O ultramaratonie kolarskim "Pierścień Tysiąca Jezior", zwanym w skrócie "Pierścieniem" słyszałem od chwili, w której zainteresowałem się jazdą na dłuższych dystansach. Już w kuluarach mojego debiutu w ultra, czyli cztery lata temu we
Włocławku usłyszeć można było jaka to fajna impreza i jak bardzo różniąca się od innych. Później dochodziły do tego opowieści poznawanych w kolejnych latach ultramaratończyków, różne relacje - ale wystartować nie było mi dane. Na przeszkodzie stał przede wszystkim termin - początek lipca. Zawsze wypadała kolizja z wakacyjnymi wyjazdami dzieci na obozy i kolonie, a także pracą mojej żony, która standardowo pierwszy weekend ma zawodowo zajęty. W tym roku było inaczej. Wakacje zaczęły się wcześniej, zrobiło się trochę luzu - tylko nie było już miejsca na liście startowej. Miejsca te podobnie jak na BBT rozchodzą się w mgnieniu oka.
Pomogło mi szczęście i przeurocza kobieta ... .
Już po zakończeniu tegorocznego Maratonu Podróżnika, żegnając się z Anitą - poznaną rok wcześniej na (nieukończonym) MPP, gdzie wraz z nią i z Wąskim ujechaliśmy kawał drogi w legendarnej już ulewie, zagadnąłem o plany startowe na bieżący rok. I dowiedziałem się, że rezygnuje ze startu w Pierścieniu i chętnie "odstąpi" mi swoje miejsce na liście. Pozostało tylko przekonać Roberta Janika do podmiany, co po trójstronnej wymianie maili się udało. Przy okazji zmieniłem kategorię z "open' w której miała startować Anita, na "solo", które coraz bardziej mi odpowiada. Gdy aspekty formalne zostały klepnięte - należało już tylko pojechać na start i przejechać tę pętlę ca 600 km. Na start jadę w piątek po południu, po pracy. Drogę na Warmię do miejscowości Świękitki, gdzie mieści się baza maratonu, pokonuję samochodem. Jazda wąskimi lokalnymi drogami po zjechaniu z krajowej DK7 daje przedsmak tego, co będzie mnie czekać nazajutrz. Do bazy, a tak naprawdę na rozległą posesję Roberta, organizatora i komandora BBT oraz Pierścienia docieram wczesnym wieczorem. Odnajduję się na liście startowej, pobieram pakiet uczestnika i jeszcze za dnia udaje mi się rozbić namiot i zjeść serwowaną przez organizatorów kolację (!). Sama baza zorganizowana perfekcyjnie wygląda jak wielki obóz. Mnóstwo namiotów, wystarczająca liczba toi-toi, są "polowe" umywalki, a nawet prysznice.
Jedno mnie tylko niepokoi - pogoda. Na pierwszy weekend lipca zapowiedziano anomalię polegającą na obniżeniu temperatury, a także zimny wiatr z kierunku północnego. Niestety zaczęło się to sprawdzać. O ile z Warszawy wyjechałem w upale i ubrany stosownie do temperatury w krótkie spodenki i t-shirt, o tyle na miejscu co i rusz zakładam kolejną warstwę odzienia. Wzmagający się wiatr coraz gwałtowniej szarpie połami namiotów i nagina gałęzie drzew. Przezornie pożyczyłem od żony jej najcieplejszy śpiwór (kobiety są bardziej wrażliwe na zimno) i noc przespałem tak komfortowo, jak jeszcze nigdy przed maratonem. Pomogły też zatyczki do uszu i opaska na oczy. Gdzieś czytałem, że to niezbędne akcesoria ultrasa, który musi łapać chwile snu na potrzebną regenerację.
Start mam wyznaczony stosunkowo późno, bo na 09:55 w sobotę, więc po długim ponad 8-godzinnym śnie, mam czas na spokojne śniadanie, zapakowanie sakwy i torby na przepak, przebranie się za kolarza, a nawet pokibicowanie startującym przede mną.
