Rano do pracy. Po południu do ortopedy z bolącym (czasami) kolanem. Pan doktor "pachnący" tytoniem, a raczej machorką nawet nie obejrzał mojej nogi, tylko od razu wypisał skierowanie na USG i kazał przyjść z wynikiem badania. Na badanie pójdę, ale ortopedę wybiorę innego.
Głupia myśl O ultramaratonie kolarskim "Bałtyk - Bieszczady Tour" dowiedziałem się w 2011 r. z internetu. Wtedy potraktowałem to przede wszystkim jako curiosum. Niech mi wybaczą wszyscy uczestnicy BBT i innych ultramaratonów, ale informację o tym, że są na świecie herosi, a także heroiny, którzy są w stanie w ciągu trzech dób przejechać ponad 1000 km na rowerze, w formule non-stop, lokowałem tak gdzieś pomiędzy babą z brodą, cielęciem z dwiema głowami i ponad dwumetrowym dragonem, którego szkielet oglądałem w petersburskiej Kunstkamerze. Owszem, takie rzeczy występują w przyrodzie, ale TO NIE JEST NORMALNE. Wbrew pozorom w tych dziwach nie ma nic śmiesznego, szczególnie dla baby, dragona, przypuszczalnie dla cielęcia, a z całą pewnością dla uczestników BBT, o czym przekonałem się - boleśnie - na własnej skórze. Przyszła mi w tym czasie do głowy głupia myśl, a może tak spróbować samemu? Taki wyczyn, jak w harcerstwie ... Przygotowania Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nawet szybko to poszło. Niby od niechcenia zacząłem szukać relacji innych uczestników. W 2012 r. trochę ich przybyło po kolejnej VII edycji. Organizator zapowiedział też, że kolejne nie będą już w cyklu corocznym, ale co dwa lata. Następna - w 2014 r. Coraz bardziej interesujące wydawały mi się rowery szosowe ... i, od rzemyczka do koniczka w czerwcu 2013 r. mój "park maszynowy" wzbogacił się o Gianta Defy 3, czyli kolarzówkę, ale wersji budżetowej. Kalkulowałem bowiem tak: wykosztuję się na jakieś cudo techniki np. rower "wykuty" z węgla, zwanego z cudzoziemska carbonem, a nie zakwalifikuję się, nie wystartuję i zostanę jak Himmilsbach z angielskim. Nie było jednak tak źle. W czerwcu 2014 r. uzyskałem kwalifikację do BBT na maratonie Włocławek - Stegna - Włocławek, a w czwartek 21 sierpnia wsiadałem do nocnego pociągu Warszawa - Świnoujście. Na Dworzec Wschodni odwiozła mnie żona - mój najwierniejszy kibic. Rower miałem zapakowany w pokrowiec, dzięki czemu mogłem się przespać w kuszetce, wiedząc, że kolejne doby będą raczej bezsenne. Do Świnoujścia przybyłem wczesnym rankiem, z pociągu wysiadł jeszcze inny kolarz (z Olsztyna) wraz z rowerem. Ja swój zataszczyłem w torbie do schroniska, gdzie miałem zaklepany nocleg. Schronisko wyglądało jak zgrupowanie kadry kolarskiej, albo kilkunastu kadr co najmniej. Mnóstwo facetów i kilka kobiet w kolarskich strojach, a korytarze i pokoje zastawione rowerami. Ja swojego Gianta poskręcałem na podłodze pokoju. Na szczęście części mi nie zabrakło, ani też nie zostało. Pierwszy sukces. Po południu odprawa techniczna z organizatorami. Raczej krótka. Nikt w zasadzie nie ma pytań, może poza kwestią przejazdu przez miasta i wyraźnie wyartykułowanym zakazem jazdy drogami ekspresowymi, których kilka odcinków będzie "po drodze". Później jeszcze masakryczna wycieczka, czyli tzw. Masa Krytyczna po uliczkach Świnoujścia. Dla mnie bez sensu, głównie dlatego, że zmarzłem czekając, aż to coś się zacznie. Nie lubię też stadnych zachowań. Wieczorem idziemy z Bożeną na kolację do McD. Tak się składa, że znowu, tak jak we Włocławku, jesteśmy w tej samej grupie startowej. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Bożena jeździ znacznie szybciej niż ja, co udowodniła we Włocławku, a tu masz los, znowu razem na starcie. Po znajomości umawiamy się na wspólną jazdę do Bydgoszczy (ja), a może dalej (Bożena). 23.08.2014 Świnoujście Prom Bielik godz. 09:15 Stajemy
na starcie.
Jest jeszcze 3 nieznanych mi wcześniej kolarzy. Ruszamy. Jeden ze
współstartujących zatrzymuje się już po paru kilometrach, aby poczekać na
znajomych startujących później. Tempo wyższe niż zakładaliśmy, zamiast
planowanych 25-27 km/h z liczników nie schodzi liczba 30 km/h i więcej. Pomaga
wiaterek w plecy. Wyprzedzają nas szybsi, my wyprzedzamy wolniejszych. Grupka
startowa szybko się rozpadła. Od Parłówka gdzie pobłądziliśmy (strata
ok 15 min.) jedziemy w zasadzie we dwójkę. Przy wjeździe do m. Płoty Bożena
zatrzymuje się na chwilę, aby się przywitać z bratem, który wyszedł jej
pokibicować. Cmok, cmok, ścisk, ścisk. Szybkie te czułości rodzeństwa.
