Drugi w tym roku dzień z dojazdem (i powrotem!) na rowerze do pracy. Wcale mi się nie chciało wsiadać na rower. Zimno, aczkolwiek nie takie jak wczoraj. Powietrze bardziej wilgotne. Na Wale Miedzeszyńskim - kosiarze! Na szczęcie nie koszą śniegu, bo śniegu nie ma, ale wykaszają trawę na obrzeżach drogi dla rowerów.
Mazowsze w obiegowej opinii jest nudne. Walczy z tą opinią od lat Lechosław Herz w swoich licznych przewodnikach i esejach. Ich lektura otwiera oczy, na rzeczy pospolite, codzienne, które często mijamy w drodze do pracy lub w drodze do innej bardziej atrakcyjnej części Polski. Lutowa, przedostatnia niedziela zapowiadała się pogodnie. Postanowiłem ruszyć kolarzówkę, którą odwiesiłem po ubiegłorocznym Maratonie Północ-Południe. Szybkie śniadanie. Zimowe ubranie kolarskie i ruszam w drogę. Wawer. Rembertów. Zielonka. Początkowo trasa nie różni się od tej, jaką przejechałbym samochodem. W Zielonce zjeżdżam na lokalne drogi i robi się ciekawie. W Kobyłce monumentalny jak na tak małą miejscowość barokowy kościół św. Trójcy. Monumentalny jest z powodu fasady, gdyż w środku zachwyca proporcjami i lekkością. W Woli Rasztowskiej pałac. Na pierwszy rzut oka - barok. Ale to tylko "kostium" budynku wzniesionego na pocz. l. 50-ych w.
Oczywiście w miejscu historycznej budowli, zniszczonej w 1943 r. Bardzo ładny, dobrze utrzymany. Cieszy oko.
Zabytek techniki
Za Wolą Rasztowską dojeżdżam do ekspresówki S8 i dłuższy odcinek podążam wygodną serwisówką prowadzoną równolegle. Oczywiście czasami, tam gdzie są węzły trzeba trochę nadłożyć i objechać ale generalnie - jedzie się dobrze. W okolicach węzła Niegów zaciekawienie budzi drogowskaz do zabytku (!) - Młyn Nowość. Kuszę się i niewiele nadkładając drogi staję pod płotem, ogradzającym szary trzykondygnacyjny budynek kryty blachą. W życiu bym nie pomyślał, że to cud techniki sprzed prawie 100 lat. Zbudowany w l. 1924-1928. Nawet te bloczki (pustaki?) były wówczas nowością. Miał silnik gazowy napędzający maszyny, a cały proces technologiczny był "amerykański". To znaczy ciąg produkcyjny niwelował prawie do zera pracę fizyczną ludzi. Podobno w środku zachowały się maszyny. Młyn ocalał i został wpisany do rejestru zabytków staraniem lokalnych pasjonatów. Szacunek.
W Lucynowie opuszczam towarzyszącą mi S8 i przez lasy, pustą o tej porze szosą docieram do Wyszkowa. Kościół na wzgórzu. Ciekawe czy to na jego plebanii naradzali się Ludwik Cohn, Feliks Dzierżyński i Julian Marchlewski "uwiecznieni" przez Żeromskiego w opowiadaniu "Na probostwie w Wyszkowie"? Mało kto dziś pamięta, "Któż to byli ci trzej goście, którzy w tych izbach mienili się rządem polskim? Czy ich lud polski wybrał, czy ich ktokolwiek na tej ziemi mianował? Lud polski, czy naród polski, tak rozumiany, jak to jest w ich zwyczaju, nie naznaczał żadnego z nich na godność, którą sobie wybrali. Naznaczeni zostali przez kogoś zwyższa, w obcym kraju, w swym zespole, w swej partyi."
W miejscy dawnej synagogi pomnik burmistrza Stanisława Wolskiego. Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Przygarnia do siebie Bronię (Bruchę) i Rachelę Rubinowicz, którym ocalił życie.
Za Wyszkowem przez las. Porządzie. Drewniany kościół, który oglądałem w czasie wycieczki gminnej w te okolice. Jadę do Sieczych starym śladem. Po drodze Dąb "Wieszatiel". Nazwany tak, gdyż w Powstaniu Styczniowym Rosjanie wieszali na jego gałęziach walecznych Kurpiów walczących w oddziale Józefa Mystkowskiego. Drzewo choruje, ale jeszcze żyje.
