„Wyprawa Ojców i Synów” – pod ta
szumną nazwą kryje się cykliczny (nomen-omen) projekt wychowawczy realizowany w
szkole mojego syna, mający na celu szeroko pojętą promocję ojcostwa, ale również
integrację klasową nie tylko chłopców pomiędzy sobą, ale także na poziomie
ojców właśnie. Dodam, że szkoła jest męska, tzn. przeznaczona tylko dla
chłopców. Jesienna, a raczej późnoletnia wyprawa przybrała formę wycieczki
rowerowej. Takiej okazji nie mogliśmy przegapić i wczesnym rankiem (jak na wolną
sobotę) podjechaliśmy na miejsce zbiórki wyznaczonej przed dworcem kolejowym w
Otwocku. Sporo nas było, bo zebrały się razem dwie klasy II szkoły podstawowej –
razem około 40 mężczyzn (większych i mniejszych) na rowerach. Nie byłem
organizatorem przejazdu (uff!) więc grzecznie stanęliśmy z synkiem w grupce i wysłuchaliśmy
„odprawy przedstartowej” przedstawionej przez jednego z wychowawców naszych
chłopaków. Plan był prosty – jedziemy tzw. „Sosnowym szlakiem”, czyli robimy
pętlę z Otwocka przez Karczew, Janów, Brzezinkę, Łukowiec, Lasek, zahaczając o
Dąbrowiecką Górę i Torfy.
Po kilku słowach wprowadzenia ruszamy i tu od razu
unaocznia się problem wielkiej liczby rowerzystów. Na drodze dla rowerów wzdłuż
ul. Andriollego wąż rowerzystów ma kilkaset metrów. Zdarzyło się kilka, na
szczęście niegroźnych, upadków wynikających z braku doświadczenia jazdy w
grupie. Na całe szczęście zabudowa staje się coraz mniej zwarta i wjeżdżamy do
lasu. Mijamy otwocki kirkut i szutrówką dojeżdżamy do tzw. Czerwonej Drogi. Legenda
głosi, że układali ją z cegieł ze zrujnowanej w czasie wojny Warszawy Żydzi z otwockiego
getta, aby podążyć nią na śmierć. Bardziej prawdopodobna jest jednak wersja, że
drogę utwardzono cegłą rozbiórkową już po likwidacji getta w Otwocku i służyła Niemcom
jako droga transportowa przy budowie bunkrów tzw. przedmościa warszawskiego.
Czerwoną Droga zbliżamy się do Karczewa. Wycieczka ma raczej swobodny przebieg,
więc jeszcze w lesie nastąpił spontaniczny postój. Chłopcy penetrowali mostek
na wyschniętym Kanałem Południowym, z zaciekawieniem oglądali kapliczkę z Chrystusem
Frasobliwym ufundowaną przez leśnych rowerzystów (sic!). Po tym postoju,
kolejny przypadł za niedługo bo w samym Karczewie pod pomnikiem kolejki
wąskotorowej. Stojąca na postumencie lokomotywka jest jedyną „pamiątką” po Kolei
Jabłonowskiej łączącej niegdyś Karczew właśnie z Warszawą i dalej wiodącą do
Jabłonny. Cudzysłów w który ująłem wyraz pamiątka jest uzasadniony tym, że
stojąca w Karczewie lokomotywka nigdy na tej linii nie kursowała. Chłopcy
oblegli parowozik włażąc także na jego kocioł i po krótkim wyhasaniu się ruszyliśmy
dalej. Minęliśmy kształtny w formie barokowy kościół św. Wita i równie starą
kapliczkę przydrożną na rozstaju dróg i asfaltem skierowaliśmy się w stronę
Janowa. Niewielki ruch na drodze obudził w chłopcach żyłkę sportową i
samorzutnie rozpoczęli wyścigi zajmując całą szerokość asfaltowej szosy. Zbyt
rozsądne to nie było więc kilka razy zainterweniowałem prosząc, aby jednak
trzymali się prawej strony drogi, a przynajmniej pozostawali na prawym pasie.
Na szczęście w Łukowcu opuściliśmy drogę publiczną i szutrówką wśród łąk
wjechaliśmy do lasu. Dalszy kawałek wiodący skrajem lasu unaocznił chłopakom co
to jest jazda terenowa. Droga mocno zarośnięta trawą i chwastami, mnóstwo krzaków,
teren podmokły. Oblepieni rzepami łopianu wyjechaliśmy na wyższy teren gdzie
zaczęły się z kolei mazowieckie piaski. Grupa się mocno rozciągnęła i na
skrzyżowaniu przy tzw. Kamieniu Leśników podzieliła na mniejsze podgrupki. My z
młodym postanowiliśmy sprawdzić ten kawałek czerwonego szlaku i do Rezerwatu
Torfy dojechaliśmy okrążając go od Wschodu i wracając przez Janów i Karczew.
Synek był trochę zmęczony, podobnie jak jego koledzy z którymi zjechaliśmy się
ponownie na Torfach właśnie. Tam nastąpiło „rozwiązanie” wycieczki, jednakże
Jasiek po zregenerowaniu się kanapkami spożytymi na pomoście jeziora zażądał
ode mnie realizacji całego programu, tj. zwiedzenia bunkrów na Dąbrowieckiej
Górze. We dwójkę ruszyliśmy więc Czerwoną Drogą w kierunku wschodnim, aby po
paru kilometrach dojechać do tzw. skansenu fortecznego. Muszę przyznać, że od
mojej ostatniej bytności w tym miejscu, chyba dwadzieścia lat temu sporo się
zmieniło. Bunkry zostały zagospodarowane, umieszczono przed nimi fachowe
tabliczki informujące o ich historii, przeznaczeniu, uzbrojeniu. Szaremu
betonowi przywrócono oryginalny (podobno) kamuflaż. Wejścia do bunkra pilnuje
wolontariusz z lokalnego stowarzyszenia miłośników fortyfikacji. Za parę złotych
„co łaska” wrzuconych do pustego magazynka po ckm-ie oprowadził nas po wnętrzu opowiadając
co nieco. Nasyceni wiedzą historyczną udaliśmy się w powrotną drogę do Otwocka.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze dwie pary: ojciec i syn z naszej wyprawy, które idąc
naszym śladem postanowiły zwiedzić te bunkry. Na dworcu w Otwocku załadowaliśmy
się do SKM-ki i po kilku minutach byliśmy w domu.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)