Dojeżdżamy do 1. punktu kontrolnego (PK01) na 76 km trasy maratonu. Nie zsiadając z rowerów łapiemy drożdżówki
podawane przez strażaków z OSP i jedziemy dalej. 23.08.2014 Drawsko Pomorskie (130 km) godz. 14:05 (PK02) Idzie
mi całkiem nieźle. Jeszcze przed startem zrobiłem sobie rozpiskę z czasami
przejazdów i godzinami, o których powinienem być na poszczególnych punktach
kontrolnych, aby przejechać i zmieścić się w limicie. Dobre tempo jazdy z
Bożeną sprawia, że w Drawsku jestem 1,5 h wcześniej niż moje bardzo ostrożne
założenia.Na punkcie kontrolnym może z
5 min. odpoczynku. Na tyle, aby uzupełnić bidony wodą, pobrać mega-kanapkę i
ruszyć w dalszą drogę. Czuję pierwsze oznaki zmęczenia, a raczej chwilowej
dekoncentracji. Na jednym z podjazdów wypada mi bidon z ręki. Co ciekawe, górki
Pojezierza Drawieńskiego wchodzą mi o dziwo łatwiej, niż jazda po płaskim. Może
owocuje początek sierpnia spędzony w Sudetach i codzienne przejażdżki po
górach? Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy w większej grupce. 23.08.2014 Piła (227 km) godz. 18:10 (PK03) Na
punkcie sporo odpoczywających kolarzy. Siedzą, leżą, stoją, chodzą. Brakuje za to
wody. Brakuje toalety. Po kilkunastu minutach ruszamy z Bożeną dalej we dwójkę.
Niestety na wielkim rondzie popełniamy błąd nawigacyjny i jedziemy nie tą drogą
co trzeba. Pomyłka, powrót i znalezienie właściwej drogi kosztują nas co
najmniej 20 minut straty. Łapiemy się za większą grupką startujących i do
Wyrzyska jedziemy dosyć ostrym tempem. Długie mocne zmiany, jak w prawdziwym
kolarstwie. Fajnie, a przede wszystkim szybko. Gapiostwo w Wyrzysku
na brukowych ulicach i kolejna omyłka nawigacyjna, która kosztuje nas następne
minuty straty, a przede wszystkim zerwanie kontaktu z naszym peletonem. Bożena
narzeka, że szkoda "tego pociągu", ale włącza jakieś dodatkowe moce i
zaczyna mi odjeżdżać. Przystając na chwilę na włączenie tylnej lampki tracę z nią
kontakt wzrokowy. Do kolejnego punktu dojeżdżam już sam i w ciemności. 23.08.2014 Kruszyniec (317 km) godz. 22:12 (PK04) Pod
motelem "Chata Skrzata" ruch i rejwach jak na rynku w dzień targowy.
Jedni odjeżdżają i inni dojeżdżają, teren zawalony rowerami, które stoją i leżą
wszędzie. Sędzia Główny podbija mi książeczkę i goni na obiad. W przejściu do
restauracji mijam się z Bożeną, która startuje (już) do dalszej drogi. Jem rosół z
makaronem, schabowego, a tu nagle niespodzianka. Do lokalu wchodzi mój
komendant chorągwi (jak każdy pożądny skaut mam swojego komendanta chorągwi) ze
swoją narzeczoną. Wzruszające. Trochę się mityguję, bo oni tacy ładni,
pachnący, a ja cóż - oddaję zapach pól i lasów oraz swój własny po 12
godzinach jazdy. Przepraszam i ostrzegam, że moje wypowiedzi mogą być
niezborne. Gawędzimy chwilę. Jest mi naprawdę bardzo miło. Żegnam się i idę
spać. Nocleg w Kruszynie był przewidziany w mojej rozpisce, więc trzymam się
ustalonego planu. Dostaję klucz od pokoju na zapleczu kuchni (to był błąd),
biorę prysznic i kładę się na ok 3 godziny. Nie wiem, czy tyle spałem. Wstaję
ok 2 w nocy, zakładam świeży strój kolarski i wychodzę na dwór. Ciemno, zimno i
żywej duszy dookoła. Oddaję klucz i ruszam w drogę. Chwilę kusiło mnie, aby
przejechać przez środek Bydgoszczy (na co zezwalał regulamin), ale odrzucam
pokusę i jadę wytyczoną trasą, tzn. w większości serwisówką przy DK10. Na
Orlenie przy drodze kupuję sobie dużą kawę na rozbudzenie (kofeina), ogrzanie i
dokaloryzowanie (cukier i mleko). Nastrój mam szampański. Puszcza Bydgoska,
którą przełaziłem w te i we w te w młodości i "toruńskim" okresie
życia, szumi uspokajająco. Na wysokości Solca Kujawskiego robi się już jasno.
Przed Toruniem na rozjeździe w kierunku Poznania podjeżdża do mnie samochód
techniczny maratonu. Dowiaduję się, że: primo - jadę jako ostatni (spodziewałem się
tego); secundo - punkt kontrolny jest już blisko (to akurat wiem); tertio - nie widać mnie w
systemie śledzenia zawodników (to też wiem i to mnie najbardziej irytuje). 24.08.2014 Toruń Glinki (381 km) godz. 06:40 (PK05) A na
punkcie kontrolnym niespodzianka. Spotykam dwóch zawodników. Niestety nie jadą
dalej. Jeden narzeka na kontuzję barku. Drugi nic nie musi mówić. Na twarzy
jest wyraźnie zielony. jak Deszczowiec z bajki Pagaczewskiego. Problemy żołądkowe. Pan z obsługi technicznej maratonu
coś majstruje przy moim lokalizatorze. Podobno był nie włączony. Super. Jak
mówi jedno z praw Murphy'ego urządzenie podłączone do prądu lepiej działa. Może
teraz moja wierna garstka wirtualnych kibiców zobaczy, gdzie jestem? Dostaję
herbatę i całe mnóstwo smakołyków nie pobranych przez innych: sezamki, cola, banany.
