwami,
ale też wracam do miejsc, które
w młodości schodziłem z plecakiem na grzbiecie. A teraz sobie jadę i samą swoją jazdą i obecnością tutaj
“popularyzuję” zgodnie z regulaminem maratonu. Po zadziwiająco dobrych asfaltach przejeżdżam przez Makową,
Pustki, Kwaszeninę, Braniów - przed wojną ludne wioski, teraz raczej miejsca na
mapie z nielicznymi zabudowaniami. Wyprzedzam kilka osób, a gminna droga z
Kwaszeniny wywodzi mnie na wojewódzką [DW890] do Krościenka. Ciągle nie mam kontaktu
wzrokowego z innymi zawodnikami. Wyprzedza mnie tylko samochodowa ekipa Remka
Siudzińskiego robiąca zdjęcia i kręcąca film. Na mostku widzę stojącego Wigora,
zwolniwszy pytam co się stało, ale on macha tylko ręką, bym jechał dalej, a sam pompuje
koło. Zjeżdżając przez Liskowate widzę po lewej niebieską plamę płachty
okrywającej przecudnej urody cerkiew. Za mało czasu by się przyjrzeć
dokładniej. Nie wiem czy to pożądany od lat remont, czy tylko prowizoryczne
zabezpieczenie, by się tak szybko nie zapadła. W Krościenku, po ok. 54 km jazdy przecinam tory zamarłej linii kolejowej -
dawnej CK Galicyjskiej
Kolei Transwersalnej. Dalej już na zachód, który od tej chwili będzie
zasadniczym kierunkiem mojej jazdy. Przejazd doliną Strwiąża, a w istocie krajówką [DK84] do Ustrzyk
Dolnych. Zabudowa nieciekawa, powojenna. Tylko nazwa wsi Brzegi Dolne obiecuje,
że już niedługo będą te prawdziwie, bieszczadzkie Brzegi Górne. Swoją drogą
ciekawe, że przedwojennej nazwy Berehy nie przywrócono. Swym dźwięcznym, ruskim
"h" nadawałyby klimat tym miejscom. W Ustrzykach Dolnych policjant wstrzymuje ruch, abym
bezkolizyjne mógł wjechać na bieszczadzką obwodnicę. Znowu linia kolei transwersalnej
– tym razem na wiadukcie. Trasa znana już, a ostatnio przejechana na BBT’14. Nie wiem dlaczego podjazdy pod Żłobek
(na przełęcz 638 m) i kolejny pod Czarną Górną (723 m) dorobiły się, nomen omen,
czarnej legendy tamtego maratonu? Na Przełęczy nad Lutowiskami, a ściślej na
Kaczmarewce, gdzie jestem o 15:43 zatrzymuję się na kilka chwil. Wysyłam
meldunek w ramach relacji zawodników. W budce z pamiątkami dla zmotoryzowanych
turystów kupuję wodę
mineralną. Taką tradycyjną, w szklanej butelce, w której minerały zakwitły na
kapslu plamkami korozji. Wyprzedza mnie Wigor, klepie po ramieniu, po czym
pomyka w dół do Lutowisk. Wysączam butelkę, ale i niebo nade mną postanowiło
się wysączyć. Pada, mży, siąpi. Przez Smolnik i Procisne w górę Wołosatego do
Ustrzyk Górnych.
Bieszczady
Pierwszy punkt kontrolny (PK1) po 106 km osiągam o
16:52. Zatrzymuję się w „Zajeździe pod Caryńską” na coś ciepłego. Przede mna w kolejce pojawił
się Olo. Zamawiam tak jak i on , pomidorową z makaronem.
Chwilę później
nadciągnął Wąski, a za nim po kilku minutach Siudek. Olo najszybciej wciągnął zupę
i zaraz pomknął w dalszą drogę. Ja zabawiłem niewiele dłużej. Piękno Przełęczy
Wyżniańskiej i Wyżniej trudno mi było docenić ze względu na deszcz, który
nasilił się coraz bardziej. Chwilowe zatrzymanie się na obu przełęczach i
wzajemne lustrowanie się z turystami schodzącymi z Rawki i Caryńskiej. Kto tu
jest bardziej normalny w tej ulewie?
Tymczasem deszcz przybiera na sile. Wetlina, Smerek,
Kalnica. Przez Wetlinę zjeżdżam już kompletnie przemoczony, doganiając za
Smerkiem Ola. Jeszcze tylko Przełęcz Przysłup (681 m) i później długi zjazd do
Cisnej. Umawiam się z Olem, który szybciej się wspina i wolniej zjeżdża, że
spotkamy się pod sklepem w Cisnej. Trochę dłuższa przerwa „techniczna”, obawiam się że
dalej wszystko może być już zamkniete. W sklepie kupuję pieczywo, wodę i
banany, ale i skarpetki, takie zwykle, bawełniane. Najważniejsza zaleta –
suche. Zmiana skarpetek, które dodatkowo owinąłem woreczkami foliowymi,
hydrofobowe nogawki i rękawki, które naciągnąłem oraz nieprzemakalna czapeczka
pod kaskiem, ale przede wszystkim towarzystwo Ola znakomicie poprawiło mi
samopoczucie w to dżdżyste popołudnie. Zapada zmierzch, w deszczowych górach dodatkowo bardziej
posępny, a my opowiadając sobie dykteryjki jedziemy dalej. Sprzyja temu
konsekwentnie niespieszne, ale bardzo regularne tempo nadawane przez Ola. Wyniesienie za Żubraczem na kolejną
dziś Przełęcz Przysłup (749 m) i już „spadamy” na zachodnią stronę
Działu. Na odcinku do Komańczy tasujemy się jeszcze z dwiema parami z kategorii
„sport”. Pierwsza para to Basia i Jerzy, druga – Wacek i Henio. Raz oni nas
wyprzedzają, raz my ich mijamy, gdy zatrzymują się przy swoich ekipach w
samochodach. Droga ku mojemu zdziwieniu nie taka najgorsza. Kilka razy
przecinamy tory wąskotorówki nieczynnej na odcinku od Maniowa (a w
zasadzie Banicy). Wspominam, że jeszcze w 1987 r. jechałem nią "normalnym",
rozkładowym kursem z Rzepedzi aż do Majdanu. Opustoszała też linia
normalnotorowa do Łupkowa, wtedy tętniąca życiem i sapaniem parowozów. W Woli
Michowej współczesny drewniany kościół postawiony w stylu „bieszczadzkim”, ze
stacjami drogi krzyżowej dłuta Jędrka Połoniny Wasilewskiego. Byłem tu na
pierwszym wyjeździe „sakwiarskim”, gdy we wrześniu 1995 r. zginął tragicznie
ten artysta-zakapior. Atmosfera w komańczańskim schronisku w noc po pogrzebie była
wtedy tak ciężka i przygnębiająca, że spać się nie dało. Za Smolnikiem widać z góry światła Łupkowa
– zda się
na wyciągnięcie ręki. Przestało padać. Zjazd z Nowego Łupkowa przez Radoszyce doliną Osławicy po
remontowanej drodze. Jedziemy autentycznie starożytnym traktem wiodącym od
Radoszyc doliną Osławicy i dalej Osławy. Jest równo, bo położyli nowy asfalt,
aczkolwiek w świetle lampek nawierzchnia wydaje się cokolwiek „luźna”. Beskid Niski W Komańczy skręt na Duklę w ogóle bez oznakowania.
Dzięki wzajemnym pokrzykiwaniom, a skumulowało się nas w tym miejscu chyba z
sześcioro, udaje się wyhamować rozpęd i nakierować na Duklę. Niestety, skończył
się równy asfalt. Trzeba bardziej uważać na dziury i uskoki, co odgania nieco
senność. Aż do Daliowej wśród wiosek i pól, dalej już przez las, w którym szumi
Jasiołka. Na tym odcinku poznaję Mareckiego, który ma jednak własną strategię
jazdy i zatrzymuje się na którymś z przystanków. W Tylawie „na chwilę” wpadamy
na DK9, aby przez Mszanę skierować koła w stronę Doliny Śmierci. Tym sposobem
jadąc przez uśpione już Chyrową i Iwlę omijamy Duklę. Wyjeżdżamy na zachód od
tego miasteczka i kierujemy się wprost na Nowy Żmigród. To już (dopiero?) drugi PK2 osiągnięty przeze mnie o godz. 00:15. Można powiedzieć, że za mną już pół pierwszej doby.