Wreszcie nadchodzi moment startu. Z podobnymi sobie "solistami" ustawiamy się na starcie i po wypikaniu naszej godziny jedziemy najpierw ostrożnie 500-metrową szutrówką, aby wjechać na asfaltową drogę publiczną w kierunku Dobrego Miasta. Jedzie się cały czas DW 593, konsekwentnie w kierunku wschodnim. Jadę "solo" więc innych uczestników widzę tylko przelotnie, tzn. albo mnie wyprzedzają, albo ja wyprzedzam. Tych pierwszych jest więcej. Jakoś mnie to nie martwi, za to niezmiernie cieszy mnie droga. Warmia oraz Mazury to dla mnie krainy na swój sposób mityczne. Niby bliskie geograficznie z Torunia, w którym spędziłem pół życia, czy z Mazowsza, gdzie minęła mi druga połowa, ale tak naprawdę nigdy do końca nie poznane i tajemnicze.
Cieszą mnie aleje przydrożne, jakże charakterystyczne dla tych terenów. To było "oczko w głowie" książąt elektorów, a następnie królów w Prusach. Zaleta alej, przydatna dla armii pruskiej, czyli osłona przed warunkami atmosferycznymi przydaje się i dziś - chroniąc nieco od silnego i zimnego wiatru.
Raduje widok miasteczek, które mają wszystko to co trzeba, tzn. rynek, ratusz, farę w rynku, no i kamieniczki. Już wiem, że Pierścień to krajoznawczo jeden z najładniejszych maratonów ultra.
Jeziorany. Kościół św. Bartłomieja
© skaut
Ale i poza miasteczkami i wioskami jest na czym oko zawiesić. Przed laty lądolód trochę pofałdował tę krainę, więc płaski kawałek terenu rzadko się zdarza. Są za to liczne jeziorka i jeziora. Jak w nazwie imprezy.
Pierwszy punkt kontrolny w Jezioranach (46 km) osiągam o godz. 11:29. Szału nie ma, jeżeli chodzi o średnią prędkość, ale wiatr naprawdę nie pomaga. Ciągle się ucząc jazdy na takich imprezach teoretycznie wiem, że nie należy za długo przebywać na punkcie. W Jezioranach teorię wspomaga praktyka, bo punkt jest pod wiatą na odkrytych miejskich terenach rekreacyjnych. Nie ma nawet gdzie usiąść. Dostaję kubek herbaty z termosu, pobieram banana i chyba jakąś drożdżówkę i ruszam dalej.
Generalnie - jest pięknie. Ciągle mam przed oczami: "pszeniczny kłos wyrosły na tej ziemi, znajome boćki, co przycupnęły na przyjaznej mazurskiej chacie, widzę bursztynowy świerzop tańczący wśród fal burzanów…". ;-)
Mazurski krajobraz
© skaut
Za Robawami zaczyna się wspólny odcinek trasy maratonu dla drogi "tam" i "z powrotem". Jeszcze nie czuję zmęczenia, więc z wyborem kierunku nie mam problemu, zwłaszcza, że ten odcinek jest stosunkowo krótki i rozdziela się w Świętej Lipce. Za tą miejscowością bonus w postaci zmiany kierunku jazdy na południowy, co oznacza kilkadziesiąt kilometrów wiatru w plecy, aż do samego Mrągowa. W Mrągowie (102 km) punkt kontrolny jest na parkingu nad jeziorem. Jest godzina 13:50, ale mam wrażenie, że jestem jednym z ostatnich odwiedzających to miejsce, a ekipa z obstawy jakby się chciała zwijać. Uzupełniam wodę w bidonach, dostaję jakiegoś batona, chyba też jabłko i jadę dalej. Na moment przychodzi deszcz, ale znika tak szybko jak się pojawił.
Za Mrągowem, aż do Rynu dość długi odcinek krajówką (DK59), ale ruch nie jest przesadnie wielki. Wjeżdżam w Krainę Wielkich Jezior, a trasa długo prowadzi zachodnim brzegiem jez. Jagodne, aby przesmykiem między Niegocinem wydostać się dalej na Wschód. Gdzieś w tych okolicach wyprzedza mnie Hipek, z którym zamieniam kilka zdań, i który jako znacznie szybszy zawodnik staje się dla mnie znikającym punktem.