Ruszam dalej. Toruń. Moje miasto. Przynajmniej do 2003 kiedy to osiadłem już na
stałe (?) na Mazowszu. Podgórz, Stawki, Rudak. Pusto, cicho. DK 91, czyli dawna
"Jedynka" jakaś taka równa. W 2012 gdy jechałem turystycznie wzdłuż
Wisły była jednym wielkimi placem budowy pobliskiej autostrady, która
przechwyciła obecnie cały ruch samochodowy. Dojeżdżam do Włocławka. Na wysokości Azotów
zaczyna siąpić. Podjeżdża do mnie kolejny samochód techniczny maratonu, którego załoga mówi, że mam
niedaleko. Co oni tak z tym mówieniem, że niedaleko. Od kiedy jadę samotnie nic
mnie nie rozprasza i nie mam żadnych problemów nawigacyjnych. W zasadzie w
każdym momencie wiem, gdzie jestem, ile mam do najbliższego punktu i do mety w
ogóle. 24.08.2014 Włocławek (426 km) godz.. 09:15 (PK06) Troskliwością
obsługi ten punkt lokuje się w czołówce. W końcu organizują go ludzie z Włocławskiego Towarzystwa Rowerowego (WTR), do
których mam duży szacunek za fachowość, zaangażowanie i troskliwość. Dostaję
pomidorówkę, chleb ze smalcem, jabłka, krówki, jakieś izotoniki. Rebe
konsultuje mnie w sprawie ustawienia siodełka. No pełna fachowość. Tu też
spotykam Beatę., poznaną wcześniej na maratonie WTR-u. Niestety nie jedzie
dalej. Kontuzja. Ci, co mogliby (teoretycznie) jechać dalej, robią wszystko, abym był naprawdę na szarym końcu. Ostatnie
konsultacje, co do kierunku dalszej jazdy i w drogę. Siąpi, mży i pada. Z
początku drobny deszczyk, a od skrętu w Soczewce regularnie leje. Jadę samotnie
przez te lasy w potokach wody. Wszystko mam mokre, ale psychicznie i fizycznie
wszystko w porządku. Myślę, że procentuje parę godzin snu. 24.08.2014 Gąbin (486 km) godz. 12:55 (PK07) Przemoczony
do suchej nitki dokulałem się do Gąbina. Punkt kontrolny na rynku, ale dojść
się nie da. Jakaś impreza kolarska. A ściślej inna impreza, niż ta w której ja
biorę udział. Tłum rowerzystów obojga płci, o rozpiętości wiekowej od staruszka
do podlotka na rozmaitych rowerach oblega dwa namioty i stoliczek punktu
kontrolnego. Mistrzostwa gminy, czy powiatu. Tłoczą się, przepychają, ktoś
minie potrąca, inny oblewa gorącą herbatą. Ale jest nadzieja. Strażak
obsługujący punkt wprawnym wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu i prowadzi do
namiotu (ogrzewanego!), a za chwilę przynosi kubek z gorącą herbatą. Do
jedzenia niestety już nic nie ma poza zwiędłymi kanapkami. A w namiocie
niespodzianka. Marek z Lublina, zawodnik kategorii solo, z którym się witam jak
z towarzyszem niedoli, głośno snuje rozważania na temat celowości dalszej jazdy
w takim deszczu. Trochę mnie to demotywuje. Najpierw jednak suszenie. Wszystko
mam mokre na wskroś, więc rozbieram się na golasa i owijam jednym z koców
leżących w namiocie. Ubranko kolarskie, ale też wkładki do butów, książeczkę z
potwierdzeniami, nieprzemakalną laminowana mapę, która też przemokła rozwieszam
na rurkach stelażu namiotu. Podobnie robi Marek. Młodszy strażak co chwilę
donosi nam gorące herbaty i pyta, czy podnieść temperaturę ogrzewania?
Oczywiście! Powoli dochodzę do siebie. Nieplanowana dłuższa przerwa na
osuszenie. Dzwoni mój najwierniejszy kibic, czyli ukochana żona, mówiąc, że na
monitoringu (a jednak działa) widać jak dojeżdża do nas jeszcze jeden zawodnik
i mam się ruszyć z miejsca, jak nie chcę być ostatni. Ruszyć? Dobre sobie.
Niech te mokre lajkry choć trochę podeschną. Takich telefonów od żony mam w tym
czasie chyba ze cztery. Na razie na bosaka i owinięty w koc drepcę do toalety
umiejscowionej w jednym z domów przy rynku. Dobrze, że tłum lokalnych kolarzy
zniknął, bo jeszcze bym wyszedł na jakiegoś ekshibicjonistę lub innego
zboczeńca. Odtajałem, zebrałem myśli i zdecydowałem – jadę dalej mimo deszczu.
Podobnie robi mój obecny towarzysz. Gdy już jesteśmy na zewnątrz przy rowerach,
dojeżdża ten trzeci zawodnik, a ściślej ujmując Marek z Włocławka. Swoją drogą
to dziwne, co sympatyczniejszy rowerzysta to jak nie Krzysztof to Marek.
Ruszamy. Marek (solo) przed nami, my z Markiem z Włocławka w przepisowej
odległości za nim. Szaro, buro, pada, mży. Nastrój mam taki sobie. Bardziej
przez to, że dwugodzinny postój w Gąbinie był wcale nie planowany. O ile do
Gąbina mieściłem się w swoich teoretycznych założeniach czasowych i „rozpisce”
to teraz uświadamiam sobie, że jadę z deficytem czasu i na każdym kolejnym
punkcie będę później niż planowałem. Marek z Włocławka za to w wyśmienitym
nastroju. Jak się okazało miał awarię koła, dojechał do Włocławka, za zgodą
sędziów pojechał do domu, naprawił rower, trochę odpoczął i na świeżo ruszył dalej.
Dobijamy do Żyrardowa. 24.08.2014 Żyrardów (558 km) godz. 17:37 (PK08) Kilka
minut bezsensownej dyskusji z cieciem lokalnego domu kultury, który nie chce
nas wpuścić do środka, najpierw w ogóle, a potem z rowerami. Punkt kontrolny
jest w zasadzie w fazie likwidacji. Podbijamy książeczki, podpisujemy listę.
