Rano do pracy. Po południu do ortopedy z bolącym (czasami) kolanem. Pan doktor "pachnący" tytoniem, a raczej machorką nawet nie obejrzał mojej nogi, tylko od razu wypisał skierowanie na USG i kazał przyjść z wynikiem badania. Na badanie pójdę, ale ortopedę wybiorę innego.
(Wpis zaległy). Pierwszy wjazd rowerem na teren Województwa Łódzkiego. Zaliczone nowe gminy: Gorzów Śląski, Praszka, Byczyna (opolskie) i Skomlin, Łubnice oraz Bolesławiec (łódzkie). Ostatnia wycieczka przed BBT. Rano mgła, później mżawka przechodząca w deszcz.
Maraton Włocławek – Stegna –
Włocławek na trasie liczącej nominalnie 480 km stanowił jedną z kwalifikacji do
Ultramaratonu Kolarskiego Bałtyk Bieszczady Tour 2014. Należało się tylko
zapisać, a potem - bagatelka - przejechać powyższy dystans w limicie czasowym
24 godzin. Napięcie było stopniowane przez organizatorów, tj. Włocławskie
Towarzystwo Rowerowe (WTR) od momentu pojawienia się informacji na ich stronie
internetowej jeszcze jesienią 2013 r. Najpierw limit miejsc startowych.
Oczywiście się nie załapałem, mimo dość wczesnego wysłania zgłoszenia. Później
informacja, że limit będzie prawdopodobnie zwiększony, ale decydować będzie
data wpłaty wpisowego, a samo wpisowe można uiszczać dopiero od 01.01.2014 r.
Po przebrnięciu przez te formalizmy znalazłem swoje nazwisko na liście
startowej (nr 32) i w piątek 20 czerwca, bezpośrednio po pracy jadę pociągiem do
Włocławka. Rower i podręczny bagaż zostawiam hotelu, idę się zarejestrować na
miejsce startu w hali sportowo-widowiskowej. Przy rejestracji podpisuję jakieś
kwity, z których wynika, że jadę na własne ryzyko w przypadku szkody, która
może mi się przydarzyć. Dostaję numer startowy, cztery agrafki do jego
przypięcia, dużą reklamówkę na przepak, wysłuchuję instruktażu o zakazie
używania trybu migającego w tylnej lampce. Jeszcze tylko Beata z WTR-u
dyskretnym szeptem podpytuje, czy jechałem już podobny dystans. Szczerze
odpowiadam, że TAKIEGO jeszcze nie. Dostaję też laminowaną „rozpiskę”
kilometrażu trasy.
Odprawa techniczna po niej jakiś
program artystyczny, z którego się urywam. Idę do hotelu. Mam zamiar spać.
Start dopiero po 22-ej. Ze snu nic nie wyszło. Przebieram się w kolarskie
ciuchy, wrzucam zapasowy strój do torby na przepak, do sakwy pod siodełko –
kieszonkowe imbusy, dętkę, wiatrówkę, deszczówkę, dwa banany, cztery kanapki,
jakieś orzeszki, izostara w tabletkach. Jadę na start. Show na scenie się
kończy, organizatorzy dziękują sponsorom, natomiast w hallu czuć podekscytowanie
kłębiącęgo się tłumu startujących. Robi się coraz chłodniej. Zakładam
wiatrówkę. Zagaduję dziewczynę z „sąsiednim” numerem „33”. Bożena z Bytomia
startuje w tej samej grupie co i ja. Bardzo chce się zakwalifikować do BBTour i
otrzymać charakterystyczny niebieski strój kolarski. Najpierw trzeba jednak
przejechać kwalifikacje. Tuż przed startem pierwszej grupy nadchodzi ulewa.
Wszyscy, którzy mają jeszcze trochę czasu do startu chowają się w ciasnych
korytarzykach hali sportowej.
Jazda
Wołają nas wreszcie na start.
Leje. Ktoś macha chorągiewką startową, jakiś włocławianin startujący w naszej
grupie mówi, że nas wyprowadzi z miasta. Jedziemy. Niektórzy szybciej,
niektórzy w tym ja – ostrożniej. Nie dość, że leje, noc, dziurawe ulice to
jeszcze w tyle głowy tkwi myśl, aby się nie spalić na początku, tylko rozłożyć
siły na cały dystans. Jedziemy większą grupą, ale ten który miał nas
wyprowadzić znika za kurtyną deszczu. Bożena też wyrwała gdzieś do przodu.
