Ale mi się przytrafiło! Do
ostatniej niedzieli (2 kwietnia 2017 r.) żyłem w przekonaniu, że maratony MTB
są (już) nie dla mnie. Sporo o nich pisali, wszak przez całe lata 90-e i na
początku XXI-wieku prasa rowerowa: „bB”, „MR” żyła kolarstwem „górskim”
uprawianym w naszym nizinnym kraju. Setki stron relacji, analiz, statystyk,
porad. Wszystko to jakby obok mnie. Głównie z powodu moich ciągotek
turystycznych, już z tej racji, że w duchu sportowym w 2013 r. wybrałem rower szosowy.
Nigdy jednak nie wiadomo, co przyniesie życie. Od zimy ubiegłego roku mam
możliwość używania terenowego sztywniaka na plusowych kołach, służącego do
krajoznawstwa w terenie niedostępnym dla trekkinga i kolarki. Dodając do tego okoliczność, że rozpoczęcie cyklu „Cisowanianka Mazovia MTB Maraton”, miało nastąpić w
moim Józefowie oraz to, że jego mieszkańcy byli zwolnieni z wpisowego –
zadziała swoista synergia i w piątek po południu grzecznie ustawiłem się w
miasteczku zawodów w kolejce po numer startowy. Swoje odstałem, wpłaciłem
„kaucję” za sam numer, który ma służyć do końca cyklu zawodów (fajny pomysł) i
wróciłem do domu przyszykować rower. Samo szykowanie było krótkie i ograniczyło
się do sprawdzenia ciśnienia w oponach, przykręcenia koszyków na bidony i wkręcenia
pedałów z trekkinga – takich z jednostronnym zatrzaskiem. Jak się później, w
trakcie zawodów, okazało i te bidony i te pedały to nie był najlepszy pomysł.
Ale nie uprzedzajmy faktów … .
W sobotnie przedpołudnie
ruszam na start. Wszystkie uliczki przylegające do hotelu Holiday Inn., gdzie
zlokalizowano miasteczko zawodów zajęte przez parkujące samochody, z których
wysypują się faceci i facetki w lajkrowych wdziankach. Ja na te zawody
założyłem strój forumowy. A co mi tam, niech nas zobaczą ;-). Na tę imprezę
można przyjechać też bez stroju kolarskiego i na miejscu kupić w sklepiku
Mazovii. Ludzi na starcie i w okolicach – bimbalion [według danych
organizatora w maratonie wystartowało 1274 zawodników]. Jako debiutantowi
przypadł mi 11-y, ostatni sektor startowy. Staję w nim razem z podobnymi mi
nowicjuszami i totalnymi amatorami. Niektórzy nawet na trekkingowych i
miejskich rowerach – z koszyczkami na kierownicy, bagażnikami, błotnikami,
uchwytami na foteliki dziecięce itp. Mój „grubcio” ze swoimi 3-calowymi oponami
przez swój nietypowy wygląd wpasowuje się trendy tego sektora doskonale. Jest
nawet przedmiotem podkpiwań dwóch kolesi – wyścigowych chartów z wcześniejszego
sektora, szpanujących na karbonowych cacuszkach. Na odsiecz przyszedł mi ich trener
mentor ojciec, uświadamiając chłopakom, że wbrew temu, czego ich uczą w
szkołach, rozmiar jednak ma znaczenie. Jak się przekonają, na tutejszych
piachach szerokie laczki tylko mogą pomóc. Wracając do sektora – sama procedura
startowa bardzo rozciągnięta w czasie. Po wystartowaniu wcześniejszych trzeba
się podciągnąć – przesunąć na linię startu. Towarzyszy więc temu stukot setek par butów
podkutych w bloki spd. Wreszcie nadchodzi moment startu. Cel podstawowy –
ukończyć na dystansie średnim (tzw. „Mega”). Reszta – to się zobaczy, dobrze by
było nie być ostatnim. Co do taktyki: wiedziałem, że początek to długa prosta
po asfalcie, więc trzeba wywalczyć zająć dobrą pozycję, aby nie być
zablokowanym na wąskich singlach w lesie. Oczywiście wyprzedzać wolniejszych i
nie przeszkadzać szybszym. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Na pierwszych
asfaltowych kilometrach cisnę ile fabryka dała. O dziwo widzę na poboczu
pierwszych wycofanych zawodników. To już? To tak można? Pewnie awaria. Po
trzech kilometrach zaczął się las. Najpierw wygodna leśna droga, a później to
już rozmaite leśne ścieżki w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. No właśnie ścieżki
– czasami mam wrażenie, jakby trasę poprowadzono „na siłę” wąziutkimi ścieżynkami,
gdy obok biegnie szeroka szutrówka. Ale jedzie się nieźle – przynajmniej pierwsze
kilometry. Piachy nie są przeszkodą dla szerokich opon, rozpiętość przełożeń w
Marinie tak fantastyczna, że nie mam problemu z pokonywaniem wzniesień, nawet
tych górek i hopek, które wyrastają nagle przed nosem, na mocno interwałowej trasie.
Muszę się tylko przyzwyczaić, że ten rower nie ma przedniej przerzutki i
wszystko muszę załatwiać prawą manetką. Interwałowość trasy oraz krętość i wąskość
ścieżynek przeszkadza mi tylko w normalnym korzystaniu z bidonów. O ileż lepszy
byłby w tej sytuacji bukłak! Następnym razem, o ile będzie następny raz, muszę
to skorygować. Podobnie z jedzeniem – trasa poprowadzona jak wariacki rolecaster
nie pomaga w wyjęciu z kieszonki bułeczki i w delektowaniu się jedzeniem.