Wyjadamy smętne resztki jakiegoś ciasta. Nagle z kąta sali spod sterty koców
wynurza się jakaś postać. Żywy uczestnik naszego maratonu, którego nie pamiętam
z imienia. Pewnie się sobie przedstawiliśmy, ale byłem w stanie, w którym umysł
nie wszystko rejestrował. Okazuje się, że czeka na znajomych, którzy mają mu
przywieźć suche ubranie na zmianę. Umawiamy się na dalszą jazdę wspólnie. Tu
też zmitrężyłem za dużo czasu. Ale znajomi nowego kolegi przyjechali, facet się
przebrał, na kask założył reklamówkę po zakupach i ruszyliśmy. Przed nami Marek
z Lublina, my we trójkę za nim. Sochaczew, Wiskitki, Mszczonów. Za Mszczonowem
zmierzcha, włączamy oświetlenie i dociągamy do Grójca. Potrzebuję kilkunastu
minut przerwy na regenerację. Niestety jesteśmy w środku miasteczka, ale prawie
wszystko już zamknięte. W czynnym monopolowym (wiadomo) kupuję colę i hot –doga
(!), podobnie robi kolega, który dołączył w Żyrardowie. Będę go dalej nazywał
Brodaczem ze względu na imponującą i charakterystyczną długą brodę. Na Rynku w
Grójcu zaliczam glebę w typowy, ale jakże głupi sposób. Próbując ruszyć pod
górkę (rynek jest pochyły) nie udaje mi się wpiąć i upadam jak długi. Oberwało
siodełko, które się przekrzywiło, uderzenie było na tyle silne, że pękła jedna
z dwóch śrub zacisku siodełka. Przeszlifowała się też klameczka zacisku tylnego
koła. Nie ma wiele czasu na korektę siodełka ruszamy w dalszą drogę. Do wyjazdu
z Grójca i dalej bocznymi drogami przez osławione sady, na których wielu się pogubiło,
pewnie prowadzi nas Marek z Włocławka. Dla niego jest to kolejny udział w
BBTour, więc praktyka i znajomość trasy w tym miejscu znakomicie się przydaje.
Nazywam Marka „Mistrzem”, bo tak traktuję każdego, który ma za sobą to, co ja
dopiero chcę osiągnąć. Złości go to niepomiernie i prosi, aby go tak nie
nazywać. O dziwo: ani przed nami, ani za nami nie widać Marka z Lublina. Brodacz
i „nasz” Marek (kat. open) wyjaśniają, że w czasie, gdy byłem w sklepie w
Grójcu, on podjechał do nich i zakomunikował, że na razie dalej nie jedzie i
musi się gdzieś przespać. My zaś ciągniemy tą ciemną nocą. Zmęczenie swoje
robi. Jestem na rowerze już prawie 20 h licząc od wyjazdu z Kruszyńca. Zamykam
się w sobie. Coraz więcej rzeczy zaczyna mnie irytować. A to terkoczący bębenek
w rowerze jednego z towarzyszy, a to tylna lampka innego, prześwietlająca mój
mózg na wylot. Trudno zaś na nią nie patrzeć, skoro wokół ciemno jak w kominie,
a światełko kolegi pomaga nawigować. 24.08.2014 Białobrzegi (631 km) godz. ok 22:30 (PK09) Punktu
w Białobrzegach już nie ma. Jest za to koncert na ryneczku. Tak się drą, że
niesieni falą uderzeniową wzmacniaczy i głośników wyjeżdżamy czym prędzej z
miasta. Po drodze, o dziwo, wyprzedza nas kilku sakwiarzy. Teraz po nocy? Nas
ultramaratończyków? Nie! To się nie może udać. Przyspieszamy i wyprzedzamy. Tak
się tasujemy aż do Jedlińska, za każdym razem serdecznie pozdrawiając się nawzajem gromkim: Cześć! Dostaję
też sms’a od koleżanki z pracy (Dzięki Kasiu!): „Krzysztof, byle do zajazdu!
Tam gacie wysuszysz, jeść dadzą, wyśpisz się a jutro już bez deszczu! I coraz
bliżej meta i Polska taka piękna (…) jesteśmy pod wrażeniem, gigantycznym
wrażeniem. I ściskamy kciuki ze wszystkich sił. Dajesz Krzysiuuuuu,
dajeeeeeesz!!!” godz. 21:55 Przed
Radomiem zjeżdżamy na stację Orlenu. Ja muszę napić się kawy, Brodacz
potrzebuje nowych baterii do gps’a. To ma sens. Pozbawiona sensu była za to
nasza rozmowa z kierownikiem stacji, który (pewnie w dobrej wierze) chciał nam
objaśnić jak przejechać przez Radom. Z tych objaśnień był taki pożytek, że
zamiast trzymać się wskazań nawigacji gps’owej nadkładamy tak około 6
kilometrów więcej. To tylko wzmaga moją nerwowość. Radom wypluwa nas w ciemności
nocy. Zaczynają się jakieś podjazdy. Szczęśliwie w nocy ich nie widać, co
dobrze robi na psychikę. Nie jest straszne to, czego nie widać. Z niecierpliwością
wyglądam punktu kontrolnego, czy to już? Niestety nie. Mam świadomość, że punt jest
zlokalizowany już poza Iłżą, więc nawet widok podświetlonej wieży zamkowej mnie
nie uspokaja. Noc i ciemności nie pozwalają na nabranie szybkości na fajnym
zjeździe do tego miasteczka. Wyjeżdżamy już poza rogatki i jedziemy jeszcze
spory kawałek gdy z oddali ukazuje się niebiesko czerwone oświetlenie stacji
benzynowej Moya, gdzie zlokalizowano „duży” punkt kontrolny. 25.08.2014 Iłża (698 km) godz. 02:13 (PK10) Pobyt
na punkcie w Iłży poczytuję sobie za największy błąd taktyczny w całym
maratonie. Zaczęło się od tego, że dość długo – około godziny czekałem na
posiłek. Kolejną straciłem na poszukiwanie miejsca na przespanie się, a w
pierwszej kolejności na wzięcie prysznica i zmianę ciuchów. Jest już dobrze po
trzeciej w nocy, a raczej nad ranem, gdy udaje mi się znaleźć wolne łóżko, po
kimś, kto właśnie rusza i przyłożyć głowę na chwilę. Ponieważ starałem się
trzymać przedstartowych założeń i przespać około 3 godzin, wstałem z łóżka
dobrze po szóstej. Zanim się zebrałem, zjadłem ciepłe śniadanie (jajecznica) na
punkcie nie było już nikogo z zawodników i tylko zwijająca się obsługa
techniczna maratonu. Wyruszam w dalszą drogę o 07:11. Teoretycznie wszystko
powinno być w porządku, ale nie było. Przede wszystkim już po kilku kilometrach
stwierdzam, że nie jestem wcale wypoczęty, a na domiar złego pojawia się coś,
czego nigdy w życiu nie doświadczyłem – bolesna sztywność karku. Nie jestem w
stanie podnosić głowy i nią ruszać. Każde spojrzenie dalej niż na przednie koło
wymaga odchylenia całego tułowia i to jeszcze w taki sposób, że muszę trzymać (?)