Niestety powrócił deszcz Zatrzymujemy się z Olem na przystanku
z pleksiglasu. Atmosfera wewnątrz gęsta od dymu tytoniowego, którego kłęby
wypuszczają zasiedziali dwaj „lokatorzy”. Trochę kibicują, trochę doradzają, trochę ciekawi wieści ze świata. Sugerują,
że na wyjeździe w kierunku Jasła jest czynna stacja benzynowa, gdzie możemy coś
zjeść Trochę wbrew intencjom jedziemy tam, choć planowany postój miał być w
Gorlicach. Na stacji zjeżdżamy się z Endriu68 i Pawłem Mielczarkiem. Posiłek w postaci
hot-doga popitego kawą i już we czwórkę ruszamy dalej. Akurat przyszedł do mnie
SMS od Darka: „Posilić się dobrze i
pedałować do przodu…! Powodzenia i nie spać tej nocy. Pzdr (00:53)”
Drogą do Gorlic budowaną w myśl starej CK tradycji
sztabowej „po linijce” w poprzek poziomic miejscowych wzgórzy falujemy to w
górę, to w dół. „Motywującej” nazwy wsi Samoklęski nie biorę do siebie. O
drugiej w nocy jesteśmy w Gorlicach. Trochę mnie przymula, próbuję „zajeść”
znużenie muffinkiem popijanym gorącą herbatą. Paweł nakłada opatrunek na
szlify, które zyskał na przejeździe kolejowym w Komańczy. Olo przynagla do dalszej
jazdy, zwłaszcza, że lokalsi jadący z imprezy na imprezę, robią się cokolwiek
zbyt nachalni. W Ropie zjazd-agrafka nadająca na moment kierunek
wschodni naszemu maratonowi. Zaczyna mnie coraz bardziej morzyć senność, a po
twarzach moich aktualnych towarzyszy widzę, że i oni bystre wejrzenia i gorące
uśmiechy zostawili na inny czas. Pierwszy podjazd na Tanią Górę (576 m)
pokonuję jeszcze w miarę sprawnie, tuż za Pawłem, który wykorzystuje
niewątpliwe walory swojej piórkowej wagi w tej wspinaczce. Za Śnietnicą
dojeżdża do nas Olo informując, że Andrzej (Endriu68) zapadł po drodze w sen.
Na podjeździe pod Piorun zarządzamy z Olem spanie. Jest godzina 05:28.
Dziś do Warszawy na rowerze. Normalnie, do pracy. Ale jeszcze po coś .... Odebrałem dziś w Stołecznym Oddziale PTTK odznakę za ukończenie "Dużego Rajdu Dookoła Polski". Wygląda niepozornie:
Założenie dla tego Rajdu jest takie: Trzeba przejechać dookoła Polski, zaliczając po drodze 146 określonych w regulaminie punktów kontrolnych (miejscowości). Daje to w sumie ok. 3,5 tys. km. Jedzie się w dowolnym kierunku, w dowolnym czasie. Można dzielić na etapy. Nie jest konieczne przejechanie tego jednym ciągiem. Można trasę podzielić na kilka lat, co i ja zrobiłem. Rajd odbyłem w latach 2009-2013, przy czym zasadniczą
jego część, „zamykającą pętlę” wokół Polski ukończyłem w 2012 r. W roku 2013
przejechałem, pominięty w 2009 r., odcinek pomiędzy Elblągiem a Gdynią.
Chociaż rocznikowo wygląda to na 5 lat, tak naprawdę przejechanie całej trasy
zajęło mi 43 dni, na które poświęciłem co roku po kilka, kilkanaście dni z
urlopu pracowniczego. Trasę rozpocząłem 29.06.2009 r. w Suwałkach i
odbywałem ją w kierunku: W, S, E, N, tj. przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i
odmiennie niż zdaje się sugerować wykaz miejscowości będący załącznikiem do
regulaminu. Regulamin dozwala na dowolny wybór kierunku, a jazda „w lewo”
umożliwiła mi lepszą logistykę związaną z początkiem i końcem każdego, corocznego
odcinka. W 2009 r. przejechałem z Suwałk
do Szczecina, w 2010 r. ze Szczecina do Cieszyna, w 2011 r. – z Cieszyna do
Bełżca, a w 2012 – z Bełżca do Suwałk. Dodając to tego wspomniany „żuławski”
odcinek w 2013 r. dało to w sumie całą trasę Rajdu. W 2013 r. szybciej niż
planowałem przejechałem tzw. "Wiślaną Trasę Rowerową", dzięki czemu miałem czas na
uzupełnienie brakującego odcinka: Elbląg-Gdynia. Koncepcja "programowa" jeżeli można ją tak nazwać pochodzi pewnie jeszcze z lat 60-ych XX-wieku. Zdobywanie potwierdzeń w punktach kontrolnych, tj. najczęściej pieczątek ze sklepów, urzędów trochę kłopotliwe, ale teraz po ukończeniu dwie książeczki wycieczek kolarskich ze wszystkim wpisami pokonanych odcinków i potwierdzeniami to niezła pamiątka. Każda stroniczka przywodzi na myśl wspomnienia: to miasto, ta rzeka, ta góra, przełęcz. Uznano mi trasę mimo braku potwierdzenia w m. Wicko na Pomorzu. Przez Wicko
wprawdzie przejechałem, ale potwierdzenia stamtąd nie mam. Trochę przez
zagapienie, trochę też przez kolejność miejscowości w regulaminowym wykazie, w
którym Wicko występuje po Łebie. Faktycznie zaś jadąc z Żelazna do Łeby DW 213
i DW 214 najpierw jest Wicko, a później Łeba. Zorientowałem się o braku
potwierdzenia następnego dnia będąc już w Słowińskim Parku Narodowym z
którego nie chciało mi się wyjeżdżać. Nie z lenistwa, ale z powodu urody trasy
do Rowów i dalej do Ustki. Wielce sobie chwalę, że Słowiński PN w odróżnieniu
od innych Parków nie tylko nie „prześladuje” rowerzystów, ale wręcz zachęca do
zwiedzania na dwóch kółkach. Jest na trasie Rajdu kilka dużych miast, np. Gdańsk, Szczecin, ale są też wioski, których nazwa nikomu nic nie mówi. Np. takie Bieczyno pomiędzy Kołobrzegiem a Trzebiatowem, wymusza zjechanie z głównej drogi oraz jazdę podmokłymi łąkami i polami na południe od Dźwirzyna. Są też miejscowości, których formalnie już nie ma. Sobieszów jest oficjalnie częścią Jeleniej Góry, a Jaszczurówka - Zakopanego. Potwierdzenia kontrolnego w Zieleńcu dokonał mi ratownik GOPR. W 2010 r. na całej trasie ze Szczecina do Cieszyna każdego dnia
miałem upalną pogodę. Wyjątkiem był 6 lipca, kiedy „objeżdżałem” Kotlinę
Kłodzką i kiedy lało jak z cebra. W tych warunkach, przemoczony do suchej
nitki, nie chciałem snuć się po Zieleńcu i szukać pieczątki z tą nazwą.