Docieram do Michałowa, wsi położonej na zachodnim skraju Goworowszczyzny. Po krótkim postoju, przez Chrzczankę Włościańską jadę do Starego Bosewa i Przetyczy. Tu spotyka mnie nagroda. Pod wpływem syna stałem się trochę mikolem. A dla mikola tabor jest ważny. Trafiła się gratka. Do Tłuszcza jadę "Babcią" to znaczy najstarszym sprawnym EN-57. Niedawno został staraniem Kolei Mazowieckich odnowiony i pomalowany w historyczne barwy, to znaczy żółto-niebieskie. To miłe ze strony tego przewoźnika.
Po nocnej wycieczce z Działdowa do Torunia, nadszedł czas powrotu. Wracałem późnym, aczkolwiek wygodnym IC "Kopernik" relacji Bydgoszcz - Warszawa. Z Torunia o 20:01. W Warszawie o 23:03. Trzy godziny jazdy ze zmianą kierunku w Iławie. Bo teraz z Warszawy do Torunia jeździ się przez Iławę. Nie uśmiechało mi się czekać na Wschodniej prawie 40 min. na pociąg do Józefowa. Przecież w tym czasie można dojechać rowerem. No właśnie! Tak zrobiłem. Wybór ul. Grochowskiej na trasę przejazdu przez Pragę nie był może najlepszym wyborem, ale za to najkrótszym. Mimo późnej pory główna arteria Pragi była zatłoczona samochodami kibiców wracających z meczu na Stadionie Narodowym. Kwadrans po północy byłem w domu.
Krótka jazda miejska. Po wypełnieniu gospodarskich powinności, na które składało się tym razem malowanie drzwi do garażu, przyszedł czas na powrót. Zanim wsiadłem do pociągu, pojechałem do miasta. Tak się kiedyś mówiło. W Toruniu "miasto" to była przestrzeń w zasadzie ograniczona dawnymi murami miejskimi. Gdy jechało się coś kupić, załatwić na Mickiewicza, na Bydgoskiej, na Kościuszki czy na Rubinkowie nigdy nie mówiło się, że jedzie się do miasta. To pojęcie było zarezerwowane do przestrzeni rozciągającej się pomiędzy pl. Rapackiego i Dworcem Toruń Miasto i pomiędzy Wisłą/Bulwarem Filadelfijskim, a Wałami gen. Sikorskiego. Tak było. Jak jest teraz? Nie wiem. Od 28 lat nie mieszkam już na stałe w Toruniu.
Nocna jazda podczas Maratonu Północ - Południe tak mi przypadła do gustu, że na początku października wybrałem się do Torunia. Z pewną, niewielką w sumie, różnicą trasa przypominała moją, również nocną wycieczkę sprzed dwóch lat . Podobnie jak wówczas, do Działdowa dojechałem pociągiem. Całkiem niezłe to połączenie. Półtora miesiąca temu jechałem stamtąd do Ząbia. Pociąg w zasadzie pusty. Mam gdzie postawić rower, mam gdzie usiąść. Nawet nie zauważyłem jak minęła mi podróż, gdy trzeba było wysiadać w Działdowie.
W porównaniu do wycieczki z 2019 r. jest inaczej. Jest ciemno i zimno. Pierwszy odcinek, do Lidzbarka jadę ubrany jeszcze w polar założony na koszulkę termiczną, dalej jadę już odziany dodatkowo w kurtkę softshelową. Od początku jadę w zimowych spodniach. Zimowych! Pierwszy odcinek do Lidzbarka wśród pól, stosunkowo ruchliwą o tej porze DW 544. Przed Lidzbarkiem zjeżdżam na Orlen. Kolacja składająca się z hot-doga, kawy z mlekiem i wypitego w charakterze strzemiennego - espresso. W dalszą drogę ruszam, jak wspomniałem, odziany zimowo. Droga bardzo mnie cieszy. Ruch samochodowy się uspokoił, jest dobra nawierzchnia, sucho. I cicho! Powietrze jest niesamowicie przejrzyste. Nad głową mam rozświetlone miliardami gwiazd niebo. Drugi postój robię w Brodnicy. Zajeżdżam do McD. Zjadam drugą kolację. Nie jest to przyjemne miejsce. Wydaje się, że to jedyny lokal w mieście dla licznej o tej porze młodzieży. W środku gwarno, na zewnątrz też. Ta na zewnątrz pali papierosy, których dym wdziera się do środka i atakuje nozdrza. Zmykam. Za Brodnicą mój plan ulega modyfikacji. Pierwotnie chciałem jechać "krajówką", to znaczy DK 15 jednak widząc na niej duży ruch tirów, przy pomocy garmina trochę pokluczyłem. Najpierw odbiłem na północ, w kierunku Grudziądza, potem z kolei na południe. Istotne było dojechanie do Golubia - Dobrzynia, co w końcu się udało. Przed Ciechocinem zaskoczył mnie całkiem spory podjazd - trzeba się było wydostać z głęboko wciętej doliny Drwęcy. Zupełnie odmienione są okolice Lubicza. Za czasów mojej młodości były tu tylko pola. Teraz to w zasadzie przedmieście Torunia. Mam na myśli przede wszystkim Brzozówkę. W Lubiczu wjeżdżam na krajową "10". Dalej już tylko Bielawy, Rubinkowo, a za nowym mostem - Stawki. Przed trzecią w nocy zjeżdżam na nocleg.