kierownicę w górnym chwycie i to tylko koniuszkami palców. Dobrze, że nogi sprawne. W Ostrowcu Świętokrzyskim próbuję zrobić sobie przerwę w McD na kawę z ciastkiem. Niestety - ślimacze tempo kolejki i numerkowy system obsługi zniechęcają mnie do poczęstunku. Kolejna próba - na Orlenie w Opatowie. Tam z kolei inwentaryzacja. Ni z tego ni z owego, otaczają zasoby stacji taśmą i przestają obsługiwać klientów. Poza benzyną nic nie kupię. "Podbudowany" tym wszystkim toczę się przez rodzinne strony mojej teściowej: Klimontów, Sulisławice, Łoniów. Za mostem na Wiśle w Tarnobrzegu spotykam Piotra łatającego w rowie przedziurawioną dętkę. Jakoś doczołgałem się do kolejnego punktu kontrolnego w Nowej Dębie. 25.08.2014 Nowa Dęba (800 km) godz. 13:15 (PK11) Na punkcie (szkoła) kumulacja kilkorga zawodników. Słabo kontaktuję. Dostaję coś do jedzenia i picia. Próbuję się zdrzemnąć. Chcę dać wypocząć szyi. Nie na wiele to pomaga. pomimo zmęczenia - nie mogę zasnąć. Przeszkadza mi każdy dźwięk, a ponieważ punkt jest w trakcie likwidacji - szurania i hałasu jest sporo. Bardziej z wewnętrznego przymusu, niż rzeczywistej chęci wsiadam na rower i toczę się w kierunku Rzeszowa. Słaba ta jazda. Co kilkanaście minut muszę przystawać i próbuję się rozciągać i masować kark. O
godzinie 16:01 dzwonię do lekarza maratonu dr. Szendzielorza z prośbą o konsultację, podszytą niewypowiedzianym zamiarem wycofania się z maratonu. Doktor Leszek, sam "praktykujący" kolarz-maratończyk ordynuje mi przez telefon podwójną dawkę ibupromu i wypowiada znamienne słowa: "Czekamy na ciebie na mecie". Chyba to mnie zmotywowało najbardziej do ostatecznego wysiłku. Szerokim poboczem DK9 wjeżdżam do Rzeszowa i znowu spotykam Piotra. Trzymając się razem i zdając się na jego wskazówki nawigacyjne dojeżdżamy pod wieczór do kolejnego punktu kontrolnego.
25.08.2014
Rzeszów (860 km) godz. 18:05 (PK12) Punkt kontrolny kategorii "premium". Dostaję żurek, mnóstwo owoców, ciasto i kawę. Trochę mnie to rozleniwia. Piotr naradza się nad dalszą strategia jazdy ze swoja żoną, która dojechała na punkt. Doskwiera mu dokładnie to samo, co i mnie - sztywność karku. On postanawia się przespać, ja ruszam dalej. Gdy zbieram się do wyjazdu na punkt wpada poznany dzień wcześniej Marek (z Lublina). Okazało się, że spał chyba z 7 godzin w Grójcu i jedzie stamtąd non-stop od samego rana. Niezłe ma tempo. Zaczynają się góry. Najpierw podjazd w stronę Barwinka, później - za Domaradzem, zjazd na DW 886. Gdzieś na tym rozjeździe zostałem ostatecznie dobity jakimś przelotnym deszczem, który ni z tego, ni z owego zatrzymał się nade mną i wylał na mnie cały zapas wody. Do legendarnego punktu kontrolnego w Starej Wsi (Brzozowie) dociągam chyba tylko siłą woli. Zadowalam się tylko herbatą. Dziękuję za żurek, ciasto i inne przysmaki. Marzę tylko o jednym: móc położyć się na godzinę i przespać.
25.08.2014 Stara Wieś (904 km) godz. 21:15 (PK 13) Przez materiał koca, którym jestem okryty przebijają się dźwięki
rozmowy. Zaczynam rozróżniać głos męski i
kobiecy. Powoli z dźwięków zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, a nawet fragmenty zdań.
Uświadamiam sobie, że chyba rozmawiają … o mnie. Wygrzebuję się spod koca,
siadam na brzegu materaca wciśniętego w kąt pokoju tutejszego Koła Gospodyń
Wiejskich. Stoi nade mną postawna kobieta i coś do mnie mówi. Tonem stanowczym i apodyktycznym
przekazuje mi komunikat, że otrzymała telefon od Komandora Maratonu, który
przekazuje mi, za jej pośrednictwem, informację, że jeżeli natychmiast nie pojadę, to nie mam szansy
na ukończenie maratonu w limicie czasowym. Natychmiast. Czy Pan rozumie?
NATYCHMIAST!!! Rozumiem. W tej chwili wszystko jest jasne. Dokładnie przed dwiema godzinami
położyłem się spać na 13. punkcie kontrolnym Ultramaratonu Kolarskiego „Bałtyk
Bieszczady Tour 2014”, mając zaledwie 108 km przed sobą, a przejechane od
sobotniego poranka już 900 km. Zbieram się
pospiesznie. Wizyta w łazience, łyk herbaty, gps na kierownicę. Na odjezdne
mówię: Dziękuję, zostańcie z Bogiem! siadam na rower i ruszam w noc. Drogi do Ustrzyk w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że było bardzo zimno i ciemno, a niebo wyjątkowo gwiaździste. W Sanoku oświetlonym latarniami ulicznymi zatrzymałem się na Orlenie na kawę i aby skorzystać z toalety. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakiś samochód jechał za mną, po chwili mnie wyprzedzał, a następnie stał na poboczu z włączonym silnikiem. I tak kilka razy. Podjazdy za Zagórzem i Leskiem pokonałem jakoś tak mimochodem. Dłużyła mi się tylko droga z samego Leska do Ustrzyk. Wreszcie są, choć aby dotrzeć do punktu kontrolnego, trzeba było przejechać całe miasto.