Drugie – co jest zaskoczeniem (a jednak) to korki i zastoje na trasie.
Częstokroć wynikają z nadmiaru ambicji startujących. Co zrobić jak koleś przed
tobą nagle wymięka w środku podjazdu, albo co gorsza się na nim wywraca? A
takie sytuacje są co i rusz. Mądrzejsi albo bardziej doświadczeni próbują robić
takie podjazdy bokiem albo chcąc uniknąć kolizji zawczasu zsiadają i robią górkę
„z buta”. Zawodnicy z czołowych sektorów chyba nie mają takich problemów, bo i
technika lepsza i poziom sportowy o niebo wyższy. Całe szczęście, że im dalej,
tym na trasie robi się coraz luźniej. Po dwunastu kilometrach pętla maratonu
rozciągnięta południkowo „zawija” na południe, aby wyprowadzić zawodników na
szeroką szutrówke-żużlówkę, gdzie zlokalizowano bufet. Zwykłe stoliki ze
zgrzewkami wody mineralnej Cisowianka (sponsor tytularny cyklu), które wolontariusze
albo pracownicy podają jadącym. Biorę buteleczkę, ale ponieważ bidony mam wciąż
prawie pełne, całą jej zawartość wylewam na głowę, bo pod skorupą kasku zaczyna
mi się gotować mózg z tego gorąca. Wreszcie nadchodzi 23 kilometr i ostatni
moment na zastanowienie się – co dalej?
Kończyć na dystansie FIT, czy jednak jechać Mega? Zapas sił mam, czuję się
jeszcze nie wyjechany więc skręcam na drugą pętlę. I nagle zaskoczenie – ojej,
jak tu pusto! Jak tu cicho! Nagle zgiełk, hałas i tłum startujących zniknął jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Aż
się zastanowiłem, czy dobrze jadę. Ale taśmy przy trasie i strzałki na drzewach
mówią, że tak. Po jakimś czasie dostrzegam innych zawodników, ale naprawdę jest
ich niewielu. Wcale mi to nie przeszkadza. Druga pętla ma smaczek, bo jest
dłuższa i przeciągnięta przez bagno w okolicach Zielonego Ługu. Ciekawy widok
przedstawiają zawodnicy szukający optymalnej ścieżki przejazdu przez moczary i
skaczący obok nich z kępki na kępkę z rowerami na ramieniu. Trasa zbliża się do
okolic DK17 na co wskazują sterty śmieć leżących w lesie, huk silnika śmigłowca
stającego na lotnisku w Góraszce. Co on tak hałasuje? Na pierwszej pętli też go
słyszałem. Jeszcze w lesie wyprzedza mnie jakaś szybka grupka prosów, zapewne
czołówka z dystansu giga. Dojeżdżam na bufet po raz drugi. Znowu biorę wodę,
tym razem zażywam do środka. Wyjeżdżając ze strefy bufetu dostrzegam stojące
pod stolikami metalowe pojemniki z polówkami bananów i jakimś ciastem. Dlaczego
one takie schowane i podają „do ręki” tylko wodę? Gdybym wcześniej o tym wiedział
pewnie bym wziął jakąś przekąskę. Ale teraz nie pora na to – trzeba cisnąć do
mety. Pomysłowo rozwiązali „kolizję” z drogą wojewódzką 721 przeprowadzając
trasę maratonu pod (!) mostem na rz. Mieni. Super pomysł. Dalej trasa
pociągnięta brzegiem rz. Świder. Tereny nadrzeczne to i gleba inna, a co za tym
twardsze – szybsze podłoże. Zawodników widzę już niewielu. Jeszcze jedno fajne
rozwiązane to przejazd pod mostem na Świdrze po specjalnej kładce z desek. Jeszcze
tylko trzeba okrążyć teren hotelu Holiday i już meta po długiej piaszczystej
prostej. Piknięcie czujnika, który odnotował mojego czipa z numeru startowego,
dostaję bon na posiłek i wpadam w ramiona najbliższych, którzy wybrali się na
spacer aby dopingować mnie na trasie.
W miasteczku zawodów szum i
hałas. Wszędzie pełno rowerów, zawodników leżących, chodzących, siedzących.
Posiłek – przyznam szczerze – nie zachwyca: biały (niestety) ryż z musem
jabłkowym na ciepło i polany jakąś białą słodkością. Dobre i to. Najem się w domu.
Teraz tylko córka wyszukuje na tablicy wyników, że ukończyłem dystans Mega (56
km) z czasem 03:28:59, co daje mi miejsce 307/344 w klasyfikacji open na tym
dystansie i 36/45 w mojej kategorii płciowo-wiekowej (MM4).
Podsumowując – nie było najgorzej.
Całkiem nowe doświadczenie, choć nie da się ukryć – biegunowo odmienne od
doświadczeń na szosie na dystansach ultra. Czy wystartuję jeszcze w zawodach
MTB? Nie wiem, choć za start w tylko jednej edycji od razu skoczyłem w
klasyfikacji sektorowej i dostałem bonus (awans) do 8 sektora. Szkoda tego
marnować. Mapka:
Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha (Z. Gloger, Dolinami rzek)