Termometr na ścianie „Goprówki” pokazywał zaledwie 6°C. Nb. latem Zieleniec, a
zwłaszcza liczne „martwe” wyciągi przedstawiają ponury widok. Chciałem jak
najszybciej zjechać w stronę Bystrzycy Kłodzkiej i poszukać noclegu. O ile w 2010 r. z wyjątkiem
jednego dnia miałem pogodę „śródziemnomorską”, o tyle w 2011 r. na całym
górskim odcinku, z Cieszyna aż do Przemyśla lało każdego dnia. Siląc się na kilka zdań podsumowania przede wszystkim
muszę napisać, że przebieg trasy wspaniały. Paradoksalnie najwięcej rowerzystów
– sakwiarzy spotkałem na „Ścianie Wschodniej”, osobliwie w Krynkach, gdzie
szkolne schronisko młodzieżowe cieszy się opinią kultowego miejsca dla takich turystów.
Najmniej, a w zasadzie żadnego sakwiarza nie spotkałem wzdłuż granicy
zachodniej. Tłumaczę to sobie (wygodniejszym) niemieckim szlakiem Oder-Neiβe
Radweg biegnącym po drugiej stronie Odry niż punkty kontrolne naszego Rajdu. W
zdecydowanej większości korzystałem z dróg publicznych. Z uwagi na obciążenie
sakwami unikałem jazdy terenowej, aczkolwiek kilka terenowych odcinków zasługuje na uwagę
i polecenie. Pierwszy to szlak przez Słowiński Park Narodowy i inne odcinki
nadmorskie szlaku R-10 pociągnięte w terenie. Rower z sakwami daje radę. Po
drugie, miło wspominam leśne drogi pomiędzy Mieszkowicami i Kostrzynem oraz takie leśne drogi w Borach
Dolnośląskich. Po trzecie "zwodniczy" odcinek pomiędzy Horyńcem a Płazowem, który
na mapie był bitą droga publiczną (A.D. 2012), a tak naprawdę wtedy była to zwykła leśna
droga z koleinami. Oczywiście dobrze wspominam też drogi leśne w Puszczy Augustowskiej. W mojej
ocenie najbardziej niebezpieczny odcinek to droga przez Wyspę Wolin pomiędzy
Międzywodziem a Międzyzdrojami. Na tym fragmencie stosunkowo wąskiej, krętej i „górskiej”
DW 102 samochody potrafią wyprzedzać „na grubość lakieru”. Ale to jedyny mankament.
Całość trasy dostarcza niezapomnianych widoków, przeżyć i spotkań.
Głupia myśl O ultramaratonie kolarskim "Bałtyk - Bieszczady Tour" dowiedziałem się w 2011 r. z internetu. Wtedy potraktowałem to przede wszystkim jako curiosum. Niech mi wybaczą wszyscy uczestnicy BBT i innych ultramaratonów, ale informację o tym, że są na świecie herosi, a także heroiny, którzy są w stanie w ciągu trzech dób przejechać ponad 1000 km na rowerze, w formule non-stop, lokowałem tak gdzieś pomiędzy babą z brodą, cielęciem z dwiema głowami i ponad dwumetrowym dragonem, którego szkielet oglądałem w petersburskiej Kunstkamerze. Owszem, takie rzeczy występują w przyrodzie, ale TO NIE JEST NORMALNE. Wbrew pozorom w tych dziwach nie ma nic śmiesznego, szczególnie dla baby, dragona, przypuszczalnie dla cielęcia, a z całą pewnością dla uczestników BBT, o czym przekonałem się - boleśnie - na własnej skórze. Przyszła mi w tym czasie do głowy głupia myśl, a może tak spróbować samemu? Taki wyczyn, jak w harcerstwie ... Przygotowania Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nawet szybko to poszło. Niby od niechcenia zacząłem szukać relacji innych uczestników. W 2012 r. trochę ich przybyło po kolejnej VII edycji. Organizator zapowiedział też, że kolejne nie będą już w cyklu corocznym, ale co dwa lata. Następna - w 2014 r. Coraz bardziej interesujące wydawały mi się rowery szosowe ... i, od rzemyczka do koniczka w czerwcu 2013 r. mój "park maszynowy" wzbogacił się o Gianta Defy 3, czyli kolarzówkę, ale wersji budżetowej. Kalkulowałem bowiem tak: wykosztuję się na jakieś cudo techniki np. rower "wykuty" z węgla, zwanego z cudzoziemska carbonem, a nie zakwalifikuję się, nie wystartuję i zostanę jak Himmilsbach z angielskim. Nie było jednak tak źle. W czerwcu 2014 r. uzyskałem kwalifikację do BBT na maratonie Włocławek - Stegna - Włocławek, a w czwartek 21 sierpnia wsiadałem do nocnego pociągu Warszawa - Świnoujście. Na Dworzec Wschodni odwiozła mnie żona - mój najwierniejszy kibic. Rower miałem zapakowany w pokrowiec, dzięki czemu mogłem się przespać w kuszetce, wiedząc, że kolejne doby będą raczej bezsenne. Do Świnoujścia przybyłem wczesnym rankiem, z pociągu wysiadł jeszcze inny kolarz (z Olsztyna) wraz z rowerem. Ja swój zataszczyłem w torbie do schroniska, gdzie miałem zaklepany nocleg. Schronisko wyglądało jak zgrupowanie kadry kolarskiej, albo kilkunastu kadr co najmniej. Mnóstwo facetów i kilka kobiet w kolarskich strojach, a korytarze i pokoje zastawione rowerami. Ja swojego Gianta poskręcałem na podłodze pokoju. Na szczęście części mi nie zabrakło, ani też nie zostało. Pierwszy sukces. Po południu odprawa techniczna z organizatorami. Raczej krótka. Nikt w zasadzie nie ma pytań, może poza kwestią przejazdu przez miasta i wyraźnie wyartykułowanym zakazem jazdy drogami ekspresowymi, których kilka odcinków będzie "po drodze". Później jeszcze masakryczna wycieczka, czyli tzw. Masa Krytyczna po uliczkach Świnoujścia. Dla mnie bez sensu, głównie dlatego, że zmarzłem czekając, aż to coś się zacznie. Nie lubię też stadnych zachowań. Wieczorem idziemy z Bożeną na kolację do McD. Tak się składa, że znowu, tak jak we Włocławku, jesteśmy w tej samej grupie startowej. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Bożena jeździ znacznie szybciej niż ja, co udowodniła we Włocławku, a tu masz los, znowu razem na starcie. Po znajomości umawiamy się na wspólną jazdę do Bydgoszczy (ja), a może dalej (Bożena). 23.08.2014 Świnoujście Prom Bielik godz. 09:15 Stajemy
na starcie.
Jest jeszcze 3 nieznanych mi wcześniej kolarzy.
Ruszamy. Jeden ze
współstartujących zatrzymuje się już po paru kilometrach, aby poczekać na
znajomych startujących później. Tempo wyższe niż zakładaliśmy, zamiast
planowanych 25-27 km/h z liczników nie schodzi liczba 30 km/h i więcej. Pomaga
wiaterek w plecy. Wyprzedzają nas szybsi, my wyprzedzamy wolniejszych. Grupka
startowa szybko się rozpadła. Od Parłówka gdzie pobłądziliśmy (strata
ok 15 min.) jedziemy w zasadzie we dwójkę. Przy wjeździe do m. Płoty Bożena
zatrzymuje się na chwilę, aby się przywitać z bratem, który wyszedł jej
pokibicować. Cmok, cmok, ścisk, ścisk. Szybkie te czułości rodzeństwa.