26.08.2014
Ustrzyki Dolne (955 km) godz. 03:40 (PK 14) Punkt
kontrolny w hallu nowoczesnej sali sportowej. Przeszklona ściana i trzy osoby
wewnątrz momentalnie kojarzą mi się z ulubionym obrazem jednego z moich ulubionych
malarzy, czyli Nighthawks Edwarda Hoppera: "Nighthawks by Edward Hopper 1942"
Obsługa punktu: Tomassac, Colesiu i Dziewczyna. Karmią mnie i poją. Sprawdzają, czy jestem wystraczająco ciepło ubrany i wręcz siłą wypychają w dalsza drogę. Jestem naprawdę ostatni. Zmagam się z tą końcówką, tak jak wielu innych. Podjazdy pod Żłobek i Czarną. Uciekający czas i odległości inne w rzeczywistości niż na mapie i rozpisce. Nadeszła jednak taka chwila, w której poczułam wręcz fizyczną pewność, że dojadę do mety. Przełęcz nad Lutowiskami, wschodzące słońce oświetlające rosnące w oczach Bieszczady i taki widok:
Oczy zrobiły się trochę mokre. Ostatni odcinek, ten po minięciu kultowego drogowskazu "Ustrzyki Górne 14" ciągnął się niemiłosiernie. Wreszcie zza zakrętu wyłania się Zajazd pod Caryńską i stojąca jeszcze meta. To już?
26.08.2014 07:10 Ustrzyki Górne (meta) Powitano mnie dźwiękiem dzwonu i gratulacjami, które składali mi: sam Komandor (Robert Janik), Tomassac, Colesiu i Klan. Dzięki. Komandor oznajmia, że mój czas to 69 h 55 min. (czyli 5 min. przed upływem limitu). Z przekąsem zauważa też, że pobiłem rekord długości przebywania na trasie. Później powędrowałem do Hotelu Górskiego, na zarezerwowany wcześniej nocleg. Długi gorący prysznic, śniadanie, dekoracja zwycięzców i uczestników.
Później spanie, obiad, spanie, kolacja, spanie i następnego dnia powrót, długi powrót koleją do domu.
Nie siląc się na specjalne podsumowanie napiszę, że satysfakcję z ukończenia tego trudnego maratonu nieco przyćmiewa zajęcie na nim ostatniego miejsca. Ale cóż frycowe, kiedyś trzeba było zapłacić. Na dobrą sprawę, pomimo poważnego wieku, jestem debiutantem w tej dziedzinie. W ubiegłym roku kupiłem kolarzówkę, w tym po raz pierwszy przejechałem "na raz" dystanse większe niż 200, 300, 400, 500 itd. km, a wszystko to w ramach dwóch maratonów: "Włocławka" i BBT. Poza bólem karku nic więcej mi nie dolegało. Tylko w jednym momencie rozważałem wycofanie się z wyścigu - przed Rzeszowem i to raczej w wyniku "chłodnej" kalkulacji, niż jakiegokolwiek psychicznego doła. Głowa, serce i nogi na szczęście cały czas sprawnie działały i dowiozły całą resztę mnie do mety. Taki czas..., hmm - będzie co poprawiać w kolejnych edycjach.
(Wpis zaległy). Pierwszy wjazd rowerem na teren Województwa Łódzkiego. Zaliczone nowe gminy: Gorzów Śląski, Praszka, Byczyna (opolskie) i Skomlin, Łubnice oraz Bolesławiec (łódzkie). Ostatnia wycieczka przed BBT. Rano mgła, później mżawka przechodząca w deszcz.
Maraton Włocławek – Stegna –
Włocławek na trasie liczącej nominalnie 480 km stanowił jedną z kwalifikacji do
Ultramaratonu Kolarskiego Bałtyk Bieszczady Tour 2014. Należało się tylko
zapisać, a potem - bagatelka - przejechać powyższy dystans w limicie czasowym
24 godzin. Napięcie było stopniowane przez organizatorów, tj. Włocławskie
Towarzystwo Rowerowe (WTR) od momentu pojawienia się informacji na ich stronie
internetowej jeszcze jesienią 2013 r. Najpierw limit miejsc startowych.
Oczywiście się nie załapałem, mimo dość wczesnego wysłania zgłoszenia. Później
informacja, że limit będzie prawdopodobnie zwiększony, ale decydować będzie
data wpłaty wpisowego, a samo wpisowe można uiszczać dopiero od 01.01.2014 r.
Po przebrnięciu przez te formalizmy znalazłem swoje nazwisko na liście
startowej (nr 32) i w piątek 20 czerwca, bezpośrednio po pracy jadę pociągiem do
Włocławka. Rower i podręczny bagaż zostawiam hotelu, idę się zarejestrować na
miejsce startu w hali sportowo-widowiskowej. Przy rejestracji podpisuję jakieś
kwity, z których wynika, że jadę na własne ryzyko w przypadku szkody, która
może mi się przydarzyć. Dostaję numer startowy, cztery agrafki do jego
przypięcia, dużą reklamówkę na przepak, wysłuchuję instruktażu o zakazie
używania trybu migającego w tylnej lampce. Jeszcze tylko Beata z WTR-u
dyskretnym szeptem podpytuje, czy jechałem już podobny dystans. Szczerze
odpowiadam, że TAKIEGO jeszcze nie. Dostaję też laminowaną „rozpiskę”
kilometrażu trasy.
Odprawa techniczna po niej jakiś
program artystyczny, z którego się urywam. Idę do hotelu. Mam zamiar spać.
Start dopiero po 22-ej. Ze snu nic nie wyszło. Przebieram się w kolarskie
ciuchy, wrzucam zapasowy strój do torby na przepak, do sakwy pod siodełko –
kieszonkowe imbusy, dętkę, wiatrówkę, deszczówkę, dwa banany, cztery kanapki,
jakieś orzeszki, izostara w tabletkach. Jadę na start. Show na scenie się
kończy, organizatorzy dziękują sponsorom, natomiast w hallu czuć podekscytowanie
kłębiącęgo się tłumu startujących. Robi się coraz chłodniej. Zakładam
wiatrówkę. Zagaduję dziewczynę z „sąsiednim” numerem „33”. Bożena z Bytomia
startuje w tej samej grupie co i ja. Bardzo chce się zakwalifikować do BBTour i
otrzymać charakterystyczny niebieski strój kolarski. Najpierw trzeba jednak
przejechać kwalifikacje. Tuż przed startem pierwszej grupy nadchodzi ulewa.