Jestem już nieco znużony jazdą, gdy o godz. 17:07 pojawiają się Wydminy (176 km), a w nich trzeci punkt kontrolny. Tu duże nagromadzenie zawodników. Sprzyja temu położenie punktu (lokal gastronomiczny) i ciepłe jedzenie w postaci makaronu z sosem, a także kawa, herbata do woli oraz ciastka i owoce. Jazda solo ma ten plus, że nikogo (poza sobą) nie spowalniam, ale też nie muszę na nikogo czekać. Gdy się najadłem i nieco zregenerowałem ruszam dalej. Na parkingu zagaduję Mareckiego, który sygnalizuje awarię koła. Mimo tego dojechał do mety jak się później okaże. Za Wydminami jakieś zdarzenie drogowe. Kierowcy aut zaliczyli dzwona.
Jadąc dalej uświadamiam sobie, co jest zaletą Pierścienia. Są to m. in. gęsto rozstawione punkty kontrolne. Kolejny jest bowiem już po 64 km w Dowspudzie, w kordegardzie dawnego pałacu Paców. No tu to już wypas na całego. Na PK Dowspuda (Kordegarda 240 km) jestem o 20:05. W restauracji, na białym obrusie podają w eleganckiej porcelanie regularny obiad. Rosół, olbrzymi schabowy z ziemniakami i surówką i jeszcze kompot. Coś wspaniałego.
Jest jeszcze jedna zaleta Pierścienia - długi dzień i krótka noc. Tak naprawdę ciemno się robi dopiero, gdy wjeżdżam do Augustowa, ale jak to w mieście, latarnie uliczne rozświetlają mrok. Za Augustowem wjeżdżam na prostą jak od linijki DK16, a w zasadzie drogę dla rowerów pociągniętą równolegle do krajówki. Jeszcze tylko wciągam do płuc aromat tytoniu z fabryki tytoniowej BAT na obrzeżach miasta i mogę kontemplować wyniosłe, masztowe sosny Puszczy Augustowskiej, migające mi w świetle rowerowej lampki i lampek innych uczestników. Jakaś taka zgęstka się zrobiła na tym odcinku. Jeszcze tylko Giby z pomnikiem ofiar obławy augustowskiej. Głazowisko z krzyżem autorstwa prof. Strumiłły ciągle robi wrażenie, a jak się ma świadomość czego dotyczy - ciarki przechodzą po plecach.
Wreszcie są Sejny. Najmniejsze w Polsce miasto powiatowe z wyniosła (jak to na Kresach) barokową bazyliką.
Sejny. Bazylika Nawiedzenia NMP
© skaut
U stóp bazyliki, pod wiatą jest punkt kontrolny.
Sejny (305 km) osiągam jeszcze w sobotę o godz.
23:44, co poczytuję sobie za mały sukces. Punkt skromny, ale mają wrzątek więc na początek barszczyk "zupka z kubka", potem jeszcze herbata, zagryzana kanapką i batonem. Muzyczka ma nam nie pozwolić zasnąć. Więc trzeba jechać.
Drogą, którą dobrze znam, z zimowych tras rowerowych, wzdłuż wijącej się jak wąż rz. Marychy jadę przez Szypliszki i Becejły na kolejny punkt kontrolny. Na wschodnim widnokręgu różowieje przedświt. Jest przecudnie. Las gęstnieje, a droga wiedzie pod górkę, potem zaś super zjazd. Rutka-Tartak - "duży" punkt kontrolny. Jest godzina 01:59, gdy dostaję trzeci już w ciągu doby obiad. Tym razem żurek i rolada mięsna z kaszą. Lokal gastronomiczny wygląda trochę jak po suto zakrapianej imprezie. Goście śpią na stołach, podłodze i jedynej dostępnej kanapie ze skaju. Korzystam z przepaku, marudząc tylko, że nie ma prysznica. Dopełniam więc toalety nad małą umywalką. Przebieram się w cieplejszy strój kolarski - przygotowany specjalnie na najzimniejszą noc lipca i ruszam w dalszą drogę. Istotnie jest zimno. Pomimo galotów "z meszkiem", softshelowej kamizelki, nogawek, rękawków i buffa na głowie lekko mną telepie. Na szczęście nie długo bo w Rowelach słynny podjazd na Rowelską Górę mocno mnie rozgrzewa. Gdy jestem pod wiatrakami, na jej szczycie, już świta. Przepyszny zjazd do Wiżajn zaliczam już w świetle poranka.