Dojeżdżamy do 1. punktu kontrolnego (PK01) na 76 km trasy maratonu. Nie zsiadając z rowerów łapiemy drożdżówki
podawane przez strażaków z OSP i jedziemy dalej. 23.08.2014 Drawsko Pomorskie (130 km) godz. 14:05 (PK02) Idzie
mi całkiem nieźle. Jeszcze przed startem zrobiłem sobie rozpiskę z czasami
przejazdów i godzinami, o których powinienem być na poszczególnych punktach
kontrolnych, aby przejechać i zmieścić się w limicie. Dobre tempo jazdy z
Bożeną sprawia, że w Drawsku jestem 1,5 h wcześniej niż moje bardzo ostrożne
założenia.Na punkcie kontrolnym może z
5 min. odpoczynku. Na tyle, aby uzupełnić bidony wodą, pobrać mega-kanapkę i
ruszyć w dalszą drogę. Czuję pierwsze oznaki zmęczenia, a raczej chwilowej
dekoncentracji. Na jednym z podjazdów wypada mi bidon z ręki. Co ciekawe, górki
Pojezierza Drawieńskiego wchodzą mi o dziwo łatwiej, niż jazda po płaskim. Może
owocuje początek sierpnia spędzony w Sudetach i codzienne przejażdżki po
górach? Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy w większej grupce. 23.08.2014 Piła (227 km) godz. 18:10 (PK03) Na
punkcie sporo odpoczywających kolarzy. Siedzą, leżą, stoją, chodzą. Brakuje za to
wody. Brakuje toalety. Po kilkunastu minutach ruszamy z Bożeną dalej we dwójkę.
Niestety na wielkim rondzie popełniamy błąd nawigacyjny i jedziemy nie tą drogą
co trzeba. Pomyłka, powrót i znalezienie właściwej drogi kosztują nas co
najmniej 20 minut straty. Łapiemy się za większą grupką startujących i do
Wyrzyska jedziemy dosyć ostrym tempem. Długie mocne zmiany, jak w prawdziwym
kolarstwie. Fajnie, a przede wszystkim szybko. Gapiostwo w Wyrzysku
na brukowych ulicach i kolejna omyłka nawigacyjna, która kosztuje nas następne
minuty straty, a przede wszystkim zerwanie kontaktu z naszym peletonem. Bożena
narzeka, że szkoda "tego pociągu", ale włącza jakieś dodatkowe moce i
zaczyna mi odjeżdżać. Przystając na chwilę na włączenie tylnej lampki tracę z nią
kontakt wzrokowy. Do kolejnego punktu dojeżdżam już sam i w ciemności. 23.08.2014 Kruszyniec (317 km) godz. 22:12 (PK04) Pod
motelem "Chata Skrzata" ruch i rejwach jak na rynku w dzień targowy.
Jedni odjeżdżają i inni dojeżdżają, teren zawalony rowerami, które stoją i leżą
wszędzie. Sędzia Główny podbija mi książeczkę i goni na obiad. W przejściu do
restauracji mijam się z Bożeną, która startuje (już) do dalszej drogi. Jem rosół z
makaronem, schabowego, a tu nagle niespodzianka. Do lokalu wchodzi mój
komendant chorągwi (jak każdy pożądny skaut mam swojego komendanta chorągwi) ze
swoją narzeczoną. Wzruszające. Trochę się mityguję, bo oni tacy ładni,
pachnący, a ja cóż - oddaję zapach pól i lasów oraz swój własny po 12
godzinach jazdy. Przepraszam i ostrzegam, że moje wypowiedzi mogą być
niezborne. Gawędzimy chwilę. Jest mi naprawdę bardzo miło. Żegnam się i idę
spać. Nocleg w Kruszynie był przewidziany w mojej rozpisce, więc trzymam się
ustalonego planu. Dostaję klucz od pokoju na zapleczu kuchni (to był błąd),
biorę prysznic i kładę się na ok 3 godziny. Nie wiem, czy tyle spałem. Wstaję
ok 2 w nocy, zakładam świeży strój kolarski i wychodzę na dwór. Ciemno, zimno i
żywej duszy dookoła. Oddaję klucz i ruszam w drogę. Chwilę kusiło mnie, aby
przejechać przez środek Bydgoszczy (na co zezwalał regulamin), ale odrzucam
pokusę i jadę wytyczoną trasą, tzn. w większości serwisówką przy DK10. Na
Orlenie przy drodze kupuję sobie dużą kawę na rozbudzenie (kofeina), ogrzanie i
dokaloryzowanie (cukier i mleko). Nastrój mam szampański. Puszcza Bydgoska,
którą przełaziłem w te i we w te w młodości i "toruńskim" okresie
życia, szumi uspokajająco. Na wysokości Solca Kujawskiego robi się już jasno.
Przed Toruniem na rozjeździe w kierunku Poznania podjeżdża do mnie samochód
techniczny maratonu. Dowiaduję się, że: primo - jadę jako ostatni (spodziewałem się
tego); secundo - punkt kontrolny jest już blisko (to akurat wiem); tertio - nie widać mnie w
systemie śledzenia zawodników (to też wiem i to mnie najbardziej irytuje). 24.08.2014 Toruń Glinki (381 km) godz. 06:40 (PK05) A na
punkcie kontrolnym niespodzianka. Spotykam dwóch zawodników. Niestety nie jadą
dalej. Jeden narzeka na kontuzję barku. Drugi nic nie musi mówić. Na twarzy
jest wyraźnie zielony. jak Deszczowiec z bajki Pagaczewskiego. Problemy żołądkowe. Pan z obsługi technicznej maratonu
coś majstruje przy moim lokalizatorze. Podobno był nie włączony. Super. Jak
mówi jedno z praw Murphy'ego urządzenie podłączone do prądu lepiej działa. Może
teraz moja wierna garstka wirtualnych kibiców zobaczy, gdzie jestem? Dostaję
herbatę i całe mnóstwo smakołyków nie pobranych przez innych: sezamki, cola, banany.
Ruszam dalej. Toruń. Moje miasto. Przynajmniej do 2003 kiedy to osiadłem już na
stałe (?) na Mazowszu. Podgórz, Stawki, Rudak. Pusto, cicho. DK 91, czyli dawna
"Jedynka" jakaś taka równa. W 2012 gdy jechałem turystycznie wzdłuż
Wisły była jednym wielkimi placem budowy pobliskiej autostrady, która
przechwyciła obecnie cały ruch samochodowy. Dojeżdżam do Włocławka. Na wysokości Azotów
zaczyna siąpić. Podjeżdża do mnie kolejny samochód techniczny maratonu, którego załoga mówi, że mam
niedaleko. Co oni tak z tym mówieniem, że niedaleko. Od kiedy jadę samotnie nic
mnie nie rozprasza i nie mam żadnych problemów nawigacyjnych. W zasadzie w
każdym momencie wiem, gdzie jestem, ile mam do najbliższego punktu i do mety w
ogóle. 24.08.2014 Włocławek (426 km) godz.. 09:15 (PK06) Troskliwością
obsługi ten punkt lokuje się w czołówce. W końcu organizują go ludzie z Włocławskiego Towarzystwa Rowerowego (WTR), do
których mam duży szacunek za fachowość, zaangażowanie i troskliwość. Dostaję
pomidorówkę, chleb ze smalcem, jabłka, krówki, jakieś izotoniki. Rebe
konsultuje mnie w sprawie ustawienia siodełka. No pełna fachowość. Tu też
spotykam Beatę., poznaną wcześniej na maratonie WTR-u. Niestety nie jedzie
dalej. Kontuzja. Ci, co mogliby (teoretycznie) jechać dalej, robią wszystko, abym był naprawdę na szarym końcu. Ostatnie
konsultacje, co do kierunku dalszej jazdy i w drogę. Siąpi, mży i pada. Z
początku drobny deszczyk, a od skrętu w Soczewce regularnie leje. Jadę samotnie
przez te lasy w potokach wody. Wszystko mam mokre, ale psychicznie i fizycznie
wszystko w porządku. Myślę, że procentuje parę godzin snu. 24.08.2014 Gąbin (486 km) godz. 12:55 (PK07) Przemoczony
do suchej nitki dokulałem się do Gąbina. Punkt kontrolny na rynku, ale dojść
się nie da. Jakaś impreza kolarska. A ściślej inna impreza, niż ta w której ja
biorę udział. Tłum rowerzystów obojga płci, o rozpiętości wiekowej od staruszka
do podlotka na rozmaitych rowerach oblega dwa namioty i stoliczek punktu
kontrolnego. Mistrzostwa gminy, czy powiatu. Tłoczą się, przepychają, ktoś
minie potrąca, inny oblewa gorącą herbatą. Ale jest nadzieja. Strażak
obsługujący punkt wprawnym wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu i prowadzi do
namiotu (ogrzewanego!), a za chwilę przynosi kubek z gorącą herbatą. Do
jedzenia niestety już nic nie ma poza zwiędłymi kanapkami. A w namiocie
niespodzianka. Marek z Lublina, zawodnik kategorii solo, z którym się witam jak
z towarzyszem niedoli, głośno snuje rozważania na temat celowości dalszej jazdy
w takim deszczu. Trochę mnie to demotywuje. Najpierw jednak suszenie. Wszystko
mam mokre na wskroś, więc rozbieram się na golasa i owijam jednym z koców
leżących w namiocie. Ubranko kolarskie, ale też wkładki do butów, książeczkę z
potwierdzeniami, nieprzemakalną laminowana mapę, która też przemokła rozwieszam
na rurkach stelażu namiotu. Podobnie robi Marek. Młodszy strażak co chwilę
donosi nam gorące herbaty i pyta, czy podnieść temperaturę ogrzewania?