Wszyscy, którzy mają jeszcze trochę czasu do startu chowają się w ciasnych
korytarzykach hali sportowej.
Jazda
Wołają nas wreszcie na start.
Leje. Ktoś macha chorągiewką startową, jakiś włocławianin startujący w naszej
grupie mówi, że nas wyprowadzi z miasta. Jedziemy. Niektórzy szybciej,
niektórzy w tym ja – ostrożniej. Nie dość, że leje, noc, dziurawe ulice to
jeszcze w tyle głowy tkwi myśl, aby się nie spalić na początku, tylko rozłożyć
siły na cały dystans. Jedziemy większą grupą, ale ten który miał nas
wyprowadzić znika za kurtyną deszczu. Bożena też wyrwała gdzieś do przodu.
Tama, podjazd do Szpetala Górnego. Przed Lipnem dogania nas jeden z samochodów
serwisowych. Żółty „kogut” na dachu, na tylnej szybie ogromny napis: „Uwaga
Kolarze!”. Fajny pomysł. W Lipnie trochę wybojów, coś odpada mi od roweru i
leci w ciemność nocy. Do dziś nie wiem co to było, ale chyba coś zbędnego bo
rower bez tego jeździ bezproblemowo. Nie zatrzymuję się, aby nie stracić
kontaktu z moja aktualna grupą. Grupy się trochę tasują, jedni jadą wolniej,
inni szybciej. Cały czas leje. W Kikole zjeżdżamy z DK 10 i bocznymi drogami
kierujemy się do Golubia-Dobrzynia. Pomiędzy nim, a Wąbrzeźnem doganiam poznaną
na starcie Bożenę. Okazało się, że złapała gumę i to co zyskała szybką jazdą
straciła na wymianie dętki. Gadamy chwilę, jedziemy w większym peletonie. W
pewnym momencie z gospodarstwa przy drodze wyskakuje pies, Bożena przyspiesza
tak, że zobaczę ją dopiero po wielu godzinach, gdy będzie jechała z powrotem, a
ja jeszcze będę w drodze do Stegny. Ma dziewczyna moc. Mniej więcej w okolicach
Golubia zagaduje mnie zawodnik odziany w kompletny strój BBTouru. Tak poznaję
Sławka, zwanego Siudkiem. Jest z Włocławka (tam obecnie mieszka), ale naprawdę
pochodzi z Torunia (podobnie jak ja). Dobrze się z gościem rozmawia. Dogadujemy
się, że średnie tempo 25 km/h to jest to co nas obu interesuje i od tej chwili
staramy się jechać razem. Nie jesteśmy sami. Cały czas w większej, około
15-osobowej grupie. Jeszcze przed Radzyniem Chełmińskim ktoś z grupki rzuca
hasło, aby się zatrzymać na stacji benzynowej na kawę. Część grupy jedzie,
część w tym ja i mój nowy kolega zostaje. Pracownik stacji puszcza na pełna moc
kurtynę powietrzną nad wejściem, stoimy w tym gorącym powietrzu, pijemy kawę i
schniemy. Po kilkunastu minutach przerwy ruszamy dalej. Doganiamy inne grupki i
przez Grudziądz jedziemy sporym peletonem. Cały czas pada. Woda i błoto spod
kół tych, którzy nie mają błotników (większość nie ma) leci na tych za nimi.
Ktoś ma tylną lampkę o takiej jasności, że wypala oczy i dziurę w mózgu. Komuś
terkocze bębenek kasety. Wywiązuje się peletonowa dyskusja pomiędzy frakcją
miłośników jazdy „w świecie ciszy” i tych, którzy twierdzą, że prawdziwa
kolarzówka musi terkotać. Za Grudziądzem odpuszczam koło i zostaję sam. Zbliża
się świt, robi się coraz cieplej, a ja słabiej widzę. Okulary z jednej strony
zalewane deszczem, z drugie zachodzą parą, której za nic nie mogę się pozbyć.
Zdesperowany chowam je do kieszeni wiatrówki i samotnie dociągam do Orlenu
przed Kwidzynem. A tu niespodzianka. Kilku zawodników posila się i pije gorące
napoje. Jest też Sławek, z którym od tego miejsca będę jechał już do końca.
Jedziemy dalej. Deszcz jakby słabnie, ale dopiero za Malborkiem zupełnie
ustaje. W Malborku dogania nas grupa, w której jest m. in. Krzysztof Łańcucki
jeden z legendarnych już rekordzistów BBTouru z 2012 r. Kilkanaście kilometrów
jedziemy razem. Krzysztof opowiada o maratonach Paryż – Brest – Paryż i Londyn
– Edynburg – Londyn, w superlatywach wyrażając się o tym ostatnim. Odjeżdżają
nam kilkanaście kilometrów przed Stegną. Dociągamy tam we dwójkę z Siudkiem,
dostajemy po talerzu makaronu, ja domawiam jeszcze herbatę i korzystając z
okazji zmieniam strój na suchy. Mój towarzysz pogania mnie do powrotnej drogi.
W pośpiechu rozpuszczam izostara i jedziemy w drogę powrotną. Nie pada, ale za
to jak wieje. Aż do Malborka mamy silny wiatr albo z boku albo od przodu.