Na wypicowanym MOR szlaku Green Velo przy Trójstyku granic dostrzegam mały namiocik obok roweru. Nie wiem kto to, ale chyba nie uczestnik maratonu. Przejazd przez Żytkiejmy, ślady po dawnej linii kolejowej, boczna, wysadzana jarzębami droga do Stańczyków przywodzą wspomnienia sprzed 9 lat, gdy zaczynałem Rajd Dookoła Polski na pttk-owską odznakę. W Dubeninkach cmentarz żołnierzy niemieckich i rosyjskich z I wojny światowej. W kolejnej nie chowali już obok siebie poległych z walczących armii.
Gołdap (400 km), do której dotarłem o 05:57 zapamiętałem z licznych zakazów jazdy rowerem i tego, że punkt kontrolny był poza miastem, a jego obsługa jakaś taka mocno asertywna. I jeszcze rosół był jakiś taki kwaskowaty. W sumie, namiocik i chłodny poranek nie zachęcały do dłuższego pobytu. Dalsza trasa wiodła wojewódzką do Bań Mazurskich, które mogłyby się nazywać "Ukraińskie", albo jeszcze lepiej "Ruskie", od Rusinów (Ukraińców), których przesiedlono tu w ramach akcji Wisła.
Żeby się nam w głowach nie poprzewracało od tej jazdy niezłymi asfaltami, organizator skierował trasę z Bań mocno na południe ku Kruklankom. W zasadzie nie wiem, czego było więcej pod kołami dziur, czy asfaltu? Strasznie mi mozolnie szła dalsza jazda, bo do Sztynortu (466 km) dowlokłem się po ok. 3 godzinach, czyli na 09:27. Punkt kontrolny w gar-kuchni, do której trzeba się było przeciskać jakimiś opłotkami wspominam bardzo dobrze. Nigdy nie jadłem tak dobrych naleśników i kawa, mimo, że rozpuszczalna smakowała wybornie. Co z tego, skoro w tym miejscu dopadła mnie senność - dopiero po 24 h jazdy, co uważam za sukces. Próbowałem zasnąć na ławce, ale nie wiem, czy drzemka trwała więcej niż 10 min? Jak się okazało - to wystarczyło już do końca.
Droga się poprawiła, wiatr jakby ucichł, wyszło słońce. Kętrzyn - duże miasto, przejeżdżam na spokojnie, aby tradycyjnie podenerwować się na bardzo ruchliwym odcinku DW 594 do Świętej Lipki. W sanktuarium - niedziela. Dużo ludzi i samochodów. Pocieszam się, że to już naprawdę niedaleko do końca.
Święta Lipka. Bazylika Nawiedzenia NMP
© skaut
Przed południem dostaję motywującego sms'a od Darka Urbańczyka: "Dawaj Krzysiu!!!. Dobrze ci idzie". Moja odpowiedź oddawała zaś sytuację: "Dzięki Dareczku. Wieje jak jasna cholera".
Po drodze jeszcze trochę hopek i w końcu Reszel (517 km) i punkt kontrolny w restauracji na rynku. Jest godzina 12:45, gdy dostaję kolejny na maratonie obiad. Tym razem pomidorówka z makaronem i pierogi. Zabawiłem trochę dłużej, z uwagi na nie tyle zmęczenie, co raczej znużenie. Orzeźwiony colą, którą sobie dokupiłem, zebrałem się do dalszej drogi. Motywująco działa na mnie przybywanie na punkt kolejnych kolarzy.