Mam wrażenie, więcej - przekonanie, że wody w Wiśle jest coraz więcej. zalana jest m. in. moja ulubiona szutrowa ścieżka nad samą rzeką pomiędzy Wałem Miedzeszyńskim i klubami wodnymi, a brzegiem Wisły. Widać to na zdjęciu zrobionym po południu:
Ostatnia próba roweru przed wyjazdem na Maraton Północ - Południe. Rower dostał nowy napęd: kasetę, łańcuch. Także suport i co ważne, nowe opony o szer. 28.
Dziś w zasadzie ostatni dzwonek, aby sprawdzić, czy z rowerem wszystko w porządku. W czwartek muszę być już spakowany, bo w piątek raniutko wyjazd. Na trasę testową wybrałem pętelkę przez Wiązownę. Otwarta S2 daje nowe możliwości poprzez całkiem długi ciąg dróg serwisowych ciągnących się wzdłuż drogi ekspresowej. Trzeba tylko pamiętać, że nie zawsze serwisówka równa się gładki asfalt. Tu akurat mniej więcej od wysokości Jez. Torfy do Zagórza mamy typowa szutrówkę. Raj dla graveli, ale i mój Defy Advanced na nowych, szerszych oponach całkiem nieźle sobie poradził. A w Góraszce budowa. Ma być wielkie centrum handlowe. Na razie zaczęli od centrum rozrywki z Pszczółką Mają w roli głównej.
Przejazd przez Wiązownę. Dawno tu nie byłem, choć to sąsiednia gmina. Nowa droga dla rowerów. Asfaltowa! Za to powrót do Józefowa nieco uciążliwy. a to z powodu remontu DW 721. Bardzo długo to trwa. Rower sprawdzony, trzeba go tylko będzie opłukać bo na szutrówce oprószył się nieco szarym pyłem.
Mokre lato mamy tego roku. Zima była śnieżna, wiosna zimna. Z niepokojem obserwuję wysoki poziom wody w Wiśle. Po "Grubej Kaśce" i schodach na brzegu widać, jak jest dużo wody.
Mój przyjazd na Zjazd rowerem wywołał pewnego rodzaju zainteresowanie, żeby nie powiedzieć poruszenie wśród braci skautowej. Mam nadzieję, że również i inspirację i kolejnym razem nie będę jedynym rowerzystą. Wypadało więc wrócić tym samym sposobem, a także - niestety - drogą. Piszę niestety, gdyż pogoda przez cały weekend była, jak to mówią, "dynamiczna". Nadchodzące opady deszczu nie skłaniały do niczego innego niż powrót "po śladzie" do Działdowa. No prawie po śladzie, gdyż tym razem "ściąłem" drogę niezłą szutrówką do Jabłonki. Raj dla graveli!
W okolicach Napiwody zaintrygował mnie ładny, jak to w Prusach, budynek stacji kolejowej Napiwoda. Pierwsza za Nidzicą stacja (przystanek) kolejowy na linii 225 Nidzica-Wielbark. Linia niestety nieczynna. Ruch pasażerski zawieszono 30.09.1999 r. Sieciowy rozkład jazdy z 1988 r. podawał jeszcze trzy pary pociągów na tej linii. Do Wielbarka o: 6:24, 13:48 i 18:47 i do Nidzicy o: 5:34, 9:36 i 17:28.
Z nastroju rozmyślań nad przeszłością kolei wytrąciła mnie pogoda. Przez dłuższą drogę było nieźle. Nie za ciepło, ale dało radę jechać w krótkich spodenkach i podwójnej koszulce. Burza przyszła znienacka. Dopadła mnie na ok. 6 km przed Działdowem i to w takim miejscu, że nie bardzo było jak się schronić. Nawet w celu założenia kurtki i spodni deszczowych. Droga akurat biegła w wycięciu skarpy, której strome ściany nie pozwalały schronić się do lasu. Na stację dojechałem kompletnie mokry. Całe szczęście, że pociąg był ogrzewany, a ja w sakach miałem suche ubranie. Do Warszawy, a później Józefowa docieram już po ciemku.
