Pojechałem do pracy, jak zwykle, na swoim zwykłym trekkingu, zwanym tutaj "Operatorem". Do domu też na nim wróciłem. Ale w drodze powrotnej, na ścieżce rowerowej na Siekierkach ("pod mostem"), ktoś zaczął mnie nadzwyczaj szybko doganiać, a po chwili wyprzedzać. Kie licho? Trochę, się zdziwiłem, bo wydawało mi się, że jadę szybko, a tu jakiś mocny biker mnie wyprzedza. Szybko się okazało, że moc pochodziła z baterii, a nieznany biker, zasługuje na przedrostek "e" z myślnikiem. Jechał po prostu na rowerze elektrycznym, zwanym za granicą pedelec. Stąd i tytuł dzisiejszego wpisu. Później nasunęło mi się jeszcze jedno skojarzenie, że rower elektryczny tak się ma do zwykłego roweru, jak krzesło elektryczne do zwykłego krzesła. Brrr. Straszne ... Obym jak najdłużej mógł cieszyć się jazdą na "zwykłym" rowerze.
Ale było dzisiaj mgliście! Rano, przed szóstą jeszcze w miarę przejrzyste powietrze. Później, z upływem każdej minuty coraz bardziej mgławicowo. Doszło do tego, że nie wystarczyło przecieranie okularów, lecz trzeba je było schować do kieszeni. Dawno nie pamiętam takiej mgły, rzekłbym "ziarnistej", podczas której cząsteczki pary wodnej są wręcz widoczne gołym okiem. bo przecież nie padało. Po południu to samo. Wrażenie niby-deszczu, a to tylko mgła. Wilgotna, zimna, wciskająca się w każdy zakamarek ubrania.
Wysoka, jak na grudzień, temperatura nie pozwala na odstawienie roweru. Rano mocno wiało, zwłaszcza z kierunku zachodniego. Po południu przyjemniej. Trasa nieco zmodyfikowana - nużą mnie już przejazdy Wałem Miedzeszyńskim.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)