Oczywiście! Powoli dochodzę do siebie. Nieplanowana dłuższa przerwa na
osuszenie. Dzwoni mój najwierniejszy kibic, czyli ukochana żona, mówiąc, że na
monitoringu (a jednak działa) widać jak dojeżdża do nas jeszcze jeden zawodnik
i mam się ruszyć z miejsca, jak nie chcę być ostatni. Ruszyć? Dobre sobie.
Niech te mokre lajkry choć trochę podeschną. Takich telefonów od żony mam w tym
czasie chyba ze cztery. Na razie na bosaka i owinięty w koc drepcę do toalety
umiejscowionej w jednym z domów przy rynku. Dobrze, że tłum lokalnych kolarzy
zniknął, bo jeszcze bym wyszedł na jakiegoś ekshibicjonistę lub innego
zboczeńca. Odtajałem, zebrałem myśli i zdecydowałem – jadę dalej mimo deszczu.
Podobnie robi mój obecny towarzysz. Gdy już jesteśmy na zewnątrz przy rowerach,
dojeżdża ten trzeci zawodnik, a ściślej ujmując Marek z Włocławka. Swoją drogą
to dziwne, co sympatyczniejszy rowerzysta to jak nie Krzysztof to Marek.
Ruszamy. Marek (solo) przed nami, my z Markiem z Włocławka w przepisowej
odległości za nim. Szaro, buro, pada, mży. Nastrój mam taki sobie. Bardziej
przez to, że dwugodzinny postój w Gąbinie był wcale nie planowany. O ile do
Gąbina mieściłem się w swoich teoretycznych założeniach czasowych i „rozpisce”
to teraz uświadamiam sobie, że jadę z deficytem czasu i na każdym kolejnym
punkcie będę później niż planowałem. Marek z Włocławka za to w wyśmienitym
nastroju. Jak się okazało miał awarię koła, dojechał do Włocławka, za zgodą
sędziów pojechał do domu, naprawił rower, trochę odpoczął i na świeżo ruszył dalej.
Dobijamy do Żyrardowa. 24.08.2014 Żyrardów (558 km) godz. 17:37 (PK08) Kilka
minut bezsensownej dyskusji z cieciem lokalnego domu kultury, który nie chce
nas wpuścić do środka, najpierw w ogóle, a potem z rowerami. Punkt kontrolny
jest w zasadzie w fazie likwidacji. Podbijamy książeczki, podpisujemy listę.
Wyjadamy smętne resztki jakiegoś ciasta. Nagle z kąta sali spod sterty koców
wynurza się jakaś postać. Żywy uczestnik naszego maratonu, którego nie pamiętam
z imienia. Pewnie się sobie przedstawiliśmy, ale byłem w stanie, w którym umysł
nie wszystko rejestrował. Okazuje się, że czeka na znajomych, którzy mają mu
przywieźć suche ubranie na zmianę. Umawiamy się na dalszą jazdę wspólnie. Tu
też zmitrężyłem za dużo czasu. Ale znajomi nowego kolegi przyjechali, facet się
przebrał, na kask założył reklamówkę po zakupach i ruszyliśmy. Przed nami Marek
z Lublina, my we trójkę za nim. Sochaczew, Wiskitki, Mszczonów. Za Mszczonowem
zmierzcha, włączamy oświetlenie i dociągamy do Grójca. Potrzebuję kilkunastu
minut przerwy na regenerację. Niestety jesteśmy w środku miasteczka, ale prawie
wszystko już zamknięte. W czynnym monopolowym (wiadomo) kupuję colę i hot –doga
(!), podobnie robi kolega, który dołączył w Żyrardowie. Będę go dalej nazywał
Brodaczem ze względu na imponującą i charakterystyczną długą brodę. Na Rynku w
Grójcu zaliczam glebę w typowy, ale jakże głupi sposób. Próbując ruszyć pod
górkę (rynek jest pochyły) nie udaje mi się wpiąć i upadam jak długi. Oberwało
siodełko, które się przekrzywiło, uderzenie było na tyle silne, że pękła jedna
z dwóch śrub zacisku siodełka. Przeszlifowała się też klameczka zacisku tylnego
koła. Nie ma wiele czasu na korektę siodełka ruszamy w dalszą drogę. Do wyjazdu
z Grójca i dalej bocznymi drogami przez osławione sady, na których wielu się pogubiło,
pewnie prowadzi nas Marek z Włocławka. Dla niego jest to kolejny udział w
BBTour, więc praktyka i znajomość trasy w tym miejscu znakomicie się przydaje.
Nazywam Marka „Mistrzem”, bo tak traktuję każdego, który ma za sobą to, co ja
dopiero chcę osiągnąć. Złości go to niepomiernie i prosi, aby go tak nie
nazywać. O dziwo: ani przed nami, ani za nami nie widać Marka z Lublina. Brodacz
i „nasz” Marek (kat. open) wyjaśniają, że w czasie, gdy byłem w sklepie w
Grójcu, on podjechał do nich i zakomunikował, że na razie dalej nie jedzie i
musi się gdzieś przespać. My zaś ciągniemy tą ciemną nocą. Zmęczenie swoje
robi. Jestem na rowerze już prawie 20 h licząc od wyjazdu z Kruszyńca. Zamykam
się w sobie. Coraz więcej rzeczy zaczyna mnie irytować. A to terkoczący bębenek
w rowerze jednego z towarzyszy, a to tylna lampka innego, prześwietlająca mój
mózg na wylot. Trudno zaś na nią nie patrzeć, skoro wokół ciemno jak w kominie,
a światełko kolegi pomaga nawigować. 24.08.2014 Białobrzegi (631 km) godz. ok 22:30 (PK09) Punktu
w Białobrzegach już nie ma. Jest za to koncert na ryneczku. Tak się drą, że
niesieni falą uderzeniową wzmacniaczy i głośników wyjeżdżamy czym prędzej z
miasta. Po drodze, o dziwo, wyprzedza nas kilku sakwiarzy. Teraz po nocy? Nas
ultramaratończyków? Nie! To się nie może udać. Przyspieszamy i wyprzedzamy. Tak
się tasujemy aż do Jedlińska, za każdym razem serdecznie pozdrawiając się nawzajem gromkim: Cześć! Dostaję
też sms’a od koleżanki z pracy (Dzięki Kasiu!): „Krzysztof, byle do zajazdu!
