Po tygodniowej przerwie - znowu na rowerze do pracy. Jeżeli idzie o "termikę" przejazd bez zastrzeżeń. Panujący na dworze mróz nie był w stanie przebić się przez trzy, a na tułowiu cztery warstwy ubrania. Chłód czułem jedynie tam, gdzie tych warstw było mniej, tj. w stopy i dłonie. Gorzej było z warunkami drogowymi, gdyż o ile "główne" drogi czarne, to boczne, którymi głównie się poruszałem pozostawiały wiele do życzenia. Głównie chodzi o jęzory lodowe i pseudokoleiny wyżłobione wcześniej w śniegu, a następnie zamarznięte na kamień. Najgorzej jednak było na drodze dla rowerów na Wale Miedzeszyńskim. Tragedia. Przetarta droga była dopiero na Moście Siekierkowskim i dalej wzdłuż Trasy. Z powrotem wybrałem się na tym odcinku "serwisowką" po drugiej stronie ulicy i była to dobra decyzja. Przynajmniej w odniesieniu do tych odcinków, gdzie była jezdnia. Tam, gdzie jezdnia się kończyła, zaczynał się koszmar mikromuld wyżłobionych stopami ludzi i łapkami piesków. a także kolein po rowerach. Wszystko to ultrazamarznięte. Temperatura zewnętrzna miała istotny wpływ na wyczerpanie się baterii w garminie. Sygnalizował mi niski poziom już w drodze do Warszawy, a z powrotem, na 5 km od domu zgasł. Resztę dystansu porachowałem przy pomocy endomondo. No i zaliczyłem glebę. Już w Falenicy na Włókienniczej wjechałem w koleinę, a próba skontrowania kierownicą wymuszonego toru jazdy zakończyła się upadkiem (mimo kolcowatych opon). Najgorszy był jednak smog. Gdyby o tym nie mówili tak dużo, to pewnie traktowałbym "goryczkę" w ustach jako normalność. Teraz mi to jednak zaczęło przeszkadzać. Na kolejne rowerowanie przyjdzie pora, gdy nie będę widział, czym oddycham.
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)