Poranne mgły urozmaiciły rutynowy już przejazd do pracy. Nadawały pewien rys tajemniczości nudnej już, bo wciąż tej samej drodze. Bardzo dużo rowerzystów. Tak dużo, że po raz pierwszy na terenie zakładu pracy nie miałem miejsca, aby się wpiąć do stojaka na rowery. Razem z koleżanką z innego biura lataliśmy "po krzakach" i szukaliśmy czegoś stabilnego, co można objąć kłódką, czy innym zapięciem.
Powrót już w ciepłym powiewie. Jakiś dziwny ten wiatr, tak jakby z południa. Dwóch rowerzystów, jak mi się zdaje, próbowało się ze mną ścigać. Jeden (młodszy) wyprzedził mnie na wysokości Sanktuarium na Siekierkach, ale nie utrzymał tempa i za chwilę został z tyłu. Sytuacja powtórzyła się przy zjeździe z mostu, ściął trawnik, znalazł się przede mną, a ja jechałem swoje i za kilkadziesiąt metrów miałem go już za sobą. Drugi (starszy) niezłym tempem jechał za mną Wałem Miedzeszyńskim i mniej więcej w 2/3 długości dziarsko mnie wyprzedził. Nie dałem mu uciec, chwilę utrzymałem koło, zrównałem się z gościem, zagadnąłem o silny wiatr od czoła i pojechałem do przodu. Muszę stwierdzić, że Operator po generalnym serwisie, mimo swych ponad 16 kg śmiga gładko jak "za nowości".
Dojazd do pracy i powrót do domu. Pogodnie, po południu wręcz ciepło. Zachodni, wyraźnie odczuwalny wiatr. Rano przeszkadzał, po południu - pomagał. Korekta ustawień siodełka i kierownicy po serwisie.
Odbierałem dziś rower z serwisu. Dostał nowy napęd, linkę przerzutki, klocki hamulcowe, łożyska. Należała mu się ta kuracja. Do domu wróciłem więc rowerem z Warszawy, w tempie spacerowym.
Józefów, Warszawa i Poznań. Rano rowerem przez Józefów na stację kolejową i przejazd KM do Warszawy. Dalej rowerem do pracy. Po południu na Dworzec Centralny. Przejazd IC do Poznania i króciutki przejazd przez rozkopane okolice poznańskiego dworca kolejowego.
Dziś tylko w jedną stronę. Silny, przeciwny wiatr. Z tego powodu nie jadę koroną (przeciwpowodziowego) Wału Miedzeszyńskiego, ale chowam się za meblościanki, tj. ekrany akustyczne po drugiej stronie drogi. Na moście już się tak nie dało. Zauważalnie znacznie więcej rowerzystów na drodze. Po południu Operator poszedł do serwisu, na generalną terapię i wymianę zużytych elementów. Do domu wróciłem kolejką, z kaskiem pod pachą i sakwą w drugiej ręce.
Józefów - Warszawa rano i Warszawa - Józefów po południu, czyli do pracy i do domu. Taki dziś dzień ... . Niech go zilustrują słowa na ścianie XXV LO w Warszawie - Falenicy (obok którego codziennie przejeżdżam):
Po dziesięciu dniach przerwy od roweru wyciągnąłem Operatora na świeże powietrze. Pogoda zapowiadała się wyśmienicie i taka rzeczywiście była. Ale to po południu. A rano... ? Rano to było zimno jak w styczniu (w nocy mieliśmy mróz). Wyjazd do pracy przed ósmą sprawił, że miałem " trening w porze meczu". Mam na myśli sobotni brevet, na który się wybieram i który startuje także o ósmej rano. To jednak dopiero przede mną. Dzisiaj poranny przejazd, jak to mówią, bez historii. Powrót już był inny. Najpierw na skrzyżowaniu Czerniakowskiej i Jawaharlala Nehru pani w szarym kombi zajechała mi drogę. Dokładniej rzecz ujmując, bezrefleksyjnie zatrzymała się na przejeździe dla rowerzystów. Udało mi się ominąć przeszkodę w ostatniej chwili ucieczką na pasy dla pieszych. Takiego szczęścia nie miał inny biker kilka kilometrów dalej. Dojeżdżając do przejazdu przez ul. Polską, przy noclegowni dla mężczyzn z daleka widzę, że coś się dzieje. Kilku rowerzystów stoi na ścieżce i rozmawia. Samochody stoją z jednej i drugiej strony przejazdu jakoś tak "nienaturalnie". Przez szum miasta przebija się sygnał karetki pogotowia. Dojeżdżam do miejsca wypadku razem z nią. Przy drodze stoi na awaryjnych szary saab (?) z wybitą boczną szybą. Na ziemi obok niego siedzi rowerzysta z rozwalonym i zakrwawionym kolanem. Jakaś kobieta (kierowca osobówki) próbuje zatrzymać krwawienie chusteczkami higienicznymi. Brrr. Nieprzyjemny widok. Ratownicy już zajmują się rannym, jadę dalej. Przypuszczam, że samochód wjechał przed bikera, a ten przylutował w bok auta. Na ścieżce wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego mnóstwo rowerzystów. Wjeżdżam do Miedzeszyna. Na ul. Tawułkowej nagle po lewej stronie słyszę jakieś trzaski i z lasku po lewej wybiega mi drogę olbrzymi dzik. Czarna zjeżona szczecina nabgrzbiecie. W kilku susach przecina jezdnię i ginie w zaroślach po prawej. Jakie to szybkie zwierzę! Dobrze, że biegło ot tak sobie. Gdyby mnie goniło, nie wiem, czy dałbym radę w porę uciec.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)