Jako skaut mam też skautowe obowiązki. Pod koniec sierpnia trąbka zagrała na XVII Zjazd Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. Zwołano go na ostatni weekend sierpnia i wyjątkowo bo poza dużym ośrodkiem miejskim, a w lesie. Dokładnie w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowo-wychowawczym ZHR w Ząbiu na Warmii. Jakoś od razu odrzuciłem filisterski pomysł dojazdu samochodem. Skoro impreza skautowa, to dotrzeć trzeba też jakoś po skautowemu. W moim przypadku nie ulegało wątpliwości, że środkiem transportu pierwszego wyboru będzie rower. Pozostawało tylko ustalić, czy jadę bezpośrednio (200 km) z Warszawy, czy też będzie jakaś kombinacja? Ambitne imperialne plany dojazdu bezpośrednio z Warszawy legły w gruzach wskutek fatalnej pogody, która załamała się akurat w tygodniu poprzedzającym Zjazd. Pozostało kombinować. Wyszedł wyjazd "hybrydowy", tzn. do Działdowa dojechałem Kolejami Mazowieckimi, a dalej to już rowerem. Jeszcze w drodze na stację w Warszawie (ZOO) złapała mnie taka ulewa, że połowę drogi stałem pośrodku wagonu i ociekałem, tworząc wokół siebie i roweru rosnącą kałużę wody. Stałem, gdyż pasażerowie - ci bez rowerów - mają jakąś dziwną sympatię do miejsc w przedziale teoretycznie dla rowerów i wózków. Takim ze składanymi krzesełkami. A próba zwrócenia im uwagi, że przecież są wolne miejsca i innej części wagonu (a są!) kończy się awanturą i pyskówkami. Rozluźniło się w Ciechanowie.
W Działdowie wysiadłem na suchy (!) peron i suchymi (!) ulicami wymknąłem się szybko w kierunku północno-wschodnim. Na Nidzicę. Z tyłu, od zachodu gromadziły się malownicze czarne chmury, więc w obawie przed kolejną ulewą żwawo kręciłem, aby dalej na wschód.
Droga wojewódzka nr 545, którą podążałem jest elegancka. Tzn. nowy równy asfalt, "wysepki bezpieczeństwa" itp. Tylko brak szerokiego albo żadnego pobocza.
Przez Nidzicę przemknąłem nie zatrzymując się. Miasto uzbrojone w liczne drogi dla rowerów w trochę lepszym standardzie, tzn. widać jakiś sens, jakąś sieć tych DDR-ów, nie kończą się i nie zaczynają ni z tego ni z owego.
W Napiwodzie zjeżdżam z "wojewódzkiej". Zaczynają się lasy. Praktycznie zanika ruch samochodowy. Z rzadka wyprzedza mnie lub wymija jakiś samochód i to najczęściej na obcych tablicach rejestracyjnych. Jakimś fenomenem jest dla mnie wieś Jabłonka, przez którą przejeżdżam już po ciemku. Ładne, zadbane domy. Nowe, bądź odnowione stare. Opisy ważniejszych budynków i miejsc na stosownych tablicach z przedwojennymi zdjęciami. Rewelacja! Wiem, że z Jabłonki do Dębu prowadzi skrót drogą polną (leśną), ale nie chcę po ciemku ryzykować zwłaszcza, że po ulewach może być cokolwiek grząsko. Robię takiego "zawijasa", tzn. dojeżdżam do DK 58 w Zgniłym Piecu, gdzie zawracam na zachód i jadę "krajówką" aż do wsi Kurki. A z Kurek to już lasem. Najpierw po płytach Jomba, a potem typowy szuter. dobrze ubity, nieźle niesie. Las coraz ciemniejszy więc dodatkowo uzbrajam się w czołówkę na kasku, aby mieć nieco szersze pole widzenia, niż zapewnia lampka rowerowa. Jedzie się świetnie. O trafności wyboru drogi i obranego kierunku świadczy stosowna tablica:
Do Ząbia docieram około 22:00. Dostaję jako kwaterę domek campingowy nr 36 pamiętający głęboki PRL. Ale jest wygodne łóżko, prąd (!), nowa pościel. Tylko wszechogarniająca wilgoć nie pozwala zapomnieć, że jesteśmy w lesie. Zagłębiam się w śpiwór i zasypiam do następnego dnia.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)