Za Reszlem jest źle. No może jeszcze do Bisztynka ujdzie, ale to co nominalnie powinno być drogą (DW 513) nie zasługuje na to miano. Szukając właściwego toru jazdy pomiędzy dziurami myszkuję po całej szerokości drogi, choć nie zawsze jest to możliwe z uwagi na wzmożony popołudniowy ruch samochodów. Jak sięgam pamięcią do roku 2009, kiedy pokonywałem ten odcinek do Lidzbarka to nie było tak źle. Widocznie 9 lat to maksymalny okres, w jakim asfalt jest w stanie wytrzymać.
Wreszcie Lidzbark Warmiński (517 km) i punkt kontrolny pod słynnymi Termami. Tymi dla których trzeba wodę podgrzewać. Punkt jest na przedmieściu i na górce z 14% podjazdem. Zdroworozsądkowo pokonuję go z buta. Jest godzina 15:48. Punkt obsługuje bardzo pozytywnie zakręcona miejscowa ekipa rowerzystów. Napitków jest do woli, a do jedzenia - kiełbasa z grill'a. A co - przecież jest wakacyjne, niedzielne popołudnie i trzeba się pożywić tak jak zwykłe Polki i zwykli Polacy. Gdzieś w Lidzbarku wymijam się z Włóczykijem (Wojtkiem Łuszczem), poznanym kiedyś na GMRDP, z którym w tym roku widywaliśmy się na "zimowej Mazovii MTB". Wojtek jako wytrawny cyklista już wyjeżdżał z punktu, gdy ja dopiero do niego zmierzałem.
Ostatnie 50 km to już w zasadzie snucie się ze średnią prędkością "W Ornecie zakręcamy i do mety przed 19:00 dojeżdżamy.". Po takiej poetyckiej zachęcie, zmotywowany bliskością mety, po fajnej wąskiej, ale gładkiej lokalnej drodze dojeżdża do Lubomina i dalej do Świękitek. Na mecie jestem rzeczywiście tuż przed 19:00. Trwa już impreza podsumowująca, spiker wywołuje zwycięzców poszczególnych klasyfikacji. Jeszcze zdanie lokalizatora, buchalteria z kartą zawodniczą i Oskar wiesza mi na szyi medal. To już koniec na dzisiaj. Impreza wyczerpująca z uwagi na silny wiatr, ale bardzo przyjemna "turystycznie i krajoznawczo" nawet w tempie kolarzówki warta przejechania. Dla mnie to ciągle zbieranie doświadczeń. Tym razem udało się przejechać 24 h bez odrobiny snu, a nawet wyciągnięcia się w poziomie. Udało się też zoptymalizować bagaż i uniknąć nieplanowanych postojów. Żywiłem się wyłącznie tym, co dawali na punktach. Jedynym zakupem była buteleczka coli w Reszlu w bufecie na punkcie kontrolnym. Coś mi się skiepścił gps (Dakota) bo nie zapisał całego śladu. Później doszedłem to tego, że po aktualizacji oprogramowania wrócił do ustawień fabrycznych i opcja zapisywania była ustawiona niewłaściwie. W sumie dla mnie wyszło ponad 612 km. Dane z licznika rowerowego są przekłamane, choć wydawało się, że dobrze go skalibrowałem przed startem.
Pierścień Tysiąca Jezior. Ujazd całkowity
© skaut
Po przyjeździe na metę skorzystałem z prysznica i natychmiast wbiłem się do śpiwora. Nie przeszkadzały mi nawet fajerwerki, które chyba odpalono.
Wpadło też trochę gmin: Świętajno, Raczki, Dobre Miasto, Giżycko, Jeziorany, Lubomino, Miłki,
miasto Mrągowo, Mrągowo, Olecko, Ryn, Świątki, Wieliczki, Wydminy, Kruklanki, Pozezdrze,
Srokowo.