Tam gacie wysuszysz, jeść dadzą, wyśpisz się a jutro już bez deszczu! I coraz
bliżej meta i Polska taka piękna (…) jesteśmy pod wrażeniem, gigantycznym
wrażeniem. I ściskamy kciuki ze wszystkich sił. Dajesz Krzysiuuuuu,
dajeeeeeesz!!!” godz. 21:55 Przed
Radomiem zjeżdżamy na stację Orlenu. Ja muszę napić się kawy, Brodacz
potrzebuje nowych baterii do gps’a. To ma sens. Pozbawiona sensu była za to
nasza rozmowa z kierownikiem stacji, który (pewnie w dobrej wierze) chciał nam
objaśnić jak przejechać przez Radom. Z tych objaśnień był taki pożytek, że
zamiast trzymać się wskazań nawigacji gps’owej nadkładamy tak około 6
kilometrów więcej. To tylko wzmaga moją nerwowość. Radom wypluwa nas w ciemności
nocy. Zaczynają się jakieś podjazdy. Szczęśliwie w nocy ich nie widać, co
dobrze robi na psychikę. Nie jest straszne to, czego nie widać. Z niecierpliwością
wyglądam punktu kontrolnego, czy to już? Niestety nie. Mam świadomość, że punt jest
zlokalizowany już poza Iłżą, więc nawet widok podświetlonej wieży zamkowej mnie
nie uspokaja. Noc i ciemności nie pozwalają na nabranie szybkości na fajnym
zjeździe do tego miasteczka. Wyjeżdżamy już poza rogatki i jedziemy jeszcze
spory kawałek gdy z oddali ukazuje się niebiesko czerwone oświetlenie stacji
benzynowej Moya, gdzie zlokalizowano „duży” punkt kontrolny. 25.08.2014 Iłża (698 km) godz. 02:13 (PK10) Pobyt
na punkcie w Iłży poczytuję sobie za największy błąd taktyczny w całym
maratonie. Zaczęło się od tego, że dość długo – około godziny czekałem na
posiłek. Kolejną straciłem na poszukiwanie miejsca na przespanie się, a w
pierwszej kolejności na wzięcie prysznica i zmianę ciuchów. Jest już dobrze po
trzeciej w nocy, a raczej nad ranem, gdy udaje mi się znaleźć wolne łóżko, po
kimś, kto właśnie rusza i przyłożyć głowę na chwilę. Ponieważ starałem się
trzymać przedstartowych założeń i przespać około 3 godzin, wstałem z łóżka
dobrze po szóstej. Zanim się zebrałem, zjadłem ciepłe śniadanie (jajecznica) na
punkcie nie było już nikogo z zawodników i tylko zwijająca się obsługa
techniczna maratonu. Wyruszam w dalszą drogę o 07:11. Teoretycznie wszystko
powinno być w porządku, ale nie było. Przede wszystkim już po kilku kilometrach
stwierdzam, że nie jestem wcale wypoczęty, a na domiar złego pojawia się coś,
czego nigdy w życiu nie doświadczyłem – bolesna sztywność karku. Nie jestem w
stanie podnosić głowy i nią ruszać. Każde spojrzenie dalej niż na przednie koło
wymaga odchylenia całego tułowia i to jeszcze w taki sposób, że muszę trzymać (?)
kierownicę w górnym chwycie i to tylko koniuszkami palców. Dobrze, że nogi sprawne. W Ostrowcu Świętokrzyskim próbuję zrobić sobie przerwę w McD na kawę z ciastkiem. Niestety - ślimacze tempo kolejki i numerkowy system obsługi zniechęcają mnie do poczęstunku. Kolejna próba - na Orlenie w Opatowie. Tam z kolei inwentaryzacja. Ni z tego ni z owego, otaczają zasoby stacji taśmą i przestają obsługiwać klientów. Poza benzyną nic nie kupię. "Podbudowany" tym wszystkim toczę się przez rodzinne strony mojej teściowej: Klimontów, Sulisławice, Łoniów.
Za mostem na Wiśle w Tarnobrzegu spotykam Piotra łatającego w rowie przedziurawioną dętkę. Jakoś doczołgałem się do kolejnego punktu kontrolnego w Nowej Dębie. 25.08.2014 Nowa Dęba (800 km) godz. 13:15 (PK11) Na punkcie (szkoła) kumulacja kilkorga zawodników. Słabo kontaktuję. Dostaję coś do jedzenia i picia. Próbuję się zdrzemnąć. Chcę dać wypocząć szyi. Nie na wiele to pomaga. pomimo zmęczenia - nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi każdy dźwięk, a ponieważ punkt jest w trakcie likwidacji - szurania i hałasu jest sporo. Bardziej z wewnętrznego przymusu, niż rzeczywistej chęci wsiadam na rower i toczę się w kierunku Rzeszowa. Słaba ta jazda. Co kilkanaście minut muszę przystawać i próbuję się rozciągać i masować kark. O
godzinie 16:01 dzwonię do lekarza maratonu dr. Szendzielorza z prośbą o konsultację, podszytą niewypowiedzianym zamiarem wycofania się z maratonu. Doktor Leszek, sam "praktykujący" kolarz-maratończyk ordynuje mi przez telefon podwójną dawkę ibupromu i wypowiada znamienne słowa: "Czekamy na ciebie na mecie". Chyba to mnie zmotywowało najbardziej do ostatecznego wysiłku. Szerokim poboczem DK9 wjeżdżam do Rzeszowa i znowu spotykam Piotra. Trzymając się razem i zdając się na jego wskazówki nawigacyjne dojeżdżamy pod wieczór do kolejnego punktu kontrolnego.
25.08.2014
Rzeszów (860 km) godz. 18:05 (PK12) Punkt kontrolny kategorii "premium". Dostaję żurek, mnóstwo owoców, ciasto i kawę. Trochę mnie to rozleniwia. Piotr naradza się nad dalszą strategia jazdy ze swoja żoną, która dojechała na punkt. Doskwiera mu dokładnie to samo, co i mnie - sztywność karku. On postanawia się przespać, ja ruszam dalej. Gdy zbieram się do wyjazdu na punkt wpada poznany dzień wcześniej Marek (z Lublina). Okazało się, że spał chyba z 7 godzin w Grójcu i jedzie stamtąd non-stop od samego rana. Niezłe ma tempo. Zaczynają się góry. Najpierw podjazd w stronę Barwinka, później - za Domaradzem, zjazd na DW 886. Gdzieś na tym rozjeździe zostałem ostatecznie dobity jakimś przelotnym deszczem, który ni z tego, ni z owego zatrzymał się nade mną i wylał na mnie cały zapas wody. Do legendarnego punktu kontrolnego w Starej Wsi (Brzozowie) dociągam chyba tylko siłą woli. Zadowalam się tylko herbatą. Dziękuję za żurek, ciasto i inne przysmaki. Marzę tylko o jednym: móc położyć się na godzinę i przespać.
25.08.2014 Stara Wieś (904 km) godz. 21:15 (PK 13) Przez materiał koca, którym jestem okryty przebijają się dźwięki
rozmowy. Zaczynam rozróżniać głos męski i
kobiecy. Powoli z dźwięków zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, a nawet fragmenty zdań.
Uświadamiam sobie, że chyba rozmawiają … o mnie. Wygrzebuję się spod koca,
siadam na brzegu materaca wciśniętego w kąt pokoju tutejszego Koła Gospodyń
Wiejskich. Stoi nade mną postawna kobieta i coś do mnie mówi. Tonem stanowczym i apodyktycznym
przekazuje mi komunikat, że otrzymała telefon od Komandora Maratonu, który
przekazuje mi, za jej pośrednictwem, informację, że jeżeli natychmiast nie pojadę, to nie mam szansy
na ukończenie maratonu w limicie czasowym. Natychmiast. Czy Pan rozumie?
NATYCHMIAST!!! Rozumiem. W tej chwili wszystko jest jasne. Dokładnie przed dwiema godzinami
położyłem się spać na 13. punkcie kontrolnym Ultramaratonu Kolarskiego „Bałtyk
Bieszczady Tour 2014”, mając zaledwie 108 km przed sobą, a przejechane od
sobotniego poranka już 900 km. Zbieram się
pospiesznie. Wizyta w łazience, łyk herbaty, gps na kierownicę. Na odjezdne
mówię: Dziękuję, zostańcie z Bogiem! siadam na rower i ruszam w noc. Drogi do Ustrzyk w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że było bardzo zimno i ciemno, a niebo wyjątkowo gwiaździste. W Sanoku oświetlonym latarniami ulicznymi zatrzymałem się na Orlenie na kawę i aby skorzystać z toalety. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakiś samochód jechał za mną, po chwili mnie wyprzedzał, a następnie stał na poboczu z włączonym silnikiem. I tak kilka razy. Podjazdy za Zagórzem i Leskiem pokonałem jakoś tak mimochodem. Dłużyła mi się tylko droga z samego Leska do Ustrzyk. Wreszcie są, choć aby dotrzeć do punktu kontrolnego, trzeba było przejechać całe miasto.