Siłujemy się z tym wiatrem i trochę ze sobą nawzajem, próbując (myślę, że w
dobrej wierze) zgrać tempo jazdy i regularność zmian. Zaczyna boleć mnie
kolano. Boli coraz mocniej do tego stopnia, że w Sztumie proszę, abyśmy się
zatrzymali przed jakąś apteką której chcę kupić coś przeciwbólowego w maści lub
żelu na to kolano. Nic z tego, w aptece kilkanaście osób i jeden aptekarz,
który cierpliwie tłumaczy pacjentowi, czy są tańsze zamienniki, jak to w ogóle
działa i czy można wykupić część recepty. Po kilku chwilach rezygnuję. Siudek
częstuje mnie ibupromem w wersji Max czy coś podobnego. O dziwo po kilkunastu
minutach zaczyna działać. Mówi, że to sposób, który poznał na BBTourze. Trochę
o opowiada o tym ultramaratonie. Pytam o taktykę jaką należy mieć na tak długim
dystansie. Czy cisnąć na maksa, czy też racjonalnie gospodarować siłami? Ile
realnie można odpoczywać w trasie? Jak to jest z sennością? Przy takich
pogaduszkach dojeżdżamy do Orlenu w Kwidzynie poznanego już o świcie. Tam stoi
jeden z samochodów obsługi maratonu. Wciskają nam szneki i uzupełniają bidony.
W Grudziądzu szukamy właściwej drogi nie chcąc łamać zakazu jazdy rowerem,
broniącego dostępu do głównej drogi. Zaliczam też upadek. Siudek zatrzymał się,
aby zapytać przechodniów o drogę, a ja nie wyhamowałem w porę, a w zasadzie nie
zdążyłem się wypiąć z pedałów i zległem na drodze. Śmiesznymi dróżkami, w tym
przejściem pod dworcem kolejowym przemykamy przez Grudziądz i jedziemy do
Radzynia Chełmińskiego. Coraz częściej stajemy na stacjach benzynowych na
chwilę odpoczynku. Zrobiło się ciepło. Za Wąbrzeźnem ściągam rękawki i nogawki.
Sławek patrzy na moją nogę i mówi: „o krew ci leci”. Rzeczywiście, upadając
rozciąłem sobie nogę zębatką, która zostawiła trzy równoległe rany na łydce.
Ibuprom jednak tak działał, że nic nie poczułem. Za Golubiem, w pewnej chwili z
naprzeciwka wyskakuje motocyklista z ogromną prędkością. Na łuku kołami łapie
trochę żwirku czy piasku i motocykl zaczyna tańczyć, na drodze. Motocykliście
udaje się go opanować. Widząc to wszystko, przez głowę przemyka myśl, że przez
tego wariata mogliśmy nie skończyć maratonu. Albo by wpadł na nas, albo by się
sam rozbił, a wtedy wiadomo karetka, policja i ile to trwa zwłaszcza w sobotnie
popołudnie na prowincji.
W słoneczku docieramy do Lipna,
za którym znowu zaczyna siąpić. Do Włocławka wjeżdżamy w regularnym deszczu.
Wreszcie meta. Jesteśmy ostatni, a ściślej biorąc ja jestem ostatni, bo Siudek
startował w późniejszej grupie.
Podsumowanie
Ostatnie miejsce jakoś mnie nie
deprymuje, ważne że się zakwalifikowałem przejeżdżając po raz pierwszy w życiu
taki dystans „na jeden raz”. Dostaję pamiątkowy medal, dyplom-certyfikat.
Jeszcze jedzenie. Smaczny karczek w sosie, ziemniaczki, surówka, kompot. Uścisk
ręki ze Sławkiem i jadę wypocząć. W hotelu gorący prysznic i próbuję oglądać
mecz mundialu Niemcy – Ghana. Nic z tego. Zaliczam najszybsze zaśnięcie w
życiu. Rano śniadanie, dworzec, pociąg. W Józefowie na peronie czekają Kasia z
Tosią i Jasiem. Pokazuję z dumą medal i dyplom. Wracamy razem do domu. Udało
się! Mam kwalifikację do BBTour 2014!
* wpis "zaległy". Od Nowego Roku postaram się tylko na "bieżąco". To była dłuższa wycieczka w ramach przygotowań do tegorocznych większych wyzwań w postaci "Włocławka" i BBT. Pobudka wcześnie rano. Przejazd rowerem do stacji kolejowej Cisie, potem pociągiem do Siedlec, przesiadka "na styk" na pociąg do Czeremchy. Stuk-stuk spdami o peron z rowerem na ramieniu. Czeremcha (jak tu spokojnie i ładnie !) Dalej już tylko na rowerku do domu. Drogę od Kleszczeli do Siemiatycz pokonywałem już w 2012 r. kończąc objazd dookoła Polski. Pogoda jak brzytwa. Na drodze bezruch. Dopiero w Stanisławowie k. Mińska Mazowieckiego gwałtowna wiosenna ulewa. Czekam na słońce pod daszkiem stacji benzynowej ucinając sobie pogawędkę z motocyklistą, który podobnie jak ja schował się przed deszczem. Końcówka na trochę sztywnych nogach, ale się udało. Ponieważ "System" poddał w wątpliwość przejechany dystans, w załączeniu mapka. Ta prosta linia to skrót jaki sobie Garmin wymyślił pomiędzy stacjami PKP Cisie i Czeremcha.
Skrót Wiślanej Trasy Rowerowej, jakiego dokonałem w lipcu kierując się prosto z Krakowa do Hebdowa, spowodował, że pojawiła się luka w postaci Niepołomic. W październiku trafiła się okazja w postaci podróży służbowej do Krakowa, aby tę lukę uzupełnić. Razem z rowerem przejechałem koleją do Grodu Kraka, skąd po załatwieniu sprawy służbowej mogłem wyruszyć na "wycieczkę uzupełniającą". Początek taki sam jak 24.07.2013 r., tzn. ul. Mogilską, a następnie Jana Pawła II do Nowej Huty, a dalej ul. Klasztorną pod klasztor Cystersów. Niestety pan w sklepiku z dewocjonaliami nie miał pieczątki dla podbicia w książeczce KOT. Zamiast niej dostałem obrazek z wizerunkiem cudownego Krzyża z tutejszego kościoła. Dalej przez most na Wiśle i przez Rybitwy i Przewóz (os. Krakowa) i dalej przez wsie Brzegi i Grabie (jakaż krakowiacka nazwa!) do samych Niepołomic. W samym mieście nie zabawiłem długo. Wizyta na zamku, który szykował się na przyjęcie jakiejś delegacji zagranicznej, zakup pamiątek, pieczątka, parę zdjęć i powrót tą samą trasą. Na Mogilskiej miałem już zupełnie ciemno. Obiadokolacja w McD i zjazd na dworzec do pociągu.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)