Tama, podjazd do Szpetala Górnego. Przed Lipnem dogania nas jeden z samochodów
serwisowych. Żółty „kogut” na dachu, na tylnej szybie ogromny napis: „Uwaga
Kolarze!”. Fajny pomysł. W Lipnie trochę wybojów, coś odpada mi od roweru i
leci w ciemność nocy. Do dziś nie wiem co to było, ale chyba coś zbędnego bo
rower bez tego jeździ bezproblemowo. Nie zatrzymuję się, aby nie stracić
kontaktu z moja aktualna grupą. Grupy się trochę tasują, jedni jadą wolniej,
inni szybciej. Cały czas leje. W Kikole zjeżdżamy z DK 10 i bocznymi drogami
kierujemy się do Golubia-Dobrzynia. Pomiędzy nim, a Wąbrzeźnem doganiam poznaną
na starcie Bożenę. Okazało się, że złapała gumę i to co zyskała szybką jazdą
straciła na wymianie dętki. Gadamy chwilę, jedziemy w większym peletonie. W
pewnym momencie z gospodarstwa przy drodze wyskakuje pies, Bożena przyspiesza
tak, że zobaczę ją dopiero po wielu godzinach, gdy będzie jechała z powrotem, a
ja jeszcze będę w drodze do Stegny. Ma dziewczyna moc. Mniej więcej w okolicach
Golubia zagaduje mnie zawodnik odziany w kompletny strój BBTouru. Tak poznaję
Sławka, zwanego Siudkiem. Jest z Włocławka (tam obecnie mieszka), ale naprawdę
pochodzi z Torunia (podobnie jak ja). Dobrze się z gościem rozmawia. Dogadujemy
się, że średnie tempo 25 km/h to jest to co nas obu interesuje i od tej chwili
staramy się jechać razem. Nie jesteśmy sami. Cały czas w większej, około
15-osobowej grupie. Jeszcze przed Radzyniem Chełmińskim ktoś z grupki rzuca
hasło, aby się zatrzymać na stacji benzynowej na kawę. Część grupy jedzie,
część w tym ja i mój nowy kolega zostaje. Pracownik stacji puszcza na pełna moc
kurtynę powietrzną nad wejściem, stoimy w tym gorącym powietrzu, pijemy kawę i
schniemy. Po kilkunastu minutach przerwy ruszamy dalej. Doganiamy inne grupki i
przez Grudziądz jedziemy sporym peletonem. Cały czas pada. Woda i błoto spod
kół tych, którzy nie mają błotników (większość nie ma) leci na tych za nimi.
Ktoś ma tylną lampkę o takiej jasności, że wypala oczy i dziurę w mózgu. Komuś
terkocze bębenek kasety. Wywiązuje się peletonowa dyskusja pomiędzy frakcją
miłośników jazdy „w świecie ciszy” i tych, którzy twierdzą, że prawdziwa
kolarzówka musi terkotać. Za Grudziądzem odpuszczam koło i zostaję sam. Zbliża
się świt, robi się coraz cieplej, a ja słabiej widzę. Okulary z jednej strony
zalewane deszczem, z drugie zachodzą parą, której za nic nie mogę się pozbyć.
Zdesperowany chowam je do kieszeni wiatrówki i samotnie dociągam do Orlenu
przed Kwidzynem. A tu niespodzianka. Kilku zawodników posila się i pije gorące
napoje. Jest też Sławek, z którym od tego miejsca będę jechał już do końca.
Jedziemy dalej. Deszcz jakby słabnie, ale dopiero za Malborkiem zupełnie
ustaje. W Malborku dogania nas grupa, w której jest m. in. Krzysztof Łańcucki
jeden z legendarnych już rekordzistów BBTouru z 2012 r. Kilkanaście kilometrów
jedziemy razem. Krzysztof opowiada o maratonach Paryż – Brest – Paryż i Londyn
– Edynburg – Londyn, w superlatywach wyrażając się o tym ostatnim. Odjeżdżają
nam kilkanaście kilometrów przed Stegną. Dociągamy tam we dwójkę z Siudkiem,
dostajemy po talerzu makaronu, ja domawiam jeszcze herbatę i korzystając z
okazji zmieniam strój na suchy. Mój towarzysz pogania mnie do powrotnej drogi.
W pośpiechu rozpuszczam izostara i jedziemy w drogę powrotną. Nie pada, ale za
to jak wieje. Aż do Malborka mamy silny wiatr albo z boku albo od przodu.