26.08.2014
Ustrzyki Dolne (955 km) godz. 03:40 (PK 14) Punkt
kontrolny w hallu nowoczesnej sali sportowej. Przeszklona ściana i trzy osoby
wewnątrz momentalnie kojarzą mi się z ulubionym obrazem jednego z moich ulubionych
malarzy, czyli Nighthawks Edwarda Hoppera: "Nighthawks by Edward Hopper 1942"
Obsługa punktu: Tomassac, Colesiu i Dziewczyna. Karmią mnie i poją. Sprawdzają, czy jestem wystraczająco ciepło ubrany i wręcz siłą wypychają w dalsza drogę. Jestem naprawdę ostatni. Zmagam się z tą końcówką, tak jak wielu innych. Podjazdy pod Żłobek i Czarną. Uciekający czas i odległości inne w rzeczywistości niż na mapie i rozpisce. Nadeszła jednak taka chwila, w której poczułam wręcz fizyczną pewność, że dojadę do mety. Przełęcz nad Lutowiskami, wschodzące słońce oświetlające rosnące w oczach Bieszczady i taki widok:
Oczy zrobiły się trochę mokre. Ostatni odcinek, ten po minięciu kultowego drogowskazu "Ustrzyki Górne 14" ciągnął się niemiłosiernie. Wreszcie zza zakrętu wyłania się Zajazd pod Caryńską i stojąca jeszcze meta. To już?
26.08.2014 07:10 Ustrzyki Górne (meta) Powitano mnie dźwiękiem dzwonu i gratulacjami, które składali mi: sam Komandor (Robert Janik), Tomassac, Colesiu i Klan. Dzięki. Komandor oznajmia, że mój czas to 69 h 55 min. (czyli 5 min. przed upływem limitu). Z przekąsem zauważa też, że pobiłem rekord długości przebywania na trasie. Później powędrowałem do Hotelu Górskiego, na zarezerwowany wcześniej nocleg. Długi gorący prysznic, śniadanie, dekoracja zwycięzców i uczestników.
Później spanie, obiad, spanie, kolacja, spanie i następnego dnia powrót, długi powrót koleją do domu.
Nie siląc się na specjalne podsumowanie napiszę, że satysfakcję z ukończenia tego trudnego maratonu nieco przyćmiewa zajęcie na nim ostatniego miejsca. Ale cóż frycowe, kiedyś trzeba było zapłacić. Na dobrą sprawę, pomimo poważnego wieku, jestem debiutantem w tej dziedzinie. W ubiegłym roku kupiłem kolarzówkę, w tym po raz pierwszy przejechałem "na raz" dystanse większe niż 200, 300, 400, 500 itd. km, a wszystko to w ramach dwóch maratonów: "Włocławka" i BBT. Poza bólem karku nic więcej mi nie dolegało. Tylko w jednym momencie rozważałem wycofanie się z wyścigu - przed Rzeszowem i to raczej w wyniku "chłodnej" kalkulacji, niż jakiegokolwiek psychicznego doła. Głowa, serce i nogi na szczęście cały czas sprawnie działały i dowiozły całą resztę mnie do mety. Taki czas..., hmm - będzie co poprawiać w kolejnych edycjach.
Maraton Włocławek – Stegna –
Włocławek na trasie liczącej nominalnie 480 km stanowił jedną z kwalifikacji do
Ultramaratonu Kolarskiego Bałtyk Bieszczady Tour 2014. Należało się tylko
zapisać, a potem - bagatelka - przejechać powyższy dystans w limicie czasowym
24 godzin. Napięcie było stopniowane przez organizatorów, tj. Włocławskie
Towarzystwo Rowerowe (WTR) od momentu pojawienia się informacji na ich stronie
internetowej jeszcze jesienią 2013 r. Najpierw limit miejsc startowych.
Oczywiście się nie załapałem, mimo dość wczesnego wysłania zgłoszenia. Później
informacja, że limit będzie prawdopodobnie zwiększony, ale decydować będzie
data wpłaty wpisowego, a samo wpisowe można uiszczać dopiero od 01.01.2014 r.
Po przebrnięciu przez te formalizmy znalazłem swoje nazwisko na liście
startowej (nr 32) i w piątek 20 czerwca, bezpośrednio po pracy jadę pociągiem do
Włocławka. Rower i podręczny bagaż zostawiam hotelu, idę się zarejestrować na
miejsce startu w hali sportowo-widowiskowej. Przy rejestracji podpisuję jakieś
kwity, z których wynika, że jadę na własne ryzyko w przypadku szkody, która
może mi się przydarzyć. Dostaję numer startowy, cztery agrafki do jego
przypięcia, dużą reklamówkę na przepak, wysłuchuję instruktażu o zakazie
używania trybu migającego w tylnej lampce. Jeszcze tylko Beata z WTR-u
dyskretnym szeptem podpytuje, czy jechałem już podobny dystans. Szczerze
odpowiadam, że TAKIEGO jeszcze nie. Dostaję też laminowaną „rozpiskę”
kilometrażu trasy.
Odprawa techniczna po niej jakiś
program artystyczny, z którego się urywam. Idę do hotelu. Mam zamiar spać.
Start dopiero po 22-ej. Ze snu nic nie wyszło. Przebieram się w kolarskie
ciuchy, wrzucam zapasowy strój do torby na przepak, do sakwy pod siodełko –
kieszonkowe imbusy, dętkę, wiatrówkę, deszczówkę, dwa banany, cztery kanapki,
jakieś orzeszki, izostara w tabletkach. Jadę na start. Show na scenie się
kończy, organizatorzy dziękują sponsorom, natomiast w hallu czuć podekscytowanie
kłębiącęgo się tłumu startujących. Robi się coraz chłodniej. Zakładam
wiatrówkę. Zagaduję dziewczynę z „sąsiednim” numerem „33”. Bożena z Bytomia
startuje w tej samej grupie co i ja. Bardzo chce się zakwalifikować do BBTour i
otrzymać charakterystyczny niebieski strój kolarski. Najpierw trzeba jednak
przejechać kwalifikacje. Tuż przed startem pierwszej grupy nadchodzi ulewa.
Wszyscy, którzy mają jeszcze trochę czasu do startu chowają się w ciasnych
korytarzykach hali sportowej.
Jazda
Wołają nas wreszcie na start.
Leje. Ktoś macha chorągiewką startową, jakiś włocławianin startujący w naszej
grupie mówi, że nas wyprowadzi z miasta. Jedziemy. Niektórzy szybciej,
niektórzy w tym ja – ostrożniej. Nie dość, że leje, noc, dziurawe ulice to
jeszcze w tyle głowy tkwi myśl, aby się nie spalić na początku, tylko rozłożyć
siły na cały dystans. Jedziemy większą grupą, ale ten który miał nas
wyprowadzić znika za kurtyną deszczu. Bożena też wyrwała gdzieś do przodu.
Tama, podjazd do Szpetala Górnego. Przed Lipnem dogania nas jeden z samochodów
serwisowych. Żółty „kogut” na dachu, na tylnej szybie ogromny napis: „Uwaga
Kolarze!”. Fajny pomysł. W Lipnie trochę wybojów, coś odpada mi od roweru i
leci w ciemność nocy. Do dziś nie wiem co to było, ale chyba coś zbędnego bo
rower bez tego jeździ bezproblemowo. Nie zatrzymuję się, aby nie stracić
kontaktu z moja aktualna grupą. Grupy się trochę tasują, jedni jadą wolniej,
inni szybciej. Cały czas leje. W Kikole zjeżdżamy z DK 10 i bocznymi drogami
kierujemy się do Golubia-Dobrzynia. Pomiędzy nim, a Wąbrzeźnem doganiam poznaną
na starcie Bożenę. Okazało się, że złapała gumę i to co zyskała szybką jazdą
straciła na wymianie dętki. Gadamy chwilę, jedziemy w większym peletonie. W
pewnym momencie z gospodarstwa przy drodze wyskakuje pies, Bożena przyspiesza
tak, że zobaczę ją dopiero po wielu godzinach, gdy będzie jechała z powrotem, a
ja jeszcze będę w drodze do Stegny. Ma dziewczyna moc. Mniej więcej w okolicach
Golubia zagaduje mnie zawodnik odziany w kompletny strój BBTouru. Tak poznaję
Sławka, zwanego Siudkiem. Jest z Włocławka (tam obecnie mieszka), ale naprawdę
pochodzi z Torunia (podobnie jak ja). Dobrze się z gościem rozmawia. Dogadujemy
się, że średnie tempo 25 km/h to jest to co nas obu interesuje i od tej chwili
staramy się jechać razem. Nie jesteśmy sami. Cały czas w większej, około
15-osobowej grupie. Jeszcze przed Radzyniem Chełmińskim ktoś z grupki rzuca
hasło, aby się zatrzymać na stacji benzynowej na kawę. Część grupy jedzie,
część w tym ja i mój nowy kolega zostaje. Pracownik stacji puszcza na pełna moc
kurtynę powietrzną nad wejściem, stoimy w tym gorącym powietrzu, pijemy kawę i
schniemy. Po kilkunastu minutach przerwy ruszamy dalej. Doganiamy inne grupki i
przez Grudziądz jedziemy sporym peletonem. Cały czas pada. Woda i błoto spod
kół tych, którzy nie mają błotników (większość nie ma) leci na tych za nimi.
Ktoś ma tylną lampkę o takiej jasności, że wypala oczy i dziurę w mózgu. Komuś
terkocze bębenek kasety. Wywiązuje się peletonowa dyskusja pomiędzy frakcją
miłośników jazdy „w świecie ciszy” i tych, którzy twierdzą, że prawdziwa
kolarzówka musi terkotać. Za Grudziądzem odpuszczam koło i zostaję sam. Zbliża
się świt, robi się coraz cieplej, a ja słabiej widzę. Okulary z jednej strony
zalewane deszczem, z drugie zachodzą parą, której za nic nie mogę się pozbyć.
Zdesperowany chowam je do kieszeni wiatrówki i samotnie dociągam do Orlenu
przed Kwidzynem. A tu niespodzianka. Kilku zawodników posila się i pije gorące
napoje. Jest też Sławek, z którym od tego miejsca będę jechał już do końca.
Jedziemy dalej. Deszcz jakby słabnie, ale dopiero za Malborkiem zupełnie
ustaje. W Malborku dogania nas grupa, w której jest m. in. Krzysztof Łańcucki
jeden z legendarnych już rekordzistów BBTouru z 2012 r. Kilkanaście kilometrów
jedziemy razem. Krzysztof opowiada o maratonach Paryż – Brest – Paryż i Londyn
– Edynburg – Londyn, w superlatywach wyrażając się o tym ostatnim. Odjeżdżają
nam kilkanaście kilometrów przed Stegną. Dociągamy tam we dwójkę z Siudkiem,
dostajemy po talerzu makaronu, ja domawiam jeszcze herbatę i korzystając z
okazji zmieniam strój na suchy. Mój towarzysz pogania mnie do powrotnej drogi.
W pośpiechu rozpuszczam izostara i jedziemy w drogę powrotną. Nie pada, ale za
to jak wieje. Aż do Malborka mamy silny wiatr albo z boku albo od przodu.
Siłujemy się z tym wiatrem i trochę ze sobą nawzajem, próbując (myślę, że w
dobrej wierze) zgrać tempo jazdy i regularność zmian. Zaczyna boleć mnie
kolano. Boli coraz mocniej do tego stopnia, że w Sztumie proszę, abyśmy się
zatrzymali przed jakąś apteką której chcę kupić coś przeciwbólowego w maści lub
żelu na to kolano. Nic z tego, w aptece kilkanaście osób i jeden aptekarz,
który cierpliwie tłumaczy pacjentowi, czy są tańsze zamienniki, jak to w ogóle
działa i czy można wykupić część recepty. Po kilku chwilach rezygnuję. Siudek
częstuje mnie ibupromem w wersji Max czy coś podobnego. O dziwo po kilkunastu
minutach zaczyna działać. Mówi, że to sposób, który poznał na BBTourze. Trochę
o opowiada o tym ultramaratonie. Pytam o taktykę jaką należy mieć na tak długim
dystansie. Czy cisnąć na maksa, czy też racjonalnie gospodarować siłami? Ile
realnie można odpoczywać w trasie? Jak to jest z sennością? Przy takich
pogaduszkach dojeżdżamy do Orlenu w Kwidzynie poznanego już o świcie. Tam stoi
jeden z samochodów obsługi maratonu. Wciskają nam szneki i uzupełniają bidony.
W Grudziądzu szukamy właściwej drogi nie chcąc łamać zakazu jazdy rowerem,
broniącego dostępu do głównej drogi. Zaliczam też upadek. Siudek zatrzymał się,
aby zapytać przechodniów o drogę, a ja nie wyhamowałem w porę, a w zasadzie nie
zdążyłem się wypiąć z pedałów i zległem na drodze. Śmiesznymi dróżkami, w tym
przejściem pod dworcem kolejowym przemykamy przez Grudziądz i jedziemy do
Radzynia Chełmińskiego. Coraz częściej stajemy na stacjach benzynowych na
chwilę odpoczynku. Zrobiło się ciepło. Za Wąbrzeźnem ściągam rękawki i nogawki.
Sławek patrzy na moją nogę i mówi: „o krew ci leci”. Rzeczywiście, upadając
rozciąłem sobie nogę zębatką, która zostawiła trzy równoległe rany na łydce.
Ibuprom jednak tak działał, że nic nie poczułem. Za Golubiem, w pewnej chwili z
naprzeciwka wyskakuje motocyklista z ogromną prędkością. Na łuku kołami łapie
trochę żwirku czy piasku i motocykl zaczyna tańczyć, na drodze. Motocykliście
udaje się go opanować. Widząc to wszystko, przez głowę przemyka myśl, że przez
tego wariata mogliśmy nie skończyć maratonu. Albo by wpadł na nas, albo by się
sam rozbił, a wtedy wiadomo karetka, policja i ile to trwa zwłaszcza w sobotnie
popołudnie na prowincji.
W słoneczku docieramy do Lipna,
za którym znowu zaczyna siąpić. Do Włocławka wjeżdżamy w regularnym deszczu.
Wreszcie meta. Jesteśmy ostatni, a ściślej biorąc ja jestem ostatni, bo Siudek
startował w późniejszej grupie.
Podsumowanie
Ostatnie miejsce jakoś mnie nie
deprymuje, ważne że się zakwalifikowałem przejeżdżając po raz pierwszy w życiu
taki dystans „na jeden raz”. Dostaję pamiątkowy medal, dyplom-certyfikat.
Jeszcze jedzenie. Smaczny karczek w sosie, ziemniaczki, surówka, kompot. Uścisk
ręki ze Sławkiem i jadę wypocząć. W hotelu gorący prysznic i próbuję oglądać
mecz mundialu Niemcy – Ghana. Nic z tego. Zaliczam najszybsze zaśnięcie w
życiu. Rano śniadanie, dworzec, pociąg. W Józefowie na peronie czekają Kasia z
Tosią i Jasiem. Pokazuję z dumą medal i dyplom. Wracamy razem do domu. Udało
się! Mam kwalifikację do BBTour 2014!
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)