Siłujemy się z tym wiatrem i trochę ze sobą nawzajem, próbując (myślę, że w
dobrej wierze) zgrać tempo jazdy i regularność zmian. Zaczyna boleć mnie
kolano. Boli coraz mocniej do tego stopnia, że w Sztumie proszę, abyśmy się
zatrzymali przed jakąś apteką której chcę kupić coś przeciwbólowego w maści lub
żelu na to kolano. Nic z tego, w aptece kilkanaście osób i jeden aptekarz,
który cierpliwie tłumaczy pacjentowi, czy są tańsze zamienniki, jak to w ogóle
działa i czy można wykupić część recepty. Po kilku chwilach rezygnuję. Siudek
częstuje mnie ibupromem w wersji Max czy coś podobnego. O dziwo po kilkunastu
minutach zaczyna działać. Mówi, że to sposób, który poznał na BBTourze. Trochę
o opowiada o tym ultramaratonie. Pytam o taktykę jaką należy mieć na tak długim
dystansie. Czy cisnąć na maksa, czy też racjonalnie gospodarować siłami? Ile
realnie można odpoczywać w trasie? Jak to jest z sennością? Przy takich
pogaduszkach dojeżdżamy do Orlenu w Kwidzynie poznanego już o świcie. Tam stoi
jeden z samochodów obsługi maratonu. Wciskają nam szneki i uzupełniają bidony.
W Grudziądzu szukamy właściwej drogi nie chcąc łamać zakazu jazdy rowerem,
broniącego dostępu do głównej drogi. Zaliczam też upadek. Siudek zatrzymał się,
aby zapytać przechodniów o drogę, a ja nie wyhamowałem w porę, a w zasadzie nie
zdążyłem się wypiąć z pedałów i zległem na drodze. Śmiesznymi dróżkami, w tym
przejściem pod dworcem kolejowym przemykamy przez Grudziądz i jedziemy do
Radzynia Chełmińskiego. Coraz częściej stajemy na stacjach benzynowych na
chwilę odpoczynku. Zrobiło się ciepło. Za Wąbrzeźnem ściągam rękawki i nogawki.
Sławek patrzy na moją nogę i mówi: „o krew ci leci”. Rzeczywiście, upadając
rozciąłem sobie nogę zębatką, która zostawiła trzy równoległe rany na łydce.
Ibuprom jednak tak działał, że nic nie poczułem. Za Golubiem, w pewnej chwili z
naprzeciwka wyskakuje motocyklista z ogromną prędkością. Na łuku kołami łapie
trochę żwirku czy piasku i motocykl zaczyna tańczyć, na drodze. Motocykliście
udaje się go opanować. Widząc to wszystko, przez głowę przemyka myśl, że przez
tego wariata mogliśmy nie skończyć maratonu. Albo by wpadł na nas, albo by się
sam rozbił, a wtedy wiadomo karetka, policja i ile to trwa zwłaszcza w sobotnie
popołudnie na prowincji.
W słoneczku docieramy do Lipna,
za którym znowu zaczyna siąpić. Do Włocławka wjeżdżamy w regularnym deszczu.
Wreszcie meta. Jesteśmy ostatni, a ściślej biorąc ja jestem ostatni, bo Siudek
startował w późniejszej grupie.
Podsumowanie
Ostatnie miejsce jakoś mnie nie
deprymuje, ważne że się zakwalifikowałem przejeżdżając po raz pierwszy w życiu
taki dystans „na jeden raz”. Dostaję pamiątkowy medal, dyplom-certyfikat.
Jeszcze jedzenie. Smaczny karczek w sosie, ziemniaczki, surówka, kompot. Uścisk
ręki ze Sławkiem i jadę wypocząć. W hotelu gorący prysznic i próbuję oglądać
mecz mundialu Niemcy – Ghana. Nic z tego. Zaliczam najszybsze zaśnięcie w
życiu. Rano śniadanie, dworzec, pociąg. W Józefowie na peronie czekają Kasia z
Tosią i Jasiem. Pokazuję z dumą medal i dyplom. Wracamy razem do domu. Udało
się! Mam kwalifikację do BBTour 2014!
* wpis "zaległy". Od Nowego Roku postaram się tylko na "bieżąco". To była dłuższa wycieczka w ramach przygotowań do tegorocznych większych wyzwań w postaci "Włocławka" i BBT. Pobudka wcześnie rano. Przejazd rowerem do stacji kolejowej Cisie, potem pociągiem do Siedlec, przesiadka "na styk" na pociąg do Czeremchy. Stuk-stuk spdami o peron z rowerem na ramieniu. Czeremcha (jak tu spokojnie i ładnie !) Dalej już tylko na rowerku do domu. Drogę od Kleszczeli do Siemiatycz pokonywałem już w 2012 r. kończąc objazd dookoła Polski. Pogoda jak brzytwa. Na drodze bezruch. Dopiero w Stanisławowie k. Mińska Mazowieckiego gwałtowna wiosenna ulewa. Czekam na słońce pod daszkiem stacji benzynowej ucinając sobie pogawędkę z motocyklistą, który podobnie jak ja schował się przed deszczem. Końcówka na trochę sztywnych nogach, ale się udało.
Ponieważ "System" poddał w wątpliwość przejechany dystans, w załączeniu mapka. Ta prosta linia to skrót jaki sobie Garmin wymyślił pomiędzy stacjami PKP Cisie i Czeremcha.
Nic nie zapowiadało, że to się tak
skończy. Po słabym śnie, przerywanym odgłosami z pobliskiego wesołego
miasteczka i dancingów w okolicznych lokalach gastronomicznych dość szybko
zwinąłem namiot i spakowałem się do drogi. Zatrzymałem się jeszcze „w mieście”
na zakupy – nabyłem w sklepie sportowym cienką bluzę polarową, bo po
codziennych deszczach mocno się ochłodziło i zacząłem odczuwać deficyt ciepła.
Padać zaczęło już na rogatkach Ustki. W mżawce i lekko siąpiącym deszczyku
dojechałem wzdłuż wybrzeża do Rowów, gdzie zatrzymałem się na herbatę w
cukierni. Wtedy zaczęło lać na dobre. Byłem w takim miejscu, z którego tak, czy
siak musiałem się ruszyć. W planach było dotarcie co najmniej do Łeby. W
punkcie kontrolnym Słowińskiego Parku Narodowego kupuje bilet wstępu i jadę
północnym brzegiem jeziora Gardno. Co się później stało jest dla mnie do dziś
niewytłumaczalne. Na pewno dojechałem do Smołdzina. Z nieba lały się hektolitry
wody. Próbowałem przeczekać, ale to było bez sensu. Ruszyłem dalej … . No
właśnie czy dalej. Jakoś tak mną zakręciło, że zamiast na wschód, odbiłem na
południe, a następnie na zachód. Były jakieś pola, jakieś laski – w pewnym
momencie zupełnie straciłem orientację. Papierowa mapa rozpłynęła się w rękach
i z ulga powitałem asfaltową drogę, która nagle pojawiła mi się pod kołami.
Wjechałem do jakiejś wioski, ale nawet nie wiem jak się nazywała. Obrałem
kierunek jazdy, który wydawał mi się właściwy i pojechałem. Dopiero w
Siemianicach zorientowałem się, że wjeżdżam do Słupska. Na zmianę kierunku nie
miałem już sił. Jeżdżąc po mokrych, zalanych wodą ulicach znalazłem schronisko (hotel)
PTTK, w którym dostałem nocleg. Jako, że zbliżał się już czas powrotu –
końcówkę wycieczki odbyłem następnego dnia koleją. Ze Słupska przez Gdynię do
Władysławowa. Tych kilka dni na rowerze dało mi mnóstwo radości. Byłaby większa,
gdyby udało się dojechać na kołach do samej Jastrzębiej Góry. Niestety padające
prawie codziennie wielogodzinne deszcze mocno przeszkadzały w robieniu dłuższych
dystansów. Mam nadzieję, że nauka z tych kilku dni nie pójdzie w las.
Dzień zaczął się pechowo. Wybrałem
najkrótszą trasę według mapy, czyli czerwonym szlakiem pieszym. W rezultacie
zaraz za Łazami wpadłem w wydmowy las pełen komarów. Przedarłem się na plażę,
ale tam już piasek inny niż w Mrzeżynie. Rower zapada się po piasty. Musiałem
się wycofać do skrzyżowania i pojechać drogą odchodzącą na południe. Warto było
–ze względu na pamiątki historii. W Rzepkowie ruiny pałacu i stodoły należącej
pewnie kiedyś do majątku dworskiego. W Iwięcinie – przepiękny kościół, w
Bukowie Morskim – kolejny (pocysterski). W Dębkach za to nie ma się po co
zatrzymywać. Według mnie to najbardziej ohydna miejscowość nadmorska w Polsce.
Przejeżdżam przez Żukowo Morskie do Darłowa. Robię sobie przerwę pod zamkiem
książąt pomorskich. Za posiłek służą mi bułki, kabanosy, czekolada i
nimm-żujki. Dalsza droga wiedzie do Darłówka. Nadkładam jej trochę jadąc
„obwodnicą”, ale dzięki temu mogę podziwiać ciekawą kaplice cmentarną i świeżo
położoną drogę dla rowerów. Niestety jakość innych dróg pozostawia wiele do
życzenia. Może pos. Gosiewski zamiast peronów we Włoszczowie budowałby drogi w
swoim rodzinnym mieście? Tuż przed wjazdem do Darłówka coś mnie użądliło w rękę
i odleciało. Wskazujący palec puchnie jak bania. Na falochronie znowu spotykam
się ze szwagrostwem.
Zachwycam się dalszym przebiegiem
szlaku nadmorskiego w kierunku Jarosławca, wzdłuż wybrzeża morskiego i zarazem
jeziorowego. Droga wyłożona płytami jomba, po obu stronach las. Poezja podróży!
Przed Jarosławcem widzę pierwsze, większe grupki cyklistów.
Dojeżdżam do Ustki już po południu.
Nocuję na płatnym polu